06.01.2023, 00:17 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.04.2023, 19:50 przez Morgana le Fay.)
Rozliczono - Patrick Steward - Pierwsze koty za płoty
Najpierw było spojrzenie, które dostrzegło.
Patrick nie pamiętał pierwszego spotkania z Clare. Może minęli się na peronie 9 i ¾, a może dopiero w pociągu lub później, dużo później, na korytarzu w Hogwarcie lub w Pokoju Wspólnym Ravenclawu. Doskonale pamiętał za to chwilę, w której ją naprawdę dostrzegł, a potem kolejną, gdy zrozumiał, że został dostrzeżony przez nią. Pamiętał jak różne było to spojrzenie od innych, które do tej pory wymieniał. Jakby jasnowłosa uczennica patrzyła na jego wnętrze, jakby naprawdę go zobaczyła, zaakceptowała i jakby tylko on – w całym Hogwarcie – był prawdziwy.
Odkąd tylko Patrick poznał prawdę dotyczącą jego rodziców, zachowywał się nie jak uczestnik życia, ale jak jego obserwator. Trzymał się na uboczu, czując się jak oszust, który obserwował wszystkich i wszystko dookoła, ale sam ani nie potrafił się zaangażować, ani nie chciał, bo ciągle czekał na to, aż zostanie wreszcie zdemaskowany. I nagle spotkał na swojej drodze jasnowłosą Clare, przy której poczuł, że jest nie tylko prawdziwy, ale i wystarczający.
Pewnie zakochał się w niej dużo wcześniej niż sam sobie to uświadomił. Może nawet wystarczyło tylko to jedno, widzące spojrzenie, żeby zaczął spoglądać na nią oczyma tak wiernymi, jak wierne swoim właścicielom bywały psy przygarnięte ze schroniska. Równie dobrze mogło chodzić o coś bardziej przyziemnego: o jej jaśniejącą na korytarzu urodę, o uśmiech, o ciepło którym promieniowała. Albo o to, że potrafili razem milczeć, że opierali się o siebie plecami i rysowali, że bywały takie rozmowy, w których kończyli nawzajem swoje myśli.
Chociaż Patrick zawsze maskował zdolności magiczne, w obecności Clare lubił się nimi popisywać. Ćwiczył zaklęcia tylko po to, by wyczarować jej bukiecik polnych kwiatów lub zaklęciem ożywić papierowego ptaka. Chciał, żeby się przy nim śmiała, żeby patrzyła na niego z podziwem, żeby wiedziała, że był jej rycerzem i paziem, gotowym do popełniania największych głupstw, byle tylko była zachwycona.
Dość szybko Patrick zdał sobie sprawę z tego, że był w tych swoich uczuciach bardzo naiwny. Wiedział, że Clare nie była z nim do końca szczera, że były takie sprawy, o których albo nie mogła, albo nie chciała mu za dużo mówić. Ale on też nie był z nią do końca szczery. Nie potrafił zmusić się by opowiedzieć jej o tajemnicy, która wiązała się ze śmiercią jego rodziców. Może dlatego właśnie tak łatwo było mu zrozumieć, że mogła mieć własne sekrety.
To był maj 1959 roku. Późne popołudnie. Patrick opierał się o ścianę niedaleko wejścia do Pokoju Wspólnego Ravenclawu. Pewnie chciał wyglądać nonszalancko, jakby nic a nic się nie stresował, ale palcami nerwowo uderzał o udo, wygrywając w ten sposób nawet nie tyle melodie, ile oznakę zniecierpliwienia i podenerwowana.
Zaprosił Clare na randkę.
Samo w sobie nie było to szczególnie stresujące – mieli już na koncie trochę randek. Tym razem chodziło jednak o podarowanie jej pewnego szczególnego prezentu. Patrick myślał o jego zakupie od miesięcy, pieczołowicie zbierał na niego pieniądze aż wreszcie udało mu się odłożyć odpowiednią kwotę. Ale teraz, czekając na przyjście Clare, nie był już wcale pewien czy się nie wygłupi…
Nagle pomysł by ofiarować jej srebrny wisiorek z malutką foczką wyciągającą łapki – jakby splatała zaklęcia, wydał mu się głupi. Tym bardziej głupi, im bardziej dodawał do niego własny wisiorek z drugą foką trzymającą w rękach malutki rubin w kształcie serca. Obie przywieszki dało się połączyć ze sobą w taki sposób, że razem rozgrywającą się na tle księżyca scenkę miłosną.
- Żebym się tylko nie wygłupił – wymamrotał pod nosem.
Patrick nie pamiętał pierwszego spotkania z Clare. Może minęli się na peronie 9 i ¾, a może dopiero w pociągu lub później, dużo później, na korytarzu w Hogwarcie lub w Pokoju Wspólnym Ravenclawu. Doskonale pamiętał za to chwilę, w której ją naprawdę dostrzegł, a potem kolejną, gdy zrozumiał, że został dostrzeżony przez nią. Pamiętał jak różne było to spojrzenie od innych, które do tej pory wymieniał. Jakby jasnowłosa uczennica patrzyła na jego wnętrze, jakby naprawdę go zobaczyła, zaakceptowała i jakby tylko on – w całym Hogwarcie – był prawdziwy.
Odkąd tylko Patrick poznał prawdę dotyczącą jego rodziców, zachowywał się nie jak uczestnik życia, ale jak jego obserwator. Trzymał się na uboczu, czując się jak oszust, który obserwował wszystkich i wszystko dookoła, ale sam ani nie potrafił się zaangażować, ani nie chciał, bo ciągle czekał na to, aż zostanie wreszcie zdemaskowany. I nagle spotkał na swojej drodze jasnowłosą Clare, przy której poczuł, że jest nie tylko prawdziwy, ale i wystarczający.
Pewnie zakochał się w niej dużo wcześniej niż sam sobie to uświadomił. Może nawet wystarczyło tylko to jedno, widzące spojrzenie, żeby zaczął spoglądać na nią oczyma tak wiernymi, jak wierne swoim właścicielom bywały psy przygarnięte ze schroniska. Równie dobrze mogło chodzić o coś bardziej przyziemnego: o jej jaśniejącą na korytarzu urodę, o uśmiech, o ciepło którym promieniowała. Albo o to, że potrafili razem milczeć, że opierali się o siebie plecami i rysowali, że bywały takie rozmowy, w których kończyli nawzajem swoje myśli.
Chociaż Patrick zawsze maskował zdolności magiczne, w obecności Clare lubił się nimi popisywać. Ćwiczył zaklęcia tylko po to, by wyczarować jej bukiecik polnych kwiatów lub zaklęciem ożywić papierowego ptaka. Chciał, żeby się przy nim śmiała, żeby patrzyła na niego z podziwem, żeby wiedziała, że był jej rycerzem i paziem, gotowym do popełniania największych głupstw, byle tylko była zachwycona.
Dość szybko Patrick zdał sobie sprawę z tego, że był w tych swoich uczuciach bardzo naiwny. Wiedział, że Clare nie była z nim do końca szczera, że były takie sprawy, o których albo nie mogła, albo nie chciała mu za dużo mówić. Ale on też nie był z nią do końca szczery. Nie potrafił zmusić się by opowiedzieć jej o tajemnicy, która wiązała się ze śmiercią jego rodziców. Może dlatego właśnie tak łatwo było mu zrozumieć, że mogła mieć własne sekrety.
To był maj 1959 roku. Późne popołudnie. Patrick opierał się o ścianę niedaleko wejścia do Pokoju Wspólnego Ravenclawu. Pewnie chciał wyglądać nonszalancko, jakby nic a nic się nie stresował, ale palcami nerwowo uderzał o udo, wygrywając w ten sposób nawet nie tyle melodie, ile oznakę zniecierpliwienia i podenerwowana.
Zaprosił Clare na randkę.
Samo w sobie nie było to szczególnie stresujące – mieli już na koncie trochę randek. Tym razem chodziło jednak o podarowanie jej pewnego szczególnego prezentu. Patrick myślał o jego zakupie od miesięcy, pieczołowicie zbierał na niego pieniądze aż wreszcie udało mu się odłożyć odpowiednią kwotę. Ale teraz, czekając na przyjście Clare, nie był już wcale pewien czy się nie wygłupi…
Nagle pomysł by ofiarować jej srebrny wisiorek z malutką foczką wyciągającą łapki – jakby splatała zaklęcia, wydał mu się głupi. Tym bardziej głupi, im bardziej dodawał do niego własny wisiorek z drugą foką trzymającą w rękach malutki rubin w kształcie serca. Obie przywieszki dało się połączyć ze sobą w taki sposób, że razem rozgrywającą się na tle księżyca scenkę miłosną.
- Żebym się tylko nie wygłupił – wymamrotał pod nosem.