Secrets of London
[lato 1968] cards never lie - Wersja do druku

+- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl)
+-- Dział: Poza schematem (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=29)
+--- Dział: Retrospekcje i sny (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=25)
+--- Wątek: [lato 1968] cards never lie (/showthread.php?tid=2531)

Strony: 1 2


[lato 1968] cards never lie - Ambrosia McKinnon - 05.01.2024

Wilk. To był zawsze ten cholerny wilk. Za każdym razem, kiedy myślała, że nie miała ostatnio zmartwień i wszystko zaczynało się układać jakoś tak przyjemniej. Nawet Otto jej ostatnio nie denerwował, chwilowo odkładając swoją męską głupotę gdzieś na bok, albo zwyczajnie utonął pod stosem swoich kultystek i nie miał czasu o niej myśleć.
Pewnie gdyby nie ten zapchlony leśny kundel, to by nawet jej nie przyszło przez myśl, że powinna czuć wszystko to, co było z nią związane i pewnie gdyby teraz nie szczerzył na nią kłów z dna filiżanki, to nie pomyślałaby, że powinna być o kogokolwiek zazdrosna, ale teraz? Wpatrywała się w naczynie z pewną dozą zniesmaczenia, które bardzo szybko przerodziło w pytania o kogo właściwie chodziło. Pytanie to jednak było raczej z tych mało mądrych, albo zwyczajnie retorycznych, bo Degenhardt nawet nie wchodził w grę. Owszem, bywała o niego zazdrosna, ale raczej w ten bardzo charakterystyczny sposób kogoś, kto podejrzliwie nie chce, by ktoś jeszcze zaczął traktować go w dokładnie taki sam sposób jak ona i czerpał z tego korzyści.
W sumie, to jak tak o tym pomyślała, to zawsze kiedy przychodził to niej wilk, to chodziło o niego. Dlatego tego poranka zaparzyła się zaraz drugą herbatę, a pijąc ją myślała o Mulciberze, tym jak wcale nie jest zazdrosna, ale też i jak to ukręci mu głowę. To był dopiero początek tygodnia, a już czuła, że kolejne dni będą z kategorii tych gorszych, szczególnie kiedy wyjrzała na nią postać kobiety. Wcześniejsze zniesmaczenie tylko się pogłębiło, ale przecież nie pierwszy raz Alexander latał z kimś do łóżka i to wcale przecież nie było tak, że jej to przeszkadzało, bo obydwoje byli zgodni co do tego, że robili co chcieli i kiedy im się podobało. Nawet nie byli razem, więc czemu ta cholerna lafirynda patrzyła się na nią jak ponurak?

Kolejny poranek był już ukierunkowany, bo Ambrosia nie mogła wyrzucić z głowy myśli o tym, że powinna być zazdrosna, albo że w mniemaniu losu była niezwykle egoistyczna. No i co z tego, tak właściwie? Każdy czasem myślał tylko o sobie, tym bardziej że była święcie przekonana, że ten wilk i kobieta znowu się jakimś cudem odbiją na niej czkawką, jakby pisane jej było cierpienie za głupotę Księcia Ćpunów.
Czuła się jak w kiepskim filmie, kiedy po wysączeniu naparu, musiała spojrzeć na dno porcelany i z niesmakiem zidentyfikować znajdujący się tam symbol. Patrzyła przez moment, odnajdując w kształtach wreszcie flagę, która szkoda, że nie była kurwa czerwona, bo jak na jej WCALE NIE stronniczą opinię, wszystko co otaczało Mulcibera miało tendencję do przybierania tego ostrzegawczego koloru.

Trzeciego dnia o poranku zobaczyła natomiast diabła i rozpizgnęła tę filiżankę o najbliższą ścianę, absolutnie już pewna, że wie o kogo chodzi, bo postać Loretty snuła się za nim jak zły omen. To wcale nie było tak, że jakoś konkretnie przeszkadzała jej sama Lestrange, bo to może nie jej wina była, że pociągali ją mężczyźni z mózgami przeżartymi narkotykowymi stanami (co w sumie brzmiało trochę hipokrytycznie), ale McKinnon w całej swojej łaskawości od zawsze uważała, że smarkula zwyczajnie nie wiedziała w co się pakuje i Axel zwyczajnie ją wykorzystywał. Za dużo napatrzyła się na samą Lorraine i jej relację z Otto, żeby nie czuć pewnego rodzaju zrezygnowania.
Potem musiała tę rozbitą filiżankę posprzątać, klnąc przy tym pod nosem jak szewc.
A potem wyszła, bo czekało ją spotkanie Spectrum.

Niby nie miała się czemu dziwić, że całość przebiegła bez obecności Mulcibera i Lestrange, ale nie zmieniało to tego, że siedziała tam z trochę skwaszoną miną, wciąż przeżywając w głowie to, na czym naprawdę jej nie zależało. Przesuwała przy tym między palcami swoją talię tarota, nie patrząc jednak na nią, a wodząc zielonkawymi oczami po pomieszczeniu, patrząc jak wraz z zakończeniem oficjalnej części spotkania, część ludzi czym prędzej zaczęła opuszczać salę, część oddaje się pogaduszkom, a część zwyczajnie ociąga się, samotnie zajmując swoje miejsce.
- Pan Lestrange - znalazła się obok Louvaina z uśmiechem wariatki przyklejonym do ust, dłonią wskazując na wolne miejsce przy stoliczku przy którym sobie siedział, w ten sposób pytając czy przypadkiem nie zajęte. Wiedziała, że nie, dlatego zaraz tam usiadła. - Dzisiaj bez siostry? Muszę przyznać, że to chyba rzadki widok. Ale nie ma tego złego - uśmiechnęła się do niego znowu, przekrzywiając przy tym głową, jakby mową ciała chcąc powiedzieć mu, że spokojnie, przecież ma ją. - Całkiem ciekawe, że tyle już spotkań minęło, a ja mam wrażenie, że zamieniliśmy ze sobą tak mało słów, a przecież wszyscy jesteśmy tutaj, żeby poszerzać swoją wiedzę, a może nawet i znajomości. Dobrze się pan dzisiaj bawił? - oparła łokieć na stoliku, wspierając na dłoni brodę i patrząc na niego jakby nic na świecie nie interesowało jej teraz bardziej. Po trochu tak było, bo nie mogła się doczekać aż powie mu wszystko, co zobaczy dla niego w kartach.


RE: [lato 1968] cards never lie - Louvain Lestrange - 06.01.2024

Czy to zawsze musiała być herbata? Tak ignoranckie pytanie, tak jak stosunek Louvaina do wróżbiarstwa. No może delikatna przesada, ale będąc szczerym Lestrange nie przypisywał takim praktyką wartości merytorycznej, traktował to jak tanią rozrywkę. Chociaż taki Książę Ćpunów mógłby powróżyć z kryształków przepalonego cracku, lub chociaż z osadu na podgrzewanej łyżce z opium. To przynajmniej niosło za sobą jakiś pierwiastek szaleństwa, który mógł być szeroko interpretowany. Zresztą jeśli do wróżb podchodzi się sugestywnie to i tak dopatrzy się tego, co najbardziej na ten moment zajmuję Ci myśli w głowie. A wróżenie na poszerzonej jaźni, albo chociaż na przeplatających się zmysłach? Gdyby tak wyglądał rozpisany repertuar wróżenia chociaż w Spectrum, z pewnością widywany by był w pierwszym rzędzie. To jeszcze te lata kiedy Louvain pozwalał sobie na dużo, dużo więcej, nie przejmując się konwenansami, tylko kiedy środki do kompulsji kończyły się. Jeszcze nie było tautażyku na przedramieniu, jeszcze nie było wizji światowej rewolucji na horyzoncie, więc dla kogo i po co się starać być porządnym?

Oficjalna część spotkania Spectrum tak właściwie nie zawsze była porywająca, szczególnie kiedy nowicjusze starali się wedrzeć do głównego nurtu i śmietanki towarzyskiej, przekładając przed publiką swoje mierne wypociny. Najbardziej wyczekiwał fragmentów z osobistym udziałem Madam Fawley i jej spostrzeżeniami. Niewątpliwie to ona była tutaj najjaśniejszą gwiazdą z największym skarbczykiem wiedzy. Z podziwem dostrzegał jak bystre i poza szablonowe było jej myślenie, kiedy dostrzegała tajemnice i rozwiązania od strony z której nikt poza nią nie potrafił spojrzeć. Dostrzegał tutaj ogromny potencjał i nie tylko u niej, lecz u wielu innych członków klubu również. Taka wysepka wolności myśli i dedukcji na bigoteryjnym społeczeństwie czarodziei. A McKinnon jeszcze nie potrafił do końca zaszufladkować. Miał wrażenie jakby celowo starała się uchodzić za trzepotkę z ciętym językiem, czasem wprowadzając rozmówców w kłopotliwe zażenowanie, a czasem zbijając z pantałyku celnymi punktami.

- Ambrosia. - odpowiedział z ewidentnym przekąsem w głosie. Na pewno nie będzie tutaj z nią sobie panować, nawet jeśli była od niego na tyle starsza, że nawet nie pamiętał jej z Hogwartu. Celowo przeszedł na osobiste personalia, skracając dystans. Swoje poczucie dumy i wybujałe ego starał się trzymać w ryzach, ale przed mieszańcem nie będzie się rozpłaszczał, nawet jeśli miała najśliczniejszą buźkę w pokoju. -  Nie jesteśmy zrośnięci, czasem zdarza nam się spędzać czas osobno. - odparł ironizując. Pytania o jego siostrę w pierwszych zdaniach rozmowy z nim były jak wrzód na dupie. Jak ktoś chciał Loretty to niech sobie pogada z Lorettą, a jeśli miał sprawę do niego, mógł zacząć nawet od taniego komplementu, a nie od jego bliźniaczki. - Możliwe, że skupialiśmy się na przeciwnych aspektach naszych spotkań. Zdecydowanie wolę tematy z pogranicza nauk zakazanych. - odparł lekko, już nie siląc się na pretensjonalny ton. Nie byłby też sobą gdyby z zadziornym uśmiechem nie zaakcentował w dosadny sposób, że lubi przekraczać granice. Jeszcze nie tak dawno był sportową gwiazdą, a teraz sprowadzony na ziemię jego dekadentyzm musiał wybrzmiewać jeszcze głośniej, niż wcześniej. Szukał mocnych wrażeń i takich oczekiwał od Spectrum.

- Nie przychodzę tu dla zabawy... - przewracając oczami odrzucił błyskawicznie - Chyba, że chcesz mnie czegoś nauczyć. Słucham Cię uważnie Rosie. - uśmiechnął się niby ironicznie, niby zaczepnie. Nie chciał być niemiły, ale bardzo jednak tego chciał. I to nie tak, że był uprzedzony do Ambrosie, czy miał szczególny problem do niego. Zwyczajnie czuł się na ten moment nieco lepszy, a skoro była na tyle odważna by zabijać jego samotność, kiedy ten tak zwyczajnie chciał z dystansu poobserwować zakulisowe działania klubu Spectrum, musiała mieć dla niego dobry temat. Louvain nie wiedział siebie jako kompana do niezobowiązujących rozmów, po prostu sodówka jeszcze nie wypłynęła mu całkiem z głowy.




RE: [lato 1968] cards never lie - Ambrosia McKinnon - 07.01.2024

To nie musiała być herbata, ale tę akurat zwyczajnie preferowała ponad kawę. I to też nie było tak, że w ogóle jej nie pijała, ale nigdy nie była pewna czy, spełniała jakieś odgórne zasady wróżenia z fusów, kiedy zalewała ją litrami mleka i słodziła toną cukru. Niektórzy kiedy to widzieli uśmiechali się do niej z politowaniem, śpiesząc by zapytać, czy przypadkiem nie jest na coś takiego za stara, by wyglądało to jak koktajl nastolatki. Osobiście nigdy nie rozumiała jakiejś społecznej wyższości czarnej, gęstej lury, którą niektórzy popijali, a która była gorzka tak, że wykręcała gębę na drugą stronę jeszcze zanim wzięło się łyk.
Miała takie dziwne skojarzenie z zapachem i smakiem czystej kawy, z jakiegoś powodu wiążąc go z ciężkością czarnej magii czy może niekromancji. A może dziełem nekromantycznych zaklęć? Kubek gorącej, gorzkiej kawy nieustannie stał w gabinecie mężczyzny, którego zatrudniał jego ojciec, by słowo kościany w skojarzeniu z jego zamtuzem, zawsze należycie wybrzmiewało. Ratował ludzi przed śmiercią, w nienaturalny sposób wiążąc ich z ich ciałami na dłużej, ale też zgłębiał na nich swoje nietypowe zainteresowania. Spoglądała czasem przez szparę w drzwiach, z zainteresowaniem obserwując jego poczynania i czuła wtedy ten ciężki zapach, który drażnił dziecięcy nos.

Może dlatego nie była to kawa. Bo nie chciała być stronnicza.

Rosie do Spectrum należała chyba z rozpędu i może cichej nadziei, ze coś jej to da. Że pod czujnym okiem Madame Fawley, przestanie zaledwie nieporadnie drapać paznokciem zasłonę. Trochę chyba liczyła, że ktos kto siedzi w takim klubie i chlubi się regularnymi seansami, pomoże jej jakoś faktycznie zbadać materię oddzielającą ją od limbo i może nawet przedrzeć się przez nią, nawet jeśli ta wizja zawsze napawała ją w środku niepokojem.

W pewnym momencie przyszło więc rozczarowanie, a potem znudzenie. Zgromadzenie w większości było dla niej snobistyczną rozrywką ludzi, którzy mogli sobie pozwolić na to, by zaganiać do pomieszenia kolejne duchy i zadawać im pytania. A te z uporem maniaka odpowiadały to samo, czyli absolutnie nic, jakby wyciągnięcie je przez zasłone zaburzało to, co zostało z ich wspomnień.

- Louvain - zrewanżowała mu się bez większych problemów z przekorą w głosie, bo prawdę powiedziawszy to tego pana przed nazwiskiem jeszcze parę chwil temu wypowiedziała chyba z rozpędu. Ale miło było wiedzieć, że w ogóle pamiętał jej imię, a nie musiała dukać je za niego.

- Całe szczęście. Czasem trzeba odrobiny chwili dla siebie. Zaczerpnąć świeżego powietrza, może się zabawić. Co kto lubi - uśmiechnęła się do niego jak gdyby nigdy nic, nie próbując jednak naśladować jego grymasów.  Nawet jeśli czuła supeł irytacji związany gdzieś w okolicy żołądka, który uwierał ją nieustannie. Pewnie w każdym innym przypadku tylko by ją to dodatkowo denerwowało, jednak w tym konkretnym momencie działało raczej motywująco. - Zakazane jest tylko to, co do końca niezbadane - odparła filozoficznie, wyciągając na stół takię do tarota, którą miała przeznaczoną do użytku z klientami. Jeszcze tego by brakowało, żeby na Louvaina wyskoczyli niepasujący do całej reszty talii Kochankowie, albo dwa razy pokazała mu się dziesiątka mieczy, bo od końca zeszłego miesiąca trzymała w talli także tę należącą do Alexandra. Dostała ją w odpowiedzi na Gwiazdę, którą podesłała mu czując, że może mu się przydać. Że była właściwym wyborem. I teraz ta Gwiazda gryzła ją ewidentnie po kostkach.

- Nie? Szkoda, bo miałam nadzieję na rozrywkowe towarzystwo - odpowiedziała ze smutnym uśmiechem trzpiotki, która absolutnie nie miała tego na myśli. No, może trochę jednak miała, bo przecież nikt jej nie zabraniał w tym całym wygrażaniu pięściami Mulciberowi dobrze się bawić. Jak tak w sumie patrzyła na Lestrange'a to nawet pomyślała, czy może na złość nie powinna go próbować uwieść, ale szybko doszła do wniosku, że się jej nie chciało szarpać z kolejnym aroganckim dupkiem. Tych miała w życiu pod dostatkiem.

- Lou, mogę cię nauczyć wielu rzeczy, ale nie wyglądasz na kogoś, kogo bawi akurat tarot, ale spróbujmy. Mam akurat dzisiaj na niego ochotę - uśmiechnęła się do niego lekko, trochę zaczepnie, jednocześnie podsuwając w jego stronę talię. - Pomacaj - zawyrokowała, pukając na sam koniec w wierzch stosiku paznokciem. - Przetasuj karty, zastanów się nad tym, co chciałbyś wiedzieć i powiedz jakie pytanie czai ci się w głowie. Pomoże ono nadać kontekst i kierunek całemu czytaniu.

Kierunek akurat, był już z góry ustalony, ale tego akurat Louvain nie musiał wiedzieć.


RE: [lato 1968] cards never lie - Louvain Lestrange - 07.01.2024

Bardziej od kawy wolał intymność. A od intymności jeszcze bardziej wyższość. Ta z kolei przybierała czasem formę przemocy, w swoim najwyższym piku. Na ogół były to półsłówka i gesty, mniejsze czy większe, chodziło o zaznaczenie pozycji. W poczuciu bycia lepszym nie chodziło o przyjmowanie komplementów z zewnątrz, no bo co to za przyjemność? Dobrze wiedział, że był dobry w tym i w tamtym, a najlepszy jeszcze w czymś innym, znajomość swoich słabych i mocnych stron była niemalże podstawą w przygotowaniu do zawodowej gry piłkarzyka. Chodziło o odbierania innym animuszu, wprawianie ich w zakłopotanie, by gaśli w oczach, a w konsekwencji wariowali. Najznakomitszym sznytem było to kiedy używał do tego zwyczajnych, całkowicie neutralnych słów, a oponenci i tak odstawiali burdel. Bo chodziło o wytrącenie kogoś z równowagi, najlepiej gdyby takiemu komuś puściły nerwy i zaczął odstawiać cyrk. Chociaż czasem zdarzało się, że ci ze słabszą wolą ulegali podprogowemu programowaniu i stawali się pewnego rodzaju sługusami. Takie pioneczki, które podskórnie zaakceptowały swój niższy status i lgnęły do swojego "oprawcy" by choć trochę uszczknąć tego czego podświadomie im brakowało. Dziel i rządź. Nikogo nie powinno dziwić w przyszłości, że za parę lat dołączył do organizacji Czarnego Pana w pierwszym sorcie. Z takimi upodobaniami, tylko czekał aż na horyzoncie pojawi się instrument na skalę krajową do oddzielania lepszych i gorszych.

No i byłby hipokrytom, gdyby twierdził, że przychodzi tu w innych celach niż Rosie. Zawsze chodziło o realizację jakiś interesów. A on błądził, odbijał się od bandy do bandy, szukając miejsca gdzie może ulokować swoje niespełnione ambicje. Aplikacja na staż w ministerstwie brzmiała jak eksperyment społeczny, kiedy rok wstecz przed jej złożeniem grał w krajowej reprezentacji. Musiał kombinować, żeby nie stać się tym menelem z ostatniej ławki pubu, który wykrzykiwał zalany w trupa do ludzi "Nawet nie wiecie kim ja jestem! Kiedyś byłem kimś!". Zapewne miało to swoje podłoże w nakręcającej się potrzebie poczucia bycia lepszym od pozostałych.

I ku jego uciesze, pierwsze rezultaty jego śliskich zagrywek były widoczne. Powtórzyła jego zachowanie, wręcz zreflektowała się. Nie ważne, czy ten pan był wrzucony z rozpędu, czy nie. On wiedział swoje, a pikantny uśmieszek rozkoszy uchylił się w kącikach jego ust. A imię pamiętał, oczywiście że tak. Jeśli do imienia była dołączona ładna buźka, o wiele szybciej zapamiętywał.

- Zgadzam się z Tobą. To co niezrozumiane bywa najczęściej zakazane. - odparł lekko, udając nieco zmanierowanego księcia. Właściwie nawet, może okazjonalnie, zrobiło się ciekawie. Ambrosia coś ukrywała, albo przynajmniej miała predefiniowane zamiary wobec niego, tak wyczuwał. - I nie rozumiem dlaczego nie wyłapujesz moje ironii, dlatego zakazuje Ci mnie zanudzić. - zaśmiał się bezdźwięcznie unosząc wysoko brwi. Jakim Louvainem był dzisiaj Louvain? Najwidoczniej tym zblazowanym, bo liczył że towarzyszka naprawdę go czymś zaskoczy. Pozwolił jej mówić dalej, już bez zbędnych gierek słownych i haczyków. Chociaż nie do końca pojmował jej logikę. Skoro domyślała się, że tarot to nie rozrywka dla niego, to po jaką cholerę dalej próbowała. Na tym etapie, powinien już wstać od stolika i bez tłumaczeń olać mieszańca, jednak wciąż. Brak manier nie był zwyczajowo tolerowany na salonach Spectrum, a on nie chciał podpaść przewodniczącej dla chwilowego kaprysu.

- Tak przy wszystkich? - odparł półszeptem rozglądając się dookoła po pomieszczeniu. - Ah, karty. - uśmiechnął się zdecydowanie bardziej głupio, niż jego szczeniacki żart. To było niemalże instynktowe, duży chłopiec i poczucie humoru z męskiej szatni. Okej, nie przyzna tego na głos, ale kupiła jego zainteresowanie. Dlatego chwycił za talię. Kart, a nie w pasie, jak zdążyli już ustalić. Wymierzył swoje spojrzenie w twarz rozmówczyni i przetasował kilkukrotnie cały kopczyk kart.

- Nie mam szczęścia ani w miłości, ani w kartach. A od swojego losu bardziej martwię się o swoją siostrę. Dlatego moje pytanie brzmi; Jak uchronić ją przed złem? - zdecydowanie przeciągnął tą pauzę. Z przypływu kaprysu powrócił do tematu Loretty. Nie bardzo chciał się wystrzeliwać ze swoich zmartwień i problemów. Do tego dywagacja nad jego losem, mogła być zbyt nieprzewidywalna i mógł usłyszeć czegoś co mu się nie spodoba, no i koniec końców; kompletnie nie ufał Ambrosie. Była zbyt trudna do rozczytania, przez co ciężka do skontrolowania, a w konsekwencji mogła ukąsić tam gdzie boli. Ale w porządku, działajmy dalej, był naprawdę ciekaw do czego to doprowadzi. Oddał talię kart Rosie i grzecznie czekał na to co wydarzy się dalej.




RE: [lato 1968] cards never lie - Ambrosia McKinnon - 08.01.2024

Louvain był kimś. Kiedyś i teraz, a przez to w jej oczach jego sylwetka malowała się z pewną dozą niesmaku. Bo przecież Rosie zawsze była nikim. Istniała w podświadomości innych ludzi, ale widziała siebie samą bardziej zjawę, który nawiedza innych od czasu do czasu, albo to inni natykają się na nią, bo zajrzeli do Ataraxii. Jeśli zdarzało jej się błyszczeć, to dlatego że odbijała cudze światło. To akurat opanowała bardzo dobrze, bo kiedy ktoś faktycznie dawał jej szansę, okazywała się całkiem dobrym dopełnieniem.

- Jaki autor, taka ironia - zacmokała na niego beztrosko, posyłając mu wesoły uśmiech, jakby nigdy nic spoglądając na niego w zaczepny sposób.

- Myślałam, że niewielka publika nie będzie ci przeszkadzać - pochyliła się w jego stronę, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu, zaraz delikatnie przesuwając swoje krzesło nieco bliżej ku niemu. Przechyliła lekko głowę, na te głupio wypowiedziane przez niego karty, jakby nie do końca to miała wcześniej na myśli, ale ostatecznie postanowiła przyjąć od niego tego typu odpowiedź.
Pozwoliła mu na spokojnie przetasować karty, w tym czasie odsuwając spomiędzy nich wszystko, co mogło znajdować się na stoliku i jednocześnie przeszkadzać w swobodnym rozłożeniu rozkładu.
- Ah, a już byłam gotowa rozmawiać tylko i wyłącznie o tobie, biorąc pod uwagę jak rozczarowany byłeś, kiedy wcześniej zaczęłam od niej - westchnęła jakby wyraźnie rozczarowana jego pytaniem, marszcząc jednak zaraz nos w krótkim, zaczepnym uśmiechu. - Ale niech będzie Loretta - rzuciła, już bardziej do siebie, koncentrując się na kartach, pokazując mu jeszcze, żeby wyłożył trzy.
Nie mógł chyba zadać lepszego pytania, chociaż Rosie i tak była gotowa na dołożenie wszelkich starań, żeby naopowiadać mu jakichś głupot związanych z jego bliźniaczką, które napełniłyby jego serce może wątpliwościami, może troską, a może i złością.
- Przed złem - powiedziała jeszcze, bardziej do siebie jak do niego, wpatrując się w piątkę buław, która znajdowała się na samym przedzie. - Pierwsza karta odnosi się do przeszłości. To powód, z którego mogą wynikać aktualny stan rzeczy i to, jak się rozwinie w przyszłości - zaczęła, wskazując na kartę. - Piątka buław symbolizuje konflikt w jej życiu. Wskazuje na to, że ciężko znaleźć jej sposób i chęci na otwarte komunikowanie się, co łatwo prowadzi do eskalacji problemów. W środku mamy kartę odnoszącą się do teraźniejszości. To mag, w dodatku odwrócony, więc bierze tutaj udział ciemna strona tej karty, że tak to nazwę. Oznacza manipulację. Wcześniejsze problemy z komukacją eskalowały i zmieniły się w coś więcej. O wiele bardziej stałego i powtarzającego się, mającego na celu ukryć prawdziwe zamiary. Zamyka natomiast karta, która ma na celu podpowiedzenie, jak problem rozwiązać. Czwórka denarów symbolizuje chciwość, ale także chęć długotrwałej stabilności w niektórych sferach życia. Jest odwrócona, a to z kolei podpowiada, że tendencje skłaniają się ku pierwszej opcji. Najtrafniejsze byłoby zapewnienie tej stabilności, jednak jeśli ktoś nie ukierunkuje jej odpowiednio, sama Loretta może sama to zrealizować, jednak zamknąć się przy tym w wyniszczającej relacji z tym czego pragnie. Pragnienia jednak nie zawsze są tym czym potrzebujemy - rzuciła, na moment ściągając usta w zastanowieniu. Nawet nie musiała kłamać. Szczególnie podobał jej się ten mag, bo jakby nie patrzeć jej związek z Alexandrem był bardzo ładnym pokazem tego, jak kryli się po kątach.
Pokręciła lekko głową do swoich myśli i wyciągnęła dłoń w kierunku talii, dobierając jeszcze jedną kartę i stawiając ją nad rozkładem. Marzyła o tym, żeby jej teraz wyskoczyli kochankowie, ale zamiast tego oboje z Louvainem zobaczyli dziesiątkę denarów.
- Zgaduję, że pieniędzy wam nie brakuje - uśmiechnęła się do Louvaina kpiąco. - Kariera też wydaje się jej trzymać całkiem dobrze. Ale co wiesz o jej życiu uczuciowym i związkach z innymi ludźmi? - położyła kartę na stole, równiutko nad Magiem. - Dziesiątka denarów to karta, która ogólnie odnosi się do rodziny i dziedzictwa. Znowu, chodzi tu o stabilność, której brakuje i przez to szuka się jej w innych źródłach. Nawet przelotnych związkach. Takie związki są z jakiegoś powodu problemem dla już istniejącej rodziny. Mogą ją osłabiać i w połączeniu z poprzednimi kartami, sprawiać że pojawia się coraz więcej kłamstw i machinacji. Przepychanek i walki o kontrolę. - sięgnęła do talii znowu, chyba tylko po to, żeby móc kontynuować opowiadaną historię. - To w takim razie, czym ta obecność jest? - Rosie spojrzała na dziewiątkę mieczy i musiała bardzo się powstrzymać, żeby nie podsumować karty krótkim: ah tak, twoja siostra jest zwyczajnie pierolnięta. - Naznaczona wstydem i winą. Dziewiątka mieczy, do tego odwrócona, mówi że w skrócie, jest to toksyczna relacja, która nikomu nie służy. Kiedy ona potrzebuje stabilizacji, cokolwiek teraz ma, rozprasza ją i sprawia, że zbacza z kursu. Oddziałuje to też na jej psychikę, osłabiając ją - ostatnie słowa wypowiedziała ostrożnie, bo nawet jeśli chciałaby poobrażać mu siostrę prosto w twarz, to zdawała sobie sprawę z tego, że nie każdy chciał słyszeć takie rzeczy i reagował na nie dobrze.


RE: [lato 1968] cards never lie - Louvain Lestrange - 17.02.2024

Westchnął rozczarowany i przewrócił oczami z jednego boku na drugi w geście znudzenia. - Przekomarzanie się z Tobą jest dla mnie dopaminowo nieopłacalne... - odburczał leniwie, nie patrząc jej nawet w oczęta. Uśmiechnął się zadziornie na krótki moment zaraz po tym, bo oczywiście to była zabawa no i oczywiście było zupełnie na odwrót. A spora publika nigdy nie była problemem, wręcz odwrotnie. Kilkunastotysięczny tłum obserwujący jego sportowe zmagania, był gradacją do której zawsze dążył. Raz wiwatujący na jego cześć za dogonienie tej złotej piłeczki, raz buczący za brudne zagrywki. Ten sam tłum który ukochał za podkarmianie jego ego, znienawidził kiedy przestał być dla nich atrakcyjny. Pewnie dlatego nie odmówił Rosie swojego czasu, gdzieś głęboko w sobie tęskniąc za atencją. Samą propozycją połechtała jego próżność. W dłuższej perspektywie zadrwiłby sam z siebie, widząc siebie w aktualnej sytuacji. Kiedyś przed fanowską hałastrą, teraz przed mieszańcem z talią kart.

- Przejdźmy do konkretów. - cmoknął marszcząc brwi. Uciął w ten sposób dalsze przepychanki słowne, bo rzeczywiście był coraz bardziej ciekawy, co tam ciekawego ma dla niego do zaoferowania. Nie chciało mu się teraz tłumaczyć tych zawiłości. Kiedy przychodzisz do niego, najpierw o nim, ale nigdy nie zapominaj o nich jak o wspólnym organizmie. No i w zależności od sytuacji, zasady się te przenikały i czasem zmieniały w kolejności, a ostatecznie wszystko zależało od humoru. I jasne, że będzie ją stopować i poprawiać, nawet jeśli nie będzie to konieczne, wyłącznie po to, by odbierać jej pewności siebie. I tak była zbyt bystra jak na swoje pochodzenie.

Chwilę potem już pożałował, że dał się tak podejść. Pozwolił się wprowadzić na pole manewrowe na którym nie miał do zastosowania zbyt wielu taktyk. No bo co on tam wiedział o wróżbiarstwie, poza tym że to działka dla tych, którzy nie byli zbyt zdolni, ani w zaklęciach, ani rzemiośle, ani cholera nawet sprawni fizycznie. Zdawał sobie sprawę, że dla wielu jego wizerunek i postać "piłkarzyka" była tematem do morza drwin oraz żartów, jednak nikt nie mógł odmówić mu zasług. A przede wszystkim talentu i ogromnego nakładu pracy który w to włożył. Wróżki i innych wieszczy spychał na ubocze, traktując ten zakres magicznego świata za zbyt plastyczny do zamknięcia w chociaż niewielkie ramy. Chociaż jego żywioł to latanie to w tym zakresie stąpał raczej twardo po ziemi. Dlatego nigdy nie traktował zbyt na serio dorobek zawodowy swojego szwagra Dolohova, a w konsekwencji jego kapitał medialny. Te ich dwa światy były zbyt sobie przeciwne, by jeden mógł uznać drugiego za godnego uwagi.

Broń Matko nie przerywał w żadnym wypadku, tego długiego monologu Ambrosie. Nawet jeśli z każdym zdaniem coraz mniej mu się podobał, a wcześniejszy nieco swawolny, ale skryty entuzjazm przeradzał się w narastającą irytację. Na własne życzenie oddał na jej dłonie instrument do komentowania i oceniania jego bliźniaczki. Choć miał ochotę splunąć prosto w środek stolika, to jedyne co zrobił, to zapiął o guzik wyżej swoją koszulę, by ukryć drgający od złości ten jeden nerw trochę wyżej nad obojczykiem. No cóż mógł innego rzecz? Dał się podejść. W ten sposób sprowadził się do sytuacji, gdzie brudna szlama bez pardony wytykała nawet te teoretyczne i niedopowiedziane błędy i grzeszki Loretty. Starał się jak mógł nie dać po sobie tego poznać. Wręcz pomrukiwał coś na koniec jej zdań, grając zainteresowanego. Pomimo tego, że niewiele z tego docierało to jego pamięci trwałej. Bo mogła mu powiedzieć, że sześćdziesiąt dziewięć odwróconych denarów sugeruje jego uległość wobec mężczyzn i mugoli, a on dalej nie wiedziałby czy to prawda, kłamstwo czy żart. Tak bardzo nie wiedział czym jest tarot.

A najgorsze w tym wszystkim było, że ścierwo miało rację i zbyt blisko uderzała tej niewygodnej prawdy. Tej której nigdy nie chciał słyszeć i wypierał ze wszystkich sił. Cały ten czas słuchania jej, myślał wyłącznie w jak dosadni sposób powinien zareagować, by zrozumiała, że wyskoczyła daleko poza granicę dobrego smaku słownych zaczepek. Najwidoczniej nieobyta z salonowymi zwyczajami, postanowiła zagrać sobie z jego cierpliwością. Mówiła tak długo, aż wszyscy goście zdążyli opuścić pomieszczenie zostawiając ich samych

Z cierpliwością doczekał do końca całej wypowiedzi, zanim odsunął się od stolika. - Oh, to sporo, pozwól mi pomyśleć... - odparł wypuszczając ciężko powietrze przez usta, niby przejęty wiadomościami które właśnie do niego dotarły. Wstał, zapinając guzik marynarki w dobrym zwyczaju i zrobił mini spacer wokół stolika, przeczesując włosy niby spięty. W końcu stanął pół kroku przed rozmówczynią, przerzucając zainteresowany wzrok to z niej, to z kart.

- Jednak nauczyłaś mnie czegoś Rosie... - zaczął trochę mrukliwie, a trochę zmartwiony. Chwycił za kartę dziewięciu mieczy która jako ostatnia została mu przedstawiona i uśmiechnął się kiedy pewien pomysł w końcu natchnął go do dalszej rozprawy nad ich sytuacją. - jesteś sprytna i nie mogę Cię nie doceniać. - skończył, nie ściągając wzroku z karty, a to co powiedział zabrzmiało szczerze, bo nawet nie musiał kłamać. Pozwolił na ten drobny komplement, by chociaż trochę uśpić jej czujność, albo przynajmniej zbić z tropu. - Pozwól, że i ja czegoś Cię nauczę. - ciągnął dalej, uśmiechając się zadziornie kącikiem ust. Opuszkiem kciuka lewej dłoni, przycisnął mocno krawędź karty, tak by ta przecięła jego skórę uwalniając kilka kropel czarnej jak smoła krwi spod bladego naskórka. Zerwał się i poruszył gwałtownie ściskając Rosie za garść jej włosów u nasady jej czaszki by zmusić ją agresywnie do przywarcia karkiem do oparcia krzesła na którym siedziała. - Przy mnie, o mojej siostrze, mówisz tylko dobrze, albo wcale... - wysyczał gniewnie przez zaciśnięte zęby. Pozwolił jej tylko spojrzeć na swoje rozgniewane oblicze, by dobrze zapamiętał ten moment brutalności z jego strony. Zaraz potem przycisnął swój zakrwawiony kciuk do dolnej wargi trzpiotki, by zostawić czarne znamię na jej różowych ustach. Przecież samo sprawienie jej bólu, nie byłoby wystarczające dla powagi sytuacji. No i ostatecznie był gentelmenem, nie był kobiet... po twarzy. Bo brzydko się na nie później patrzyło. Poruszyła u podstaw bardzo ważnym filarem w jego życiu, dlatego groźba musiała być stanowcza. Udowodniła już, że nie jest głupia, więc powinna wiedzieć o trujących właściwościach krwi Blacków. Od razu potem, chwycił jej wiodącą rękę, w żelaznym uścisk,u gdyby do głowy przyszło jej chwytać za różdżkę i się bronić. - Nie igraj ze mną McKinnon. Mów co wiesz, tylko już oszczędzaj słów. Nie masz za wiele czasu. - raz jeszcze wydobył z siebie warknięcie ze swoich zepsutych trzewi. I odpuścił wyłącznie kiedy dostał satysfakcjonującą dla niego odpowiedź. Tak jak w jednej chwili wszedł na łajdackie tony w barbarzyński sposób wykorzystując korzystniejsze dla niego warunki fizyczne, tak samo w jeden moment wrócił do o wiele łagodniejszego tonu. Chwycił tym razem za jej podbródek zbliżając jej twarz do swojej, by tak samo jak wcześniej bez pytania, pocałunkiem zebrać nadmiar czarnej krwi z jej ust. Nie chciał zagrażać jej życiu, co najwyżej udzielić lekcji pokory. Ta naprawdę niewielka ilość trucizny mogła już co najwyżej, za godzinę, czy dwie spowodować nudności u blond dziewczyny. No, a jemu jako właścicielowi czarnej mazi, nie mogła zaszkodzić. 




RE: [lato 1968] cards never lie - Ambrosia McKinnon - 17.02.2024

Bardzo dobrze się bawiła, wyciągając dla niego kolejne karty i co pewien czas zerkając kątem oka na jego reakcje. Miała wrażenie, że posiadał ten charakterystyczny wyraz twarzy kogoś, kto powoli zdawał sobie sprawę z tego, że to co mówiły karty może nie były całkowitą bujdą, albo że ktoś właśnie srogo robił go w konia. Najśmieszniejsze jednak było w tym wszystkim to, przynajmniej dla niej samej, że nie musiała niczego wymyślać. Arkana uderzały w punkt, dźwięcząc tragiczną wręcz melodią podsumowującą życie Loretty Lestrange. A mógł faktycznie zapytać o siebie samego, zamiast udawać dzielnego.

Kiedy wszystkie karty zostały położone na stole, przyjrzała mu się już nieco dokładniej i o wiele bardziej otwarcie. Mężczyzna odsunął się od stolika i prawdę powiedziawszy, może to była intuicja, a może zwyczajny odruch, bo kiedy tak postanowił się przejść, sięgnęła dłonią do kupki kart znajdującej się na stole, na moment przykrywając ją dłonią i skupiając się w myślach na sobie. Na tej sytuacji. Nie zwróciła większej uwagi na to, że podniósł jedną z wcześniej wyłożonych przez nią kart, zamiast tego wreszcie łapiąc w palce tę, która znajdowała się na wierzchu talii i zamarła, kiedy odwróciła ją w swoją stronę.

Poczuła, jak dziwny ciężar kładzie jej się na żołądku, kiedy zamrugało do niej słońce, pławiące się w swoim blasku. Nie mogła w tym momencie wyciągnąć dla siebie gorszej karty. Nie, kiedy przyszła tutaj z jego powodu, pełna goryczy gotowa podsumować jego działania za pomocą kart. Teraz mrugał do niej porozumiewawczo, ale trochę smutno. Wiem. Wycedziła w myślach Rosie, jakby właśnie odpowiadała na jakąś niepoważną, arogancką uwagę.

Pobladła jeszcze zanim Louvain złapał ją za włosy.

I to wcale nie było tak, że wraz z jego słowami zalała ją jakaś fala niepokoju. Słońce, które jeszcze przed chwilą trzymała w dłoni, zrobiło przecież swoje, a złowrogi komplement ze strony Lestrange'a tylko dopełnił obrazka. To było jak z Murtaghem i pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, kiedy pociągnął jej głowę w tył, było gorzkie pytanie odnośnie tego, po co w ogóle ścinała te włosy. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zamiast sięgnąć po różdżkę zwyczajnie złapie za nie, chcąc usadzić ją miejscu. Chcąc zmusić do poddaństwa i by usiała go wysłuchać. Oh, nienawidziła tego tak bardzo. Tego, że od większości mężczyzn nie mogła zwyczajnie odejść, nie bojąc się że zrobią jej krzywdę tylko dlatego, że uraziła ich uczucia.

- Wiesz co jest najśmieszniejsze? - zapytała go, patrząc mu w oczy, kiedy przyciskał zakrwawiony palec do jej ust. Wiedziała doskonale z czym to się wiązało. W końcu tak jak z łatwością sam zauważył, nie była głupia. - Nawet nie musiałam kłamać na temat tego, co zobaczyłam w kartach - wysyczała w jego stronę. Louvain był zły na nią, ale ona wbrew pozorom, była zła na kogoś innego. Na Lorettę, na Alexandra, ale przede wszystkim na Donalda. Była też zła na siebie i swoją naiwność, bo teraz, kiedy otaczała ich lepka cisza, przerywana tylko ich słowami, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że Lestrange mógł zrobić wiele, o ile nie wszystko.

Kiedy złapał jej wiodącą dłoń, nawet niej próbowała się wysilać, bo przecież wiedziała - wszystko cholernie wiedziała. Siłowanie się z nim nie miało sensu. Pokazała mu więc tę samą kartę, po którą jeszcze przed chwilą sama sięgała, jakby cokolwiek mógł z niej zrozumieć.
- Cóż, całe szczęście dla niej, że ten który ją rżnie w tym momencie jest tak samo pełen złudzeń jak ona. Dla niego pewnie to tylko sen. - rzuciła mu prosto w twarz maksymą Mulciberów i ciężko było powiedzieć, czy próbowała się do tego uśmiechnąć, czy może skrzywić brzydko, ale przez jej usta przebiegł grymas. Była w żałosnej wręcz sytuacji i była wściekła, a kiedy była wściekła - płakała. Dlatego też oczy zaczęły się błyszczeć od wilgoci. - Przeceniasz mnie. Jeśli chcesz wiedzieć gdzie twoja siostra się bawi, nie mogę ci pomóc. Z radością jednak mogę zakomunikować, że z pewnością bawi się teraz o wiele lepiej ode mnie. Chyba, że to tylko taka gra wstępna? - zaśmiała się wręcz bezczelnie, ale przy kolejnym mrugnięciu  łzy zebrały jej się w kącikach oczu.


RE: [lato 1968] cards never lie - Louvain Lestrange - 18.02.2024

Cóż, oby ten widok, zaskoczonego Lou, był wart tego wszystkiego, tych przykrości które już zaczynały na nią spadać, bo mógłby teraz przysiądź na nestorkę, że to pierwsza i ostatnia taka sytuacja, w której dał się jej na tyle podejść. Był w emocjach to niezaprzeczalne, ale też do przewidzenia. Ten neurotyczny zryw skumulowany na jej osobie miał być lekcją dyscypliny, dla niepokornej Rosie, ale czy tak naprawdę musiał? Gdyby tylko odwrócić znaczenie tego wszystkiego, wychodziło na to, że maluczka i niewiele znacząca pchełka za którą ją do tego momentu uważał, jednocześnie była zdolna do postawienia go w stan skrajności. To już nie czasy szkolne, żeby pozwalał sobie na takie niekontrolowane wybuchy furii, jednak wciąż istniały w nim tak wrażliwe częstotliwości, że uruchamiało się w nim szaleństwo Lestrange. Trafiła w nie perfekcyjnie, aż chciałoby się rzecz touché, bo nie sztuka zwyzywać mu bliźniaczkę. Sztuka, zrobić to tak jak ta trzpiotka przed nim. On sam właściwie o to poprosił, przez co był wściekły tak samo na nią jak i na siebie. No ale jednak siebie nie będzie karał w taki sposób, więc załzawionej buzi dostanie się podwójnie.

- Ty zdziro bez granic... - wydusił z niedowierzaniem, kiedy usłyszał jej odpowiedź. - Nie masz instynktu samozachowawczego? - dodał kręcąc głową z niedowierzaniem. A przez moment myślał, że może się to skończyć nawet uroczym akcentem. Całusa dopełnił, chociaż jej odpowiedź była tylko połowicznie satysfakcjonująca. Skoro groźba i terror strachem nie skutkował odpowiednim rezultatem w jej zachowaniu, nie pozostawiała mu wiele wyboru. Dalej trzymając ją za włosy, szarpnął kilka razy w przeciwne strony, tak by ból i dyskomfort, który jej sprawiał wykręcił z niej całą stróżkę łez. Spływając drobnym strumykiem po całej długości jej twarzy, spadając mogły na koniec zniknąć zatopione w materiale jej ubrań, dywanu i a nawet kawałka rękawa jego marynarki. Musiała mieć nie po kolei w głowie, by jeszcze w tak marnej dla siebie sytuacji odważyć się na obrazoburcze stwierdzenia jak "rżnąć". Do prawdy paskudztwo.

Był zbyt rozedrgany, żeby teraz zrozumieć nawiązania do rodowych maksym. Liczył na konkretne nazwisko i imię, jednak przez swoje zachowanie, Rosie sprawiła, że o wiele bardziej zależało mu na złamaniu jej, niż wyciągnięciu przydatnych informacji. Znów seria gwałtownych ruchów. Tym razem zmusił jej ciało do uległości, przyszpilając jej twarz do stolika przy którym wcześniej wspólnie zasiadli. Krzesło na którym siedziała, kopnął dalej w głąb pomieszczenia, by nie miała innego podparcia, niż bezwładne położenie się na tym stoliku. Ruchem drugiej dłoni odgarnął potargane blond włosy, odsłonił jej bladą skórę na karku, jednocześnie znowu zbliżając swoją twarz do jej. - A teraz powtórzysz za mną. - oznajmił półszeptem, nie odpuszczając z pogardliwego tonu. Być może pozwolił sobie na kilka nut szubrawej patronizacji, ale to wszystko po to, żeby wróżka oprzytomniała i zrozumiała, gdzie jej miejsce w szeregu. No bo dostała już swoją nagrodę. Więc proszę, wracaj baranku do zagrody, nie dla Ciebie górskie przygody.

Wciąż trzymając za włosy u nasady czaszki dociskał jej twarz do stolika, a druga ręką, która już odsłoniła wrażliwą skórę na karku, teraz chwyciła za świecznik ze stołu. Ten świecznik, który wcześniej dodawał spirytualnego nastroju do wykładanego tarota, teraz posłuży jako narzędzie andragoga. Co jak na ich dwójkę mogło być nawet ironiczne, ponieważ to ona była starsza od niego o te całe sześć lat. No ale cóż, trzeba było mieć lepszy zasięg ramion.

- Przepraszam... Paniczu... Lestrange... - syczał jak najpodlejszy zaskroniec, głośno i złowrogo wypowiadając każde z tych słuch, na koniec mocno akcentując tak jak powinno wymawiać się jego nazwisko w rodzimych stronach. A każde słowo było podlewane kilkoma kroplami rozgrzanego wosku ze świecy. Przechylał raz za razem, po każdym wycedzonym przez zaciśnięte od złości zęby słowem, by parząca substancja lądowała na jej wrażliwym naskórku, który wcześniej tak urokliwie sobie przygotował. Od własnego ojca dowiedział się, że nic tak nie przywraca w człowieku dyscypliny jak kary cielesne. Mogła krzyczeć z bólu, ale dla niego w tym momencie był to nawet słodki upominek.




RE: [lato 1968] cards never lie - Ambrosia McKinnon - 18.02.2024

Oh, ten widok był wart wiele. Bardzo wiele. I przez moment Rosie poczuła ukłucie zadowolenia, przebijającego się gwałtownie przez poniżenie i gniew. To byłą słodka chwila, ale równie krótka, nie będąca w stanie w pełni wybrzmieć. Lestrange był w stanie sprawić jej ból, ale kiedy widziała go takim; rozemocjonowanego, działającego gwałtownie i wręcz niechlujnie jej zdaniem, nie mogła nie pomyśleć, że był to pierwszy, ale też nie ostatni raz, kiedy widzi go w takim stanie.

Jedyne czego tak naprawdę żałowała, to że przejrzał ją tak łatwo. Nie była tylko pewna czy była to jej własna wina, czy może jego własnego niedowierzania w sztukę kart i kompleksów na punkcie siostry.

Pytanie jakie jej zadał, wydawało się podchwytliwe, bo gdyby posiadała coś takiego, to czy w ogóle próbowałaby mu teraz pyskować? Raczej nie. Problem z nią był przede wszystkim taki, że mężczyźni obecni w jej życiu nigdy jej tak nie traktowali. Nie próbowali umyślnie zrobić jej krzywdy, poniżyć czy udzielić jej lekcji pokory, jak to ładnie Lou mógł określić tę sytuację. Owszem, potrafili być agresywni, brutalni czy działać gwałtownie, jednak nigdy nie przeciwko niej. Nie miała więc jak nauczyć się, że powinna uważać. Że kiedy pogrywała sobie w ten sposób, skończy dokładnie tak jak teraz; z ustami Louvaina na jej własnych.

Byłoby to całkiem miłe doświadczenie, gdyby nie okoliczności.

A potem szarpnął ją parę razy, na co syknęła z bólu i dokładnie tak jak sobie tego życzył, z kącików oczu popłynęły jej łzy. Ale im bardziej nią szarpał, tym bardziej się temu wszystkiemu sprzeciwiała, jakby ból tylko podsycał jej buńczuczność, nawet jeśli nie była w stanie się przed nim bronić. Nawet jeśli bez problemu robił z nią co tylko chciał, zmuszając do przyłożenia policzka do blatu. Kopnął krzesło, pozbawiając ją resztek podparcia i teraz zostało jej tylko całym ciężarem ciała zawierzyć stolikowi, przy którym jeszcze nie tak dawno siedzieli.

Zapłakana, z drżącym oddechem, próbowała spojrzeć mu w oczy, kiedy przysunął do niej swoją twarz, szepcząc rozkazujące słowa. I co takiego mi zrobisz? Mówiło jej spojrzenie, ale z gardła nie wydobyło się żadne pytanie. Nic oprócz ciężkiego oddechu, popychanego sercem, które trzepotało się rozpaczliwie w klatce piersiowej.

Ciężko było oprzytomnieć komuś, kto tyle lat swojego życia spędził niby zamknięty we śnie. Śnie z rodzaju najpiękniejszych, gdzie było się w gruncie rzeczy kochanym do granic możliwości, a przynajmniej tak właśnie się czuło. Mimo złamanego serca, przez które przecież znalazła się tutaj dzisiejszego wieczoru, twarzą w twarz z Louvainem, wciąż czuła na ustach wspomnienie tamtej słodkości i każdy jej skrawek walczył o to, żeby ją odzyskać.

Ale oprócz niej, czuła też żelazny filtr krwi, błądzący wciąż po podniebieniu. Posmak, który sprowadzał ją na ziemię, gorzkawą, niechcianą nutą. Szczególnie, kiedy Lestrange wreszcie zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, którego nigdy z siebie nie wydusiła i złapał za świecznik. Zaparła się dłonią o stolik, ale nie miała szans na to, by mu się sprzeciwić.

Ale potem mogła już tylko krzyknąć, kiedy poczuła gorącą parafinę na delikatnej skórze karku. Słyszała każde jego wysyczane do ucha słowo, ale już nie patrzyła na niego, bo zacisnęła oczy, z których płynęły strumienie łez znaczące upstrzone piegami policzki. Na moment wezbrał w niej szloch, który zaraz zdusiła, zamieniając go na drżenie całego ciała. Wreszcie jednak wzięła kolejny, rozemocjonowany oddech, w momencie kiedy pozwolił jej się odezwać, zamiast dusić własnym nieszczęściem. Powtórzyć wymuszone słowa.
- Przepraszam Paniczu Lestrange... - wyszeptała, pustym spojrzeniem zawilgotniałych oczu spoglądając nie na niego, a na powierzchnię stolika i karty, które musiała w pewnym momencie trącić dłonią, bo stosik rozsypał się, pokazując więcej kart. Jej spojrzenie padło na Rydwan i przez moment chyba faktycznie rozważała rozsądek, ale znowu - gdyby była rozsądna, nie byłoby jej tutaj. - że twoja siostra zachowuje się jak rozwiązła szlama.
Wyglądała, jakby przez moment poczuła ulgę, kiedy wypluła z siebie te słowa. Jakby było jej wszystko jedno i chyba trochę tak było. Spisała się właśnie na straty, ale przynajmniej mogła jeszcze odrobinę napsuć mu krwi.


RE: [lato 1968] cards never lie - Louvain Lestrange - 19.02.2024

Na dobrą sprawę to w pierwszej kolejności powinien zadać jej, ale też sobie, jedno zasadnicze pytanie. Po jaką cholerę jej to wszystko? Bo gdyby zastanowił się nad tym chociaż dłużej, niż minutę, to być może wysunąłby kilka istotnych związków przyczynowo-skutkowych. Przynajmniej nie stawiałby swojej postaci w świetle domorosłego sadysty, na którego wychodził. Bo nawet jeśli to on w tej sekwencji był tym który dostarcza bólu i upokorzenia, to tylko dlatego, że nie miał już żadnej innej alternatywy. Ktoś wspominał, że uwielbia kiedy ofiary wariują i odstawiają cyrk? Ironio, ty suko.

Przecież jeszcze kwadrans temu, byli uroczymi znajomymi o podobnych zainteresowaniach, kiedy tak wspólnie zasiadli nad kartami przy stoliku. Jeszcze do niedawna Lou znał ją tylko ze ślicznej buźki oraz magnetycznych ruchów, które na swój sposób mówiły; jestem mroczną wywłoką. Dlaczego więc Rosie miałaby odstawiać takie numery i i trącać go metaforycznym kijem tam gdzie bolało, dokładnie w te jątrzące się rany? Przecież do tej pory, nie dawał jej żadnych powodów, żeby miała go za coś nie lubić. Po co ta cała prowokacja? Gdyby jego ciąg myślowy przebiegł chociaż w podobnym stylu, to może doszedłby do wniosku, że być może coś leży jej na sercu. No bo skoro nie on był powodem dla których u Ambrosi zebrało się tyle żółci, którą mu zaserwowała... to może ta druga, bliźniacza strona? Nie byłby to pierwszy raz kiedy świat odkrywał się na nim, za grzeszki siostrzyczki. Jednak wciąż. To tylk daleko wysunięte dywagacje na temat buńczucznej francy, która zalazła mu głęboko za skórę tego wieczora.

Nie spodziewał się, że w tak drobnej posturze może być tyle animuszu. Jej powściągliwy styl z którym głównie mu się kojarzyła, nie przemawiał za tym by ukrywała gdzieś tam głęboko tyle hartu ducha. I znów na moment dał się nabrać. Na jego twarzy zdążył malować się sarkastyczny uśmiech satysfakcji, na myśl że jednak udało mu się ją złamać. Och jak wytrzeszczył gały, kiedy tylko dokończyła swoją kwestię. Warknął rozgorączkowany basowymi wibracjami prosto z gardła. Na moment stracił rachubę i nie wiedział co powinien teraz zrobić. Zgodnie z piramidą eskalacji, powinien iść za ciosem i podnieść poprzeczkę w zadawaniu jej krzywdy. Rozbudziła w nim najgorsze instynkty do tego stopnia, że miał najszczerszą ochotę wsadzić jej tą palącą się świeczkę knotem do ucha.

- TY MAŁA KUR...- nie dokończył bo do jego uszu dobiegł niepokojący dźwięk. Kroki. Stukot obcasów. Ktoś tu zaraz wejdzie i zobaczy te scenografię tortur nad biedną McKinnon. Nie będzie zaskoczeniem, że w żadnym wypadku nie potrzebował kłopotów z powodu niewyparzonego języka temperamentnej francy. Do głowy wpadł mu tylko jeden pomysł. Odstawił świecznik na jego miejsce. Jego ruchy były szybkie, ale dokładne. Refleks szukającego był w jego pamięci mięśniowej jeszcze dość silny na skoordynowaniu w krótkim czasie nieco więcej ruchu. Podniósł blondynkę, tym razem już zwyczajnie, bez dobitnej chęci sprawiania jej krzywdy w każdym posunięciu. Obrócił ich miejscami, ale nie zamierzał kłaść się na tym przeklętym stoliku, tak jak zrobił to z jej sylwetką. Oparł się o niego, przysiadając wręcz na nim odrobinę, tak by twarzą znaleźć się wysokości jej twarzy. Przycisnął ją całą bliżej siebie, a ustami przywarł do jej, by zagłuszyć ewentualne łkanie, szloch, czy krzyk niezadowolenia tym w jaki sposób potraktował ją chwilę wcześniej. Słona gorycz którą wypełniał ją od środka mógł zasmakować wręcz namacalnie, przez łzy na jej wargach, policzkach i chyba już całej twarzy. Dla niewygodnego świadka, który miał tutaj się naprawdę lada moment pojawić, wszystko miało wyglądać jakby para kochanków oddała się fantazji, a nie jak scena kazi, którą przed chwilą fundował. Odwrócona tyłem do wejścia, nie zdradzała swoim wyglądem i rozmazanym makijażem ukrytych znamion swojej gehenny. Zdążył nawet poprawić jej włosy, by te zakryły oparzenia parafiny, która być może jeszcze nie zdążyła wystygnąć na jej skórze. Jej ręce usadowił na klamrze i pasku swoich spodni, by dodać kilka szczegółów rzekomej pikanterii, która miała tu mieć miejsce.

- Emm, proszę nie przeszkadzać. To prywatna sesja! - zawołał odrywając się od ust Rosie, kiedy dostrzegł ciekawską postać jednego z klubowiczów. Ruchem ręki nakazał mu wyjść i to szybko, uśmiechając się zadziornie. Twarz Lou przybrała wyrazów i rys z tych łagodnych i usatysfakcjonowanych, chcąc jak najbardziej uśpić czujność kociej mordy. Tak jakby ten kobiecy krzyk sprzed momentu był z rodzaju rozkoszy, a nie cierpienia.Zatroskany przechodzień, najwyraźniej łyknął bajeczkę, bo zakłopotany tym co dostrzegł przy stoliku do tarota, odwrócił się bez słowa na pięcie i zamknął za sobą drzwi. Lestrange nie odstąpił od blond dziewczyny, jedynie poirytowanym spojrzeniem zlustrował ją od czubka głowy do samej ziemi i w milczącym geście otarł usta z wilgoci jej łez. Nie chciał trzymać tego smaku w swoich ustach, nie było mu to do niczego potrzebna.

- Masz szczęście... - wyszeptał, jakby obawiał się, że teraz każda ściana słyszy każde ich słowo. Nie udało mu się ją złamać w porę i nie dokończy już tego co rozpoczął. Może powinien ją porwać teleportacją wspólną, by dokończyć podłego dzieła, ale nie mógł tego zrobić. Nie mógł już teraz nic więcej zrobić, z tych wszystkich rzeczy na które sobie zasłużyła. - Jeszcze z Tobą nie skończyłem. - dorzucił tylko, odpuszczając jej w końcu. Wciąż był zły, ale musiał nad tym zapanować, przynajmniej teraz. Odstąpił od niej, nie dotykając już biednej, zmaltretowanej trzpiotki, w żadnym zakresie. Tymi słowami nijako rzucił obietnicę, może na wyrost, ale już naprawdę nic więcej mu nie pozostało. Miał tylko nadzieję, że następnym razem pomyśli dwa razy, zanim postanowi znowu zagrać mu na nerwach. Nie każdy był do złamania przy pierwszej okazji, ale każdy miał gdzieś swoją granicę. Nie widział sensu, by stać tu z nią dalej, skoro przemoc przestałą być już jego orężem. Nie poprawiając niczego w swoim wyglądzie, czy odzieniu, po prostu bez słowa teleportował się stąd w cholerę.


Postać opuszcza sesję