Henrietta, podobnie jak Robert, również lubiła mieć wszystko uporządkowane i zorganizowane. Z tą różnicą, że nie planowała tyle, co mąż. Oczywiście, warto być o kilka kroków do przodu i rozważyć różne scenariusze, jednak zbytnie zagłębianie się w coś, co jeszcze nie nastąpiło, mogło być zgubne. Szczególnie gdy nie dostrzegało się problemów, które mogłyby wystąpić tu i teraz.
I najpewniej właśnie to zgubiło Roberta. Ta pycha i przekonanie o własnej wartości podczas gdy przecież doskonale zdawał sobie sprawę ze swoich słabości. A może to była nadzieja, że tego typu sytuacja by go nie dotknęła, bo tym razem korzystał z innego środka transportu? Być może. Ostatecznie wyszło na to, że to właśnie przy niej, przy kobiecie, która była dlań jedynie koniecznym dodatkiem, okazał swą słabość. Patrzyła bez krztyny współczucia. Żalu. Z palcami złączonymi na wysokości podbrzusza obserwowała jego poczynania i próbę doprowadzenia się do porządku. Tak świetnie sam sobie radził! Do czegóżby miałaby być potrzebna? Poprawiła swe odzienie. Odsunęła się odeń gdy w powietrzu zapach z ust zdał się nadto wyczuwalny. Trudno jednakże bezsprzecznie orzec czy mowa tu o obrzydzeniu, czy jednak chciała mu tym nieznacznym gestem zrobić na złość. Zwróciła uwagę na buteleczkę ze specyfikiem, jednak i tego nie skomentowała. Nie było potrzeby. W takich chwilach Robert zwykle wyżywał się na tych, którzy akuratnie mieli nieprzyjemność być w jego towarzystwie.
Henrietta w dodatku musiała. Być na pogrzebie własnej siostry w towarzystwie tak okropnego męża! A teraz obelgi za 3, 2, 1…
Nawet nie drgnęła. Nie zamierzała niczego poprawiać wiedząc, że prezentuje się nienagannie. Czarna suknia z grubego materiału z mocno wciętą talią nie odkrywała nawet kostek Pani Mulciber. Górną część odzienia miała zapiętą na guziki aż po samą szyję. Otóż – Henrietta nie była fanką odkrywania ciała jakkolwiek. Zawsze nosiła spódnice sięgające kostek, koszule i suknie zapięte pod szyję. Zwykle były one z długimi rękawami.
Kącik jej wargi poruszył się nieznacznie. W takich momentach, kiedy w jakiś sposób próbował ją obrazić lub odnieść się do czegoś w mało przyjemny sposób, pozostawało jej tylko w duszy uśmiechnąć się drwiąco. Bo to właśnie w tych chwilach pokazywał swe największe ułomności. Nie wtedy, gdy musiał zwymiotować. Nawet nie wtedy, gdy miał nieprzyjemny zapach z ust. Właśnie teraz, gdy w tak nieudolny sposób próbował okazać swą wyższość nad nią. Tylko szkoda, że robił to wówczas, gdy innych nie było obok. Tak bardzo bał się, że ktoś dostrzeże jego przywary? Henriettę momentami niezwykle to bawiło.
Lenore nie lubiła ani pogrzebów, ani styp. Najchętniej nie pojawiłaby się wcale, jednak takt wymagał od niej choć symbolicznego zaznaczenia swej obecności. Cmentarzy również nie lubiła, choć tu bardziej w kontekście samych pogrzebów. Wtedy traciły całą tą swoją magiczną otoczkę. To poczucie mistycyzmu, gdy się przebywało wśród zmarłych dusz.
Niechętnie, acz z konieczności przeszła z Robertem pod ramię. Nie lubiła fizycznych zbliżeń z własnym małżonkiem nie upatrując w tym ani przyjemności ani pociągu ani jakiegokolwiek uczucia. Jakkolwiek – wszak nie wyszła za niego z miłości.
Skinęła Malfoyowi głową niżej niż zazwyczaj, w geście szacunku i wyrażenia swych kondolencji. Odczekała nim Robert skończył swoją wypowiedź. W takich sytuacjach nie czuła potrzeby okazywania zawiści czy urazy. Zwłaszcza, że byli w miejscu publicznym, w którym wypadało się odpowiednio zachować.
– Moje najszczersze kondolencje, Elliottcie. – rzekła. Dostrzegając, że mąż przestał się interesować tym, co istotne, kontynuowała. – Żywię nadz… – W paradę wszedł jej małżonek. Ależ oczywiście. Zaśmiałaby się ironicznie, jednakże pogrzeb nie był najlepszym miejscem na wyrażenie w ten sposób swego stanowiska.
Co nie zmieniało faktu, że Lenore takie zachowanie się nie spodobało. Za drzwiami domostwa mógł pleść piąte przez dziesiąte, ale publicznie…
– Przybyliśmy na pogrzeb, Robercie. Interesy mogą poczekać. – Odezwała się mierząc go surowym spojrzeniem i unosząc jedną brew ku górze. Następnie przeniosła wzrok na Elliotta.