08.02.2023, 21:20 ✶
Fontanna Szczęśliwego Losu niemal zawsze była zadymiona i zatłoczona – zwłaszcza wieczorami takimi jak ten, gdy chłodny wiatr i niebo zasnute chmurami zniechęcały do zajmowania miejsc przy stolikach na zewnątrz. Mackenzie miała względne szczęście: przyszła w odpowiednim momencie, by usiąść przy stoliku, zanim dwa sąsiednie, ostatnie już wolne, zostały zajęte przez hałaśliwe, rudowłose towarzystwo.
Zastanawiała się, czy to Irlandczycy, których do Fontanny ściągnął irlandzki klimat, wprowadzony przez właścicieli, czy może Weasleyowie organizowali sobie zjazd rodzinny. Próbowała przez chwilę policzyć wszystkich rudowłosych w pubie, ale zdawali się dwoić i troić w oczach – albo w przedziwny sposób to ich ubywało, to przybywało, albo byli tak ruchliwi i tak do siebie podobni, że czyniło to przeliczenie niemożliwym. Przynajmniej póki by ich nie potraktowano pertificusem.
Z pewną fascynacją obserwowała, jak dwóch z nich usiłuje odtańczyć jakiś irlandzki taniec na stole. Problem polegał na tym, że nie umieli tańczyć, stolik nie był wielki, a najwyraźniej już na miejsce dotarli podchmieleni, i czekała tylko na to nie, czy z blatu spadną, a raczej – kiedy i w którą stronę.
Ponieważ jednym z potencjalnych miejsc był jej stolik, na wszelki wypadek kufel ze swoim piwem wzięła do ręki. Mackenzie piła bardzo, bardzo rzadko, nawet nie z niechęci do alkoholu, a ze względu na bardzo rygorystyczne wymagania diety sportowca, ale wygrana w pierwszym meczu sezonu oraz prywatne świętowanie były całkiem niezłą okazję, aby pozwolić sobie na ten jeden kufel w kwartale.
Nie bawiła się w metamorfomagię, zachowując swój zwykły, jasny warkocz i piegowatą, bladą twarz. Nie tutaj. Za blisko własnego mieszkania, zresztą akurat to, że ktoś doczepi się tutaj, aby jej powiedzieć, że beznadziejnie zagrała w swoim meczu albo spytać, czy nie dałaby adresu sowy do kapitana, były nikłe. Za ciemno, za dużo ludzi, łatwo było zginąć wśród morza rudych głów. Na razie przynajmniej jedyne, czego od niej chciano, to krzesło, zgarnięte do sąsiedniego stolika – bo siedziała sama, a miejsc w środku brakowało.
Zastanawiała się, czy to Irlandczycy, których do Fontanny ściągnął irlandzki klimat, wprowadzony przez właścicieli, czy może Weasleyowie organizowali sobie zjazd rodzinny. Próbowała przez chwilę policzyć wszystkich rudowłosych w pubie, ale zdawali się dwoić i troić w oczach – albo w przedziwny sposób to ich ubywało, to przybywało, albo byli tak ruchliwi i tak do siebie podobni, że czyniło to przeliczenie niemożliwym. Przynajmniej póki by ich nie potraktowano pertificusem.
Z pewną fascynacją obserwowała, jak dwóch z nich usiłuje odtańczyć jakiś irlandzki taniec na stole. Problem polegał na tym, że nie umieli tańczyć, stolik nie był wielki, a najwyraźniej już na miejsce dotarli podchmieleni, i czekała tylko na to nie, czy z blatu spadną, a raczej – kiedy i w którą stronę.
Ponieważ jednym z potencjalnych miejsc był jej stolik, na wszelki wypadek kufel ze swoim piwem wzięła do ręki. Mackenzie piła bardzo, bardzo rzadko, nawet nie z niechęci do alkoholu, a ze względu na bardzo rygorystyczne wymagania diety sportowca, ale wygrana w pierwszym meczu sezonu oraz prywatne świętowanie były całkiem niezłą okazję, aby pozwolić sobie na ten jeden kufel w kwartale.
Nie bawiła się w metamorfomagię, zachowując swój zwykły, jasny warkocz i piegowatą, bladą twarz. Nie tutaj. Za blisko własnego mieszkania, zresztą akurat to, że ktoś doczepi się tutaj, aby jej powiedzieć, że beznadziejnie zagrała w swoim meczu albo spytać, czy nie dałaby adresu sowy do kapitana, były nikłe. Za ciemno, za dużo ludzi, łatwo było zginąć wśród morza rudych głów. Na razie przynajmniej jedyne, czego od niej chciano, to krzesło, zgarnięte do sąsiedniego stolika – bo siedziała sama, a miejsc w środku brakowało.