Secrets of London
[22-23.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent - Wersja do druku

+- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl)
+-- Dział: Poza schematem (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=29)
+--- Dział: Wyspy Brytyjskie (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=30)
+--- Wątek: [22-23.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent (/showthread.php?tid=3578)

Strony: 1 2 3


[22-23.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent - Astaroth Yaxley - 12.07.2024

adnotacja moderatora
Rozliczono osiągnięcie - Piszę więc jestem - Astaroth Yaxley
New Forest

Teleportowałem się tu pod wpływem chwili. Rozglądałem się wokół własnym wzrokiem, również specjalnymi umiejętnościami. Cisza. Noc była spokojna i - tak na dobrą złą sprawę - jedynym intruzem w tym miejscu byłem ja. Przemykałem przez mrok, skradałem się właściwie, oglądając okolicę w tej otaczającej mnie ciemności. Nigdy tu nie byłem za dnia, a nocą chuja było widać. Mogłem sobie podziwiać złowrogie cienie krzewów w świetle przybywającego księżyca, nic więcej.
Ze skradania się przeszedłem w krok spacerowicza. Po prostu się włóczyłem przez rezerwat, nie znając jego układu. Schrzaniłem. Jak zwykle działałem pod wpływem chwili, nie wiele myśląc. Robiłem rzeczy, które uważałem za słuszne, a na miejscu okazywało się, że to jednak nie takie proste było to bycie rozgorączkowanym narwańcem. Okazywało się, że potem stałem wśród drzew i płoszyłem sowy.
Cisza. Było coś czarującego w tej chwili, jeśli nie brałem pod uwagę własnego rozczarowania. Czarne wizje, które miałem w głowie po przeczytaniu tego nierozważnego wywiadu Laurenta, przeminęły i pozwoliły mi wziąć lekki, głęboki oddech. Rześkie powietrze wypełniło moje płuca. Uśmiechałem się. Może potrzebowałem spokoju? Natury? Ciszy? Może powinienem przeprowadzić się na wieś? Ale nie do rodziców! Zdecydowanie nie do rodziców! Po tym jak widziałem Ojca próbującego udusić własnymi rękoma konia Thorana, to jakoś nie było mi tam po drodze.
Cóż, koniec lab. Byłem tu już to wypadało się przywitać. Trochę głupio wyszło, bo nic złego się nie działo, byłem tu właściwie niepotrzebnie, ale... zawsze też mogło źle się dziać w środku, w domu. Czary, zaklęcia, uroki. Albo co. Różnie bywało, więc dla własnego spokoju ducha zamierzałem to sprawdzić, a przy okazji dopytać Laurenta, czy mu życie nie było miłe, bo jeśli jednak nie, to miałem słodką wizję innej dla niego śmierci, gdzie upiłbym się do cna jego krrrwią... Nie no. Nie zrobiłbym tego, ale pomarzyć można było.
W oddali zamajaczyło mi jakieś światło, więc przyspieszyłem kroku. Tylko że im bliżej byłem tego domu, tym bardziej zwalniałem, bo działo się coś totalnie nie tak. Znikało uwielbione przeze mnie lato, a przybywała ta paskudna jesień. Mokra, lepka, zgniła. Dosłownie mokra, lepka i zgniła - stwierdziłem, kiedy zbliżyłem się bliżej. Nie podobało mi się to. Już wolałem piękne wizje dnia, słońca, życia, tych ptaków takich fruwających beztrosko... Na szczęście ja już znałem te sztuczki Prewetta, więc znowu tego kroku przyspieszyłem, od razu waląc natrętnie w drzwi. Nie byłem pewien, czy na serio przemoknąłem, ale bynajmniej czułem się jak zmoknięta kaczka. Wróć, zmokła kura [prawie napisałam zmokła kurwa, hehe]. Nie podobało mi się to bardzo. Poprawiłem włosy, sprawdzając, czy serio miałem mokrą rękę. To była taka dziwna iluzja.
I tak sobie teraz uświadomiłem, że to walenie do drzwi, tak znienacka, mogło oznaczać dla Laurenta może tarapaty...?
- TO JA! ASTAROTH! - krzyknąłem, zanim tak na dobre pomyślałem, w jaki sposób można by zakomunikować w elegancki sposób swoją obecność. Najlepiej... być prostakiem.


RE: [21.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent - Laurent Prewett - 13.07.2024

Nie zamierzał tutaj spać. Nie planował nawet. Wszystko było poukładane: podziękował za pomoc niewiastom, pożegnał je, pozbiera resztę swoich rzeczy... jakichś rzeczy... i wróci do domu Florence. Plan, w którym wszystko musiało działać, każdy kroczek był stawiany z rozsądkiem, wszystko było przemyślane. Bo było, prawda?

Byłoby o wiele bardziej, gdyby nie to, że w zasadzie rozminął się częściowo z towarzystwem, że odebrał od Alexandra klucze do własnego domu, że Duma patrzył na niego poddenerwowany, jakby stworzenie obawiało się, że zaraz zniknie. Rozpłynie się. Być może takimi samymi ślepiami spoglądałby na niego Fuego, gdyby ten tylko tutaj był. Ale ten jeden z najbardziej niezwykłych stworzeń tego świata, przynajmniej nam znanego, był już bezpieczny w Londynie. Duma spełniał swoje zadanie - pilnował. Czujny, cicho burczący pod nosem, kiedy tylko Laurent robił bardziej gwałtowne czy niespokojne ruchy. Niepokój? Nerwowość? Ależ skąd, przecież to był piękny, letni wieczór! Późny wieczór, dlatego Laurent dobrze wiedział, że powinien wziąć swoje papiery, przejrzeć do końca tę pocztę, która się ostała, której nie spalił, a którą do wglądu aurorom zaproponowała Victoria i Brenna. Tak. Piękny wieczór...

Nie chciał wracać i pokazywać się Florence i Atreusowi w takim stanie. Siedział przed biurkiem, na którym rozłożone były koperty, pergaminy i teczki, a to, co przed momentem ułożył w perfekcyjny porządek zostało zrzucone z blatu. Rozrzucone po nim - chaos i nieład, bluźniercze zakłócenie norm tego miejsca. Może i nie panował to perfekcyjny porządek - Laurent nie był pedantem. Ale rzeczy nie walały się po podłogach, nie było sajgonu na każdej półce, przy każdym stoliku, wszystko przecież miało swoje miejsce! Teraz było to "wszystko" poza gabinetem. Leżał na blacie - trzymał czoło na przedramionach, w ułamku świadomości przypominając sobie, żeby zdjąć z oczu okulary. Światło świeciło się w tym miejscu - przez okno powinno wpadać do niego blask księżyca, ale kiedy zaczął śpiewać to była tylko ciemność - światełko obok niego, z tej rozpalonej lampki i dźwięk uderzających kropel o okno. Jesień. Powinna już trwać jesień i pochłaniać wszelakie życie. To ona wygrywała na strunach harfy w jego wnętrzu. I to ona rezonowała z całym jego otoczeniem. Musiała więc też rezonować z tym, co ujrzeć mógł Astaroth.

Zanim dobrze rozległo się pukanie do drzwi było podniesienie się Dumy. Poświęcenie temu uwagi świadczyłoby o paranoi, prawda? I Laurent by temu uwagę poświęcił, gdyby nie to, jaki był pochłonięty tym banalnie ludzkim odczuciem - smutkiem. Strachem. Niepewnością. Miks pod sosnowymi drzewami, których zagajnik przytulał się niemal do murów tego niewielkiego, jednorodzinnego domku, przedziwnie skromnego jak na kogoś, kto opisywał się nazwiskiem Prewett. Gdyby nie pogoda, gdyby nie noc, Astaroth dostrzegłby piękne morze, bo dom stał przy plaży, zobaczyłby kawałek ślicznego ogrodu, który był skierowany właśnie ku morzu, może dostrzegłby szczegóły świadczące o kunszcie rzemiosła w stworzeniu tego budynku, nawet jeśli był minimalistyczny w swojej formie jak na poziom, jaki prezentowała sobą ta rodzina. Może. Z perspektywy jednak jego podróży od strony lasu i szukania wejścia do domostwa ten widok był przysłonięty. Duma. Pies, co ma prawie metr w kłębie, waży nieomal sto kilo. Stworzenie, które teraz stawiało w pion swoje nietoperzowate uszy i nasłuchiwało czujnie. Nie, nucący Laurent na to uwagi nie zwrócił, ale kiedy rozległ się pomruk z gardzieli tej bestii to uniósł się z wolna i obrócił w kierunku stworzenia. Gdyby nie jego nucenie panowałaby tutaj cisza.

Walenie w drzwi było zbyt donośne.

Laurent podskoczył, złapał się za serce. Dopiero w drugim odruchu sięgnął po różdżkę - a w tym czasie głęboki bass szczeknięć Dumy (jeśli w ogóle można to szczeknięciami nazwać) rozdarł powietrze. Piosenka ustała, a letnia noc wróciła do swego pierwowzoru - bycia letnią nocą. Jedno, drugie, trzecie szczeknięcie. Duma był już pod drzwiami i zaczął warczeć. A Laurent? Laurent gotów był biec do kominka i zostawić już te wszystkie papiery za sobą. Gdyby nie ten głos...

Laurent zamarł. Warczenie ciągle docierało do niego z przyciemnionego korytarza, kiedy ostrożnie wyjrzał na niego w kierunku drzwi wejściowych. Czekał. Nie wiedział sam na co, ale przez moment czekał, zanim na miękkich nogach, jak najciszej potrafił, zbliżył się do głównych drzwi.

- Astaroth..? - Zapytał i wyjrzał w końcu przez judasza. Tak - wampir w całej okazałości. - Duma. Waruj. Dobry pies. - Potarmosił pysk stworzenia, żeby dostał nagrodę za dzielne pilnowanie i dopiero kiedy jarczuk przestał warczeć - otworzył drzwi. - Dobry wieczór... co ty tutaj robisz o takiej godzinie? - I nie, nie chodziło, że ogólnie nocą, ale było już naprawdę późno. Nic dziwnego, skoro wampir błądził tyle czasu po rezerwacie. - Proszę... wejdź. - Odsunął się z progu, żeby przepuścić mężczyznę i zamknąć za nim drzwi.




RE: [21.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent - Astaroth Yaxley - 13.07.2024

Zmokła kura - teraz to mnie prześladowało. Stałem tak w progu domku, przygarbiony, jakby zmoknięty, ale całkiem suchy. To wstrętne uczucie wilgoci wciskającej się w każdy możliwy skrawek odzienia, a później również skóry, nie potrafiło mnie jakoś opuścić, mimo że już nie padało, już na powrót było lato. Nawet zadrżałem, jakby było mi zimno, choć zimno mi nie było. Nie mogło już być. Co najwyżej ciepło, kiedy piłem krew. Trzymałem się tych ludzkich reakcji, jakby były czymś normalnym, a już dla mnie nie były... niczym. Może jedną z ostatnich kotwic, które łączyły mnie z człowieczeństwem.
Wparowałem do środka, zanim cokolwiek powiedziałem. Dosłownie tak, jakbym chciał zwiać tej ulewie, której już nie było i której na dobrą sprawę wcale nie było. Naiwne i głupie odruchy, ale odetchnąłem z ulgą. Względnie, bo w domu, poza tym psiskiem, co na mnie łypało złowrogo, kompletnie cicho było. Na tym pustkowiu siedział kompletnie sam. Aż się prosił o tarapaty.
- Wybacz, ale wpadłem tu od razu..., kiedy tylko przeczytałem ten głupi artykuł do wczorajszej gazety. Zastanawiałem się właśnie, czy jesteś w jednym kawałku, czy w kawałkach stu - odparłem ze znaczną ironią w głosie. Może to nie było gościnne, ale odruchowo zacząłem robić rekonesans po domu. Zboczenie rodowe. Yaxleyowie nigdy nie schodzili z polowania. A jeszcze mieliśmy sytuację, w której zaraz mogli nam tu zacząć wbijać czarnoksiężnicy. Na takie ścierwo to ja jeszcze nie polowałem. Ściągnąłem zaklętą kuszę z pleców, a różdżkę wcisnąłem do spodni. Ubrany na polowanie, choć nie zabrałem ze sobą wszystkiego. Właściwie to wciągnąłem jedynie spodnie na tyłek i ciężkie buciory na stopy, a w tej koszulce to właściwie spałem jeszcze parę godzin temu.
- Dobry wieczór - dodałem, reflektując się w czas. Odłożyłem kuszę na stolik (?) w przedpokoju. Powróciłem wzrokiem do Laurenta. Minę mogłem mieć taką, jakbym chciał mu przywalić, ale oczy z kolei wyrażały olbrzymią troskę. - Życie ci niemiłe?! Zdajesz sobie sprawę, że to pchanie się w trumnę?! A na domiar złego wbijam tu w środku nocy, a ty sobie siedzisz sam z psem, a na zewnątrz panuje kompletna cisza... Czarująca, co prawda, ale za długo to ona potrwać wcale nie musi! - zauważyłem z wyrzutem. Chyba schodziły ze mnie emocje. Odkąd zostałem wampirem, to zrobiłem się wyczulony na głupotę bliskich mi osób. Sam robiłem błędy, a w przeszłości to już w ogóle byłem głupkiem, ale ile ja miałem lat...? A oni ile?! Nie powinienem im niańczyć, ale najwyraźniej musiałem.
- Czemu nie masz obstawy? I co to za miejsce?! - podjąłem po chwili, bo tak właśnie do mnie dotarło, że ten domek to kompletnie mi do Laurenta nie pasował. To również była jakaś iluzja... czy jak?


RE: [21.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent - Laurent Prewett - 13.07.2024

Ta cisza była obezwładniająca dla człowieka przyzwyczajonego do londyńskiego szumu, ale na pewno nie mogła być przytłaczająca dla Astarotha - człowieka, który wychowywał się w Snowdonii. Przyzwyczajony do zapachu lasu, do chłodu nocy, do dźwięków dochodzących z natury i jej łożyska prosto do ludzkiego ucha. Jednym dźwiękiem, który chwilowo brzmiał, kiedy Laurent trzymał te drzwi otworzone to szum morza. I zaraz po tym znowu warkot basiora, kiedy ten się podniósł i poczuł wampira obok swojego Pana. Laurent od razu do niego ruszył - do Dumy. kucnął nawet przy nim, żeby objąć go i odgrodzić swoim ciałem od powodu jego niepokoju. Instynkt wyczuwał i nakazywał uważać na to, co oznaczone było czarną magią. A wampiry były nią oznaczone z przypadku. A może z konieczności? Z konieczności tego, że przywrócenie kogoś do życia nie było mdłą zajawką, która nie pozostawia po sobie śladu.

- Spokojnie, Duma. Zostań. Nic się nie dzieje. Nic się nie dzieje... - Chwilowo obrócony do Astarotha plecami (podczas gdy złote ślepia bestii były wbite w tą dwunożną bestię) nie miał okazji popodziwiać dziwnych odruchów, jakie wzdragnęły Astarothem. Nie był mokry, ale przecież podświadomość robiła przedziwne rzeczy z naszymi odruchami. Pamięć mięśniowa odpalała się automatycznie i czasami głupota tych odruchów potrafiła przytłaczać - jak w tym wypadku. Na szczęście nie stanowiła niczego złego, a przynajmniej niczego, co Laurent by za złe miał uznać. Nawet gdyby to zobaczył. - Ach, tak... - Laurent uśmiechnął się, ale bez wyrazu - ten uśmiech nie sięgnął jego oczu, kiedy obrócił się przez ramię na Astarotha. - Wybacz, zaraz cię zaprowadzę do salonu... - ...tylko uporam się z tą bestią. Bo z dwoma na raz poradzić sobie nie był w stanie.

Więc oto miał gościa z okazji artykułu. Kolejnego gościa. Powinien się cieszyć, że tak o niego dbają i cieszył się - naprawdę. Troska ludzi potrafiła być... wspaniała. Tylko jednocześnie chciał, żeby cały świat zniknął, a on mógł się wcisnąć w kokon czerni, w którym nie było już niczego - i nikogo. Czuł się niemal tak samo głupio, jak o głupotę nawoływali niektórzy, że ten artykuł się pojawił. Niebezpośrednio wytykali jemu głupotę, albo nawet i bezpośrednio - bez znaczenia. Rozumiał, o co im chodzi. Tylko naprawdę nie chciał być nazywany... głupim. Nie chciał myśleć, że jego umysł był nic nie warty.

Te rozmyślania jednak były marne i mizerne. Rozpryskały się - bańka mydlana w dłoniach dziecka - bo zanim dobrze zdążył się podnieść od Dumy to Astaroth po prostu russzył. Żeby po prostu ruszył. Nie, oj nieee! On RUSZYŁ. Z bronią w ręku. Skradając się korytarzem, na którego końcu mógł zobaczyć długi stół jadalniany, a za nim kominek, sofę. Mijał po drodze trzy pary drzwi. Po swojej prawej stronie jedną parę, a po lewej otworzone drzwi do gabinetu, w którym Laurent siedział. Kiedy wszedł do tej jadalni połączonej z salonem przekonać się mógł, że łączyły się one również z kuchnią po jego prawej. Kuchnia oddzielona była wyspą wygiętą w literę "L" od reszty tego dużego pokoju. I tutaj były wielkie, przeszklone okna z widokiem na morze i przejście na taras. To właśnie z tego tarasu było też zejście do ogrodu, a z ogrodu - prosto już na plażę między wydmami. Za kuchnią było przejście, dużej, okryte zasłonami, do sypialni - a w niej równie wielkie okna.

Skonfundowany Laurent podniósł się i trochę niemrawo, bez zrozumienia, powędrował za swoim gościem, samemu oglądając wnętrze swojego domu, jakby naprawdę miał się czego bać. Ale oprócz ich dwójki nikogo tu nie było. Nawet jego skrzata. Zatrzymał się dopiero, kiedy usłyszał to dobry wieczór. A po krzyku wręcz skulił w pierwszym momencie. I to wystarczyło, żeby jarczuk znów zaszczekał i wyrwał do przodu, prawie skacząc na Astarotha. Prawie. Zatrzymał się jednak między nimi, oddzielając wampira od Laurenta.

- Cii, Duma... Duma! Spokój! Siad! - Nie miał na to siły. Nie chciał się szarpać z przewrażliwionym (słusznie) jarczukiem, który od ostatniego napadu na New Forest był jeszcze bardziej niespokojny. Złapał stworzenie za kark (bo nie, nie posiadał on obroży) i pociągnął do siebie, żeby ten czasem jednak nie stwierdził, że najlepszym sposobem na zażegnanie zagrożenia (w jego mniemaniu) jest jego pozbycie się. - Przestań, Astarotcie... proszę... przes... ugh... - Przymknął na chwilę oczy. Miał ochotę krzyczeć. Z całych sił.

Ponieważ tego nie potrafił - usiadł na tej podłodze, opierając się bez sił na psie.

- Mój dom. - Dom utrzymany w jasnych kolorach, z drobnymi, osobistymi ozdobami, subtelnymi, pięknymi. W każdym kącie były kwiaty - wszystko wyglądało jakby było domem kobiety, zdecydowanie nie mężczyzny. - Dotarłeś do mojego domu, Astarothcie. - Podniósł się ociężale z tej ziemi. - Przygotować ci coś do picia? - Zapytał zamiast odpowiadać na te wszystkie zarzuty i pytania, jakie tutaj padły. Poprowadził Dumę do jego legowiska przy drzwiach do sypialni, żeby wymusić tam na nim położenie się.




RE: [21.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent - Astaroth Yaxley - 13.07.2024

Podczas tego sprawnego obchodu, na dłuższą chwilę zatrzymałem się w kuchni, a potem w sypialni. Te pomieszczenia, niemalże wszystkie pomieszczenia miały bardzo duże okna i właśnie wyobrażałem sobie, jak niesamowicie musiały oblewać się w słońcu za dnia. Aż pożałowałem, że nie miałem okazji trafić tu wcześniej, za swojego życia. Laurent musiał tu organizować niesamowite imprezy, szczególnie latem. Musiała tam dalej być plaża. Czuć było wilgoć w powietrzu, ten charakterystyczny morski zapach. I perfumy Laurenta. Chyba każde pomieszczenie było nim przesiąknięte, ale... Mogłem się domyślić, że domek będzie właśnie w tym miejscu. Słyszałem szum morza... No tak. Jak mógłby znajdować się z dala od wody, skoro Laurent był prawie rybą.
I wszechobecne kwiaty. Ich zapach mieszał się z drogimi perfumami i morskim mułem. Było tu tak... domowo? Ciepło? Przytulnie? I mało. Jednocześnie dużo wszystkiego. Ale mało... Gdzie trębacze, gdzie fanfary, jakaś służba? Kobieta? Takie warczące psisko... Od niego to można się było jedynie migreny nabawić, aczkolwiek obstawiałem, że jego zachowanie wynikało z mojej obecności. Najwyraźniej żaden zwierzak już miał mnie nie polubić. Wstrzymałem w głębi płuc dziki syk, który aż cisnął mi się na usta. Nieprzyjemny świst zwierzęcia, które jedynie zaogniłoby mój konflikt z Dumą. Myślę, że wtedy stoczylibyśmy walkę na śmierć i życie, bo było w tym psie coś dziwnego. Czułem to... jakby było... potworem? Miało w sobie jakąś domieszkę, zdaje się...
- To nie jest zwykły pies...? - dopytałem go, starając się nie wpatrywać w jarczuka. Nie prowokować. I tak Laurent się z nim szarpał. Nie spodziewałem się po nim takich sił, a jednak... Można się było pomylić. Podobnie jak z tym domem, tymi wielkimi oknami, całą masą kwiatów i ciszą, która tu panowała. Niczym podczas śnieżyć w Snowdonii.
- Wybacz... ten ton. Trochę się spiąłem, bo twoje słowa w tym artykule były nader odważne. Nie głupie... Ale za odważne. Obawiałem się, że już dawno jesteś po wizycie Śmierciożerców. Wiesz, wydają się być dumnymi bubkami bez krzty wyrozumiałości na cokolwiek, co nie jest w ich mniemaniu słuszne - przyznałem, tym razem jadąc po Śmierciożercach żeby nie wyjść na dupa, a też wpatrując się w jeden z bukietów. Nie chciałem patrzeć na Laurenta, okazując jakiekolwiek oznaki troski czy innych uczuć. Coś tam z Yaxleya miało we mnie pozostać, pomimo intensywnego oswajania przez Kimi, a też tego wybuchu emocji przy Laurencie... podczas naszego ostatniego spotkania. To trochę nas zbliżyło, tak zakładałem, ale chyba nie był zadowolony z mojej niezapowiedzianej wizyty. W sumie sam również nie byłbym zadowolony, gdyby mi ktoś tak wpadł, zaczął drzeć mordę i zakłócił spokój.
- Jeśli chcesz, mogę pokręcić się w pobliżu domu... przez noc. Przerwałem ci chyba porządki... - zauważyłem, przypominając sobie ten bałagan w gabinecie. Chyba że to było dzieło jakiegoś szału, bo ta chwilowa jesień raczej nie pojawiła się z byle przyczyny. - Ale... ten deszcz wcześniej, ta plucha... Dobrze się czujesz...? - zapytałem, jednak chowając swoją Yaxleyową dumę do kieszeni i odwracając się do Laurenta. - Mogę się napić, jeśli potrzebujesz... do towarzystwa... Bo ja w sumie nie... - odpowiedziałem jeszcze, milknąc całkowicie w pewnym momencie. Co? Nic nie potrzebuję do picia? Heh. Może poza hektolitrami krwi, no nie?


RE: [21.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent - Laurent Prewett - 13.07.2024

Siła była pozorem. W tym wypadku ogromnym pozorem. To nie siła mięśni sprawiała, że Duma siedział w miejscu, a wyuczenie i więź ze swoim panem. To nie ramiona Dumy tka do końca trzymały go w miejscu, a jego wyszkolenie. Nie atakować bez powodu - to była pierwsza lekcja, której czarny basior z pestką na łbie musiał zostać nauczony. Nawet wampir miałby problem z bestią, po której rany się nie goiły i w wielu wypadkach byle ugryzienie mogło spowodować śmierć. Zwykły pies potrafił zagryźć czarodzieja, rzucając się do jego gardła - a to nie był zwykły pies. Zwykłe psy zresztą nie osiągały tych rozmiarów. Laurent za to rzeczywiście się pocił i wkładał w tę próbę usadzenia Dumy całą siłę, jaką miał - tej zaś dużo nie było. Wszystko, co mógł dać, nie pochodziło w tym wypadku z jego ciała, z jego mięśni. Wszystko, co chciał dawać. Wszystko, co chciał brać... ale przecież Laurent, niemal jak smok z legend, był bardzo pazernym stworzeniem.

- Nie, nie jest. - Sapnął, próbując wymusić na Dumie, żeby szedł i przestał burczeć i obracać się w kierunku istoty, która stawiała mu włoski na karku. Duma był wytresowany do pracy z różnymi... istotami. Różnymi ludzkimi istotami również. Magiczne stworzenia potrafiły wyczuwać swąd czarnej magii, kiedy człowiek był na nią ślepy, ale w przypadku Astarotha... czy mógł w zasadzie mówić, że było inaczej? Może miał do czynienia ze Śmierciożercą i zupełnie niepotrzebnie uspakajał właśnie psa? - To jarczuk. - Czy Astaroth wiedział, co to w ogóle jarczuk? Zdziwiłby się, gdyby chociaż o nim nie słyszał, chociaż... biorąc pod uwagę, że w Anglii ich nie było to nie byłoby AŻ TAK dziwne. No, prawie nie było. Usadził Dumę przy legowisku i kucał przy nim przez moment, uspakajająco głaszcząc go po łbie, zanim wstał i się wyprostował.

Jedyna impreza, jaka tego wieczoru mogła zastać tutaj Astarotha to ta wyprowadzkowa. To ta, w której Laurent rezygnował z nocowania w tym miejscu właśnie przez to - było zbyt odsłonięte, zbyt samotne, zbyt... wystawione na wszystko. Na jakiekolwiek działanie wroga, na atak. Wszystko utkwione było w spokoju, w którym Astaroth, napięty i poddenerwowany, pojawił się jak burza - sztorm na morzu, którego nikt nie przewidział. Mimo, że padło niewiele słów, że to był tylko moment, Laurent i tak miał wrażenie, że wypłukał go z resztek energii do cna. Wymiętoszył go tą intensywnością. Albo intensywnością tego, że chciał się z nim pokłócić, chciał pokrzyczeć, ale jak zwykle - to się po prostu nie udawało. Na to też brakowało sił. Astaroth chyba postanowił go obudzić z marazmu i zafundować mu przejażdżkę na grzbiecie abraksana tylko z poziomu ziemi. Stał niby na równi, a miał wrażenie, że wiruje na emocjonalnej ślizgawce razem z tym mężczyzną. Zbliżenie... tak. Tamta chwila nosiła na sobie ślady intymności, które zostawiały ślady i na nich. I najwyraźniej w zupełności wystarczyła, żeby Astaroth się przejął. BARDZO przejął. Laurent przez moment wpatrywał się w niego bez żadnego wyrazu na twarzy. Spiął się. Przyszedł, jak tylko przeczytał artykuł. Spiął się. Zdenerwował. Próbował rozładować atmosferę - ewidentnie też próbował rozładować swoje emocje. Tylko chyba nie wiedział jak. W normalnej sytuacji może zaprosiłby go do łóżka, bo lepszego sposobu na rozładowanie napięcia nie znał, ale chyba w tym wypadku nie miało to prawa bytu. Może więc nie chciał na niego tak patrzeć, ale swoimi gestami spisywał tę prawdę wcale nie ukrytą. Mógł jeszcze kłamać. Mógł, jasne. Kłamał..?

Blondyn odetchnął.

- Nic się nie stało, Astarothcie. To bardzo miłe z twojej strony, że się o mnie troszczysz. Nie spodziewałem się, prawdę mówiąc, ale... to wręcz rycersko romantyczne. - Przy ostatniej myśli nawet na krótko szczery uśmiech zawitał na jego twarzy - subtelny, anielski, będący delikatnością łabędziego pióra przesuwanego po skórze. - ... nie, nie przerwałeś mi porządków. - Odparł trochę ostrożnie, bo zawahał się przy tej śmiałej propozycji, która się pojawiła. Kolejna osoba, która chciała go pilnować - jego domu... a może Astaroth był po prostu jedną z tych osób, które chciały, żeby ich życiu został nadany nowy sens? Nowe możliwości? Siedząc w domu do tej pory, by nikt się nie zorientował... ale musieli się już orientować, że coś jest nie tak? Chyba że od zawsze był samotnikiem. Jakoś nie sprawiał mu takiego wrażenia. Kolejnym pytaniem wyrwał go z rytmu. - Och... - Lekki rumieniec pojawił się na jego twarzy, obrócił głowę, odwrócił wzrok od Astarotha. Nie sądził, że słyszał, ale z drugiej strony jak miał nie słyszeć? Drzwi wejściowe były po tej samej stronie co okno jego gabinetu. - Każdy ma swoje problemy, szczególnie w Czasach Mroku, który nam nastał. - Przeszedł do kuchni. Całkowicie niechlujny jak na siebie. Z nieco pomiętą koszulą, z nieułożonymi włosami. - Miałem pozbierać papiery. Nie nocuję chwilowo tutaj... ze względów bezpieczeństwa, o których sam wspomniałeś. Bo w końcu to... dumne bubki. - Co to w ogóle za określenie? Nie wiedział, ale uśmiechnął się znów powtarzając je po nim. - Ty w sumie nie..? Nie potrzebujesz? Nie masz ochoty? Nie czujesz smaku? - Dopytał, wstawiając ruchem różdżki wodę do gotowania i rozpalając kuchenkę. Obrócił się przodem do wampira.




RE: [21.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent - Astaroth Yaxley - 13.07.2024

Pokiwałem głową na tego jarczuka, ale szczerze powiedziawszy, to nie miałem zielonego pojęcia, w którym kościele mi dzwoniło. Wiedziałem, że coś takiego istniało, ale to chyba nie w Anglii, skoro zanadto nie zawracałem sobie nim głowy, więc tylko spojrzałem niepewnie na tego psa i dla pewności zamierzałem się trzymać od niego z daleka, a gdyby znowu zaczął groźnie ujadać, to zwiać teleportacją...? Ta jego aura nie mówiła mi za wiele, ale ostrzegała o jego obecności, więc trzeba się było mieć na baczności. Ja go czułem, on czuł mnie, nie zbliżaliśmy się do siebie, oboje chcieliśmy chronić Laurenta, więc byliśmy zapewne kwita. Zapewne do czasu, kiedy znowu mnie coś nie pojebie i nie zacznę gryźć jego gospodarza... Ale wtedy to sobie zasłużę na jedno czy dwa ugryzienia. Może nawet lepiej, że coś go strzegło.
Przeszedłem za Laurentem do części z kuchnią. Przysiadłem sobie na pierwszej lepszej powierzchni do siedzenia i przypatrywałem się jego ruchom. Wyglądał w tej chwili... jak ja, hah. Zastałem go w nieładzie, w domowych warunkach, gdzie mógł być prawdziwym sobą, więc skończyło się ąę, wyprasowane przez skrzatkę koszule (i kto wie co jeszcze? Może nawet gacie!), a także te perfekcyjnie przylizane włosy. Laurent w swoim naturalnym środowisku... Choć może to morze było jego naturalnym środowiskiem i to jeszcze nie było jego prawdziwe oblicze? Może to prawdziwie widziałem wtedy na plaży?
- To może powinienem był przyjechać na koniu... - zauważyłem, marszcząc się nieco, ale zaraz się rozpogodziłem, nawet uśmiechnąłem głupkowato, bo rzecz jasna sobie żartowałem. Obstawiałem, że tak samo Laurent śmiał się ze mnie i mojej głupoty, że niby ja i rycersko romantyczny...? Raczej przeraźliwie nietaktowny.
- Przyznam, że również się nie spodziewałem - podjąłem po chwili, widząc jawne zawstydzenie u Laurenta. Ta jesień, co to ją widziałem, ta pieśń, którą urywkiem słyszałem, zapewne była dla niego czymś intymnym, prywatnym, jak dla mnie ujrzenie słońca w mroku. To byliśmy kwita? - Wylądowałem w jakimś ciemnym lesie, tak poważnie niepewnie, bo średnio znam okolicę, właściwie to prawie wcale, i jak tu szedłem, to sobie zadałem pytanie, co ja kurwa tu robię, ale... byłem to przyszedłem się upewnić, że wszystko ok. Tyle we mnie z rycerskości! Nie ma przed czym ratować księżniczki i księżniczka świetnie sobie radzi sama - zauważyłem dla rozładowania nieco tej atmosfery... w sercu Laurenta. Mi jakoś przeszło to, że mi głupio, że niepewnie. Właściwie, to się rozgadałem, czego dawno... naprawdę dawno nie grali, więc była to miła odmiana dla mojego nieżycia.
- Nie potrzebuję i nie czuję smaku, ale mogę mieć ochotę, jeśli ci to sprawi przyjemność. Kilka razy piłem mocny alkohol z Geraldine, chociaż za każdym razem nic mnie nie ruszało. Nawet kolekcja bimbru mojego ojca, ale zakradliśmy się tam nieoficjalnie - przyznałem, wzruszając ramionami. Przejechałem dłonią po czystym, gładkim blacie wyspy, U Geraldine często był syf, bo za dużo ludzi się tam kręciło. I były dwa psy zamiast jednego. Również za mną nie przepadały, chociaż w pewnym momencie zaczęły mnie już traktować jak powietrze.
Wyprostowałem się dumnie i spojrzałem na kuchenkę. Na ten gorący płomień.
- Czy ty jesteś jedną z tych osób, co mają całą kolekcję różnosmakowych herbat i naparów... czy tradycjonalistą z jedyną prawilną herbatą angielską? Kiedyś żartowałem sobie z kumplem, że ludzi można spokojnie zaklasyfikować w te dwie kategorieee... A, jeszcze bywają kawiarze! Szczególnie zauważalne jest to w Stanach - zagadnąłem. Ktoś z boku mógłby swobodnie stwierdzić, że ten książę-arystokrata zerwał się z bardzo złożonej i niepoważnej bajki, gdzie wiele od niego wymagano, sam żył raczej jako lekkoduch, a po śmierci... nieco zgorzkniał, ale wciąż miał w sobie tę słodką nutę, może nadzienie w środku o smaku malinowym, które nakazywało mu rozbawić swojego towarzysza... herbatami? Zapewne przeróżnymi bzdurami.


RE: [21.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent - Laurent Prewett - 13.07.2024

Przy krótszym boku wyspy oddzielającej salon i jadalnię od kuchni znajdowały się dwa wysokie krzesełka - hookery, na których łatwo było usiąść i umożliwiały swobodne oparcie się na blacie. Była tu przestrzeń na zjedzenie czegoś, na napicie się. Ozdobą tego konkretnego miejsca był piękny, szklany pegaz, który przysiadał na zadnich kopytach - jego szkło mieniło się w rozpalonym ruchem różdżki świetle jakby był z diamentu. I kto wie - może był? Laurent wiedział, że nie. Że to sztuka mistrzowskiego rzemiosła. To jedna z cennych pamiątek, jakie tutaj trzymał, a jego wartość nie była przeliczana dla Prewetta w pieniądzach. Tych miał w bród - czego w bród nie miał to emocji. Otaczały go ze wszystkich stron, było naprawdę wiele dbających o niego istot, ale jemu ciągle było mało. Niewdzięczny - tak nazywał samego siebie. Marząc o... książętach z bajki na białym rumaku. Albo i czarnym. Piękno człowieka możliwe było do opisania na wiele sposobów. Drugą ozdobą była śliczna porcelana - zestaw do kawy, albo do herbaty - zależnie, kto patrzył. Z motywem kwiatowym, cudnie zdobiona, malunki miała zjawiskowe. To już było oczywiste, że musiało kosztować krocie, a jednocześnie niewprawne oko potrafiłoby potraktować ją... cóż, zastawa jak każda inna, prawda? Stała na desce, nieco przekrzywiona - posprzątane po gościach. Nawet nie było widać, że ktokolwiek tutaj był na całą długą noc. I to zeszłą noc.

- Ach, całkiem możliwe... rzeczywiście, karygodny błąd w tej bajce... - Akompaniował mu teraz tym uśmiechem, chociaż wydźwięk tego, co mówił, był zupełnie inny w jego głowie niż to, co w swojej głowie piórem pisał Astaroth. Dwa tylko trochę odrębne bajki, skoro już wywołujemy dziecięce skojarzenia - ta romantyczna i ta, w której króluje żart. Przeplatały się ze sobą - och, w taki sposób powstawały piękne plecionki. Cudne wianki, które następnie lube wkładały na głowy wybranków. - Potrafisz jeździć konno? - Zagaił przy okazji. - Miałem przyjemność uczyć Geraldine. Ma to we krwi - panowanie nad zwierzętami. - Zagaił spokojnym głosem, dość cichym, bo nie było potrzeby unosić w tej ciszy głosu. - Czego? Że tak zareagujesz? - Uśmiechnął się półgębkiem, zwracając na niego swoje spojrzenie. Mógł się do niego odwrócić, kiedy już sięgnął po wyciągniętą tackę z zastawą - odstawił resztę filiżanek, zostawił tylko dwie, czajniczek, cukierniczkę. - Księżniczki zawsze jest przed czym ratować, książę. - Spojrzał na niego znacząco, próbując opanować ciągnące się ku górze kąciki usteczek, żeby wyglądać poważniej przy tym stwierdzeniu - średnio mu to wychodziło. - Proszę sobie więc nie odejmować. - Zerknął na tę broń leżącą teraz na stole na moment. Podszedł do tej wyspy i stanął po jej drugiej stronie - dzięki temu stał teraz naprzeciw Astarotha. Chciał już pytać, dokładnie w tym momencie, jaką by chciał herbatę - bo przecież czy naprawdę odpowiedź mogła być tak straszna, żeby... nie czuć smaku już... niczego? Została tylko krew - jedyne, co może ucieszyć. Chciał więc pytać. Proponować. Jeśli nie herbata - może kawa? Dla tego człowieka to był przecież niemal jak późny poranek. A może alkohol? Chociaż nie był pewien, czy chciał pić, skoro myślał o patrolowaniu okolicy... Chciał. I nie zapytał wcale.

- Och... - Nie chciał okazać... żalu, współczucia? Trochę go to zmieszało. Nic jednak nie mógł poradzić na to, jak strasznie to brzmiało. On nie czuł smaku. Nie czuł smaku. Świat odmówił mu jeszcze więcej niż tylko oglądania słońca. Zwinął wargi i zacisnął na moment palce na blacie. - Nie, nie ma potrzeby, skoro tak... uraczę się sam. - Zapewnił go, rozluźniając się, żeby ten moment jego emocji nie stanowił... bariery między nimi. Może Astaroth powiedział o tym swobodnie, ale biorąc pod uwagę ich ostatnie spotkanie... On tam jadł kanapkę. Laurentowi prawie zebrały się łzy w oczach. Scena, którą wtedy widział, stała się jeszcze smutniejszym i bardziej samotnym widowiskiem. Obrazem zapisanym w pamięci. A teraz ten wampir był tutaj i wydawał się całkiem.... wesoły? Więc to na tym postanowił się skupić. I na wykradaniu bimbru z kolekcji ojca. - Z mojego barku wiele do podkradania by nie było - trzymam ledwo alkohol dla gości. - Bo przecież selkie ledwo zaczną pić, a już kończą. - Chociaż przygodę miałbyś gwarantowaną próbując się przekraść koło Dumy. - Wskazał palcem na basiora, który nadal się nie położył. Siedział i patrzył na Astarotha. Ale chwilowo zapanowała między nimi ta zmowa pokoju.

- Hahaha... tak, jestem jedną z tych osób, które mają kolekcje przeróżnych herbat z przeróżnych zakątków świata. Od kofeiny jestem równie uzależniony. Ale raczej mam swój ulubiony gatunek i tego się trzymam. - Więc... wielkiej kolekcji kaw u niego nie było. - Jakie są więc wnioski dotyczące tych herbat? Lepsi są ludzie z całą kolekcją, czy ci z klasyczną angielską? - Zagaił rozbawiony.




RE: [21.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent - Astaroth Yaxley - 14.07.2024

- Zrób mi tę herbatę, proszę... Będę miał czym zająć dłonie! W innym wypadku poprzestawiam ci wszystko, co będę miał w zasięgu ręki... i poza jej obrębem również - zaśmiałem się, znowu uciekając gdzieś spojrzeniem. Zdawało mi się, że moje słowa za bardzo Laurent wziął sobie do serca, bo widziałem tę gwałtowną zmianę w jego spojrzeniu, zarejestrowałem kątem oka dłonie zaciśnięte na blacie. Nie było to moim zamiarem by nim wstrząsać. Stało się inaczej i za bardzo nie mogłem temu zaradzić, bo byłem martwy. Pełne otuchy ciepłe przytulaski nie pod tym adresem. Świetny ten pan książę, co jeszcze bardziej mroził serce księżniczki swoimi opowiastkami i dotykiem...
Ale! Jeśli o te moje tańcujące dłonie chodziło, właśnie uderzyłem, może nieco za głośno, w blat, chcąc zagłuszyć tę ciszę, zrobić wyraźny przecinek w naszej dyskusji, może nieco zresetować nastroje. Dumie z pewnością się to nie spodobało, ale wróciłem uśmiechnięty teraz również spojrzeniem do Laurenta. Były w nich również te niegrzeczne błyski, te niegrzeczne iskierki, których obiecałem sobie nie powracać za nieżycia, ale... ten słodki flirt sam pchał się na usta. Jak ja mogłem go powstrzymywać, szczególnie że księżniczce z pewnością miał się spodobać...?! Nie było opcji by tę falę powstrzymać. Zresztą, Duma była w pogotowiu.
- Oczywiście, że lepsi są ludzie z całą kolekcją! - odparłem nader pewny siebie, opierając się łokciami o blat, a jeden ze swoich policzków leniwie na złożonych w koszyczek dłoniach. Wpatrywałem się w Laurenta, zastanawiając się, co też mógłbym zrobić, żeby uratować tę księżniczkę.
- A do Dumy wolę się nie zbliżać, a ona też niech się do mnie nie zbliża. Też gryzę! - zaśmiałem się znowu, z własnego wampiryzmu, tak. To naprawdę się działo! To była zdecydowanie jedna z tych lepszych nocy, chociaż działo się tak zapewne z powodu gorszej nocy Laurenta. Nie, nie czerpałem satysfakcji z tego, że cierpiał. Po prostu chciałem swoją beztroską zarazić jego, odegnać te jesienne chmury, pozostawić spokojną letnią noc. Ciepłą, przede wszystkim! Lato było moją ulubioną porą roku, bo było pełne życia, radości, beztroski, miłości, zabawy. I niestety krótszych nocy...
- A do książąt i koni... Coś tam jeżdżę, ale zapewne daleko mi od profesjonalnego jeźdźcy, więc mogłoby się okazać, że księżniczka musiałaby ratować księcia - podjąłem ponownie poprzedni temat, zamierzając dalej rozciągać tę bajkę o kolejne wątki. Jeśli chciał mnie przy najbliższej okazji wsadzać na abraksana, to zamierzałem podziękować. Jeśli chodziło o latanie, to ufałem jedynie miotle, a na konia też wsiadałem tylko jednego zaufanego. - Skoro księżniczki zawsze jest przed czym ratować, to poproszę bardziej szczegółowe instrukcje. Potrzebujesz pomocy z przeprowadzką? Może... pozagrabiać te jesienne liście? - zapytałem niepewnie tam pod koniec wypowiedzi, bo nie spieszyło mi się do powrotu i zakończenia tego spotkania, a z tym metaforycznym zagrabianiem liści... Nie chciałem być nachalny, ale byłem gotów okazać nieco współczucia, może nawet sporo. Wsparcia, przede wszystkim. Tego, czego potrzebował. Tyle że... nie byłem mistrzem uczuć i emocji. Te umiejętności miałem na poziomie jazdy konnej. Niby stabilnie, ale na grząskim gruncie.


RE: [21.07.1972] I keep fading off the route - Astaroth x Laurent - Laurent Prewett - 14.07.2024

Jeśli celem Astarotha było zarażenie Laurenta lekkością to bardzo sumiennie brnął do celu. Zaczynał się skupiać na nim i tylko na nim - jego charakterze, jego gestach, jego spojrzeniach i wszystkim, co tworzył dookoła tego. Artysta, który obrał sobie cel, a płótno porzucił - postanowił pomalować rzeczywistość. Och, mógłby zostać jego płótnem. Być jego sztalugą, po której przeciągałby palcami, tworząc sztukę i symfonię dźwięków. Ale... mógł też być po prostu gospodarzem, który przywitał zupełnie nieoczekiwanego, ale jak się okazywało - bardzo miłego gościa. Ta swoboda jego zachowania i swoboda słów, jakie płynęły przez jego usta - czy był szczery w tym wszystkim? Przyniósł kawałek swojego własnego słońca, żeby się z nim podzielić? Z nim - Laurentem? Osobą praktycznie obcą? Bywali ludzie, którzy nie mieli wielu znajomości, ale czy to naprawdę tyczyło się Astarotha? Nie potrafił doszukać się w tym wyemancypowanego kłamstwa, gdy z oczu patrzyło mu tak dobrze, a jego uśmiechy były w tym wszystkim takie... miłe.

- To bardzo przekonujący argument. - Zgodził się miękko myśląc o tym, że może i nie mógł czuć smaku tej herbaty, ale mógł czuć jej zapach. Chyba. Albo na pewno? Wyłączenie jeszcze jednego zmysłu z gry byłoby już naprawdę bardzo tragiczne. Obrócił się i wyciągnął koszyk z różnymi herbatami, żeby postawić go przed Astarothem. Podskoczył, kiedy rozległo się plaśnięcie dłoni w blat i Duma się znów uaktywnił - szczeknął. Ale tylko raz. Już miał wyrwać ze swojego legowiska, ale tylko wysunął się z niego przednimi łapami. Lekkie zmieszanie (spowodowane własną reakcją) połączyło się z rozbawieniem na jego facjacie, kiedy przysunął do niego koszyczek. - A to bardzo płomienne zapewnienie. - Zaśmiał się cicho. Oj tak, zdecydowanie siedział przed nim zupełnie inny człowiek do tego, którego poznał nad morzem. Inny do tego, którego spotkał tamtego dnia w domu Geraldine. I jednocześnie - ten sam. Człowiek, który przypadkiem, zrządzeniem losu, czy z jakiegokolwiek innego powodu postanowił się przed nim otworzyć. - Mam sporo rzeczy w domu, których niekoniecznie używam, czy jem, ale czekają specjalnie na gości. Herbaty do nich nie należą. - To jest - oczywiście też były do wyboru dla gości, ale akurat nimi się Laurent raczył przy różnych okazjach i różnych okolicznościach.

Sam niedowierzał, że ma przed sobą Astarotha, który żartuje ze swojej przemiany. Z... tej tragedii. Nie był to negatyw - bardzo dobrze! Och, jak dobrze, że potrafił się z tego uśmiechnąć, a nie zamieniało to jego oczu w ciężkie chmury łez. Tym nie mniej dysonans był... spory. Nie potrafił się NIE uśmiechnąć razem z nim i nie potrafił pomyśleć, że go podziwia. To było małe uczucie, ledwo maźnięcie pędzla na dużej bieli, ale się pojawiło. A Laurent nie potrafił mu nie współczuć, nawet jeśli się starał, żeby to z niego nie wypływało.

- Spokojnie, złapałbym cię w ramiona, gdybyś spadał. - Teraz już naprawdę zachichotał, nie potrafiąc się pozbyć wizji w głowy takiego obrotu spraw - całkowicie zabawnego, komediowego, bo przecież to było zupełnie absurdalne - obaj by się pewnie połamali, ale przecież Laurent by nie potrafił nie pomóc... wampirowi (!) w potrzebie! Słodki. Astaroth Yaxley okazał się być słodkim człowiekiem, o co chyba by go nie podejrzewał. I niezwykle uczuciowym, czego też nie podejrzewał. Nie chodziło o to, że oskarżał go o wyzucie z emocji, ale między delikatnością i taktownością do braku empatii była daleka droga, tymczasem Yaxley ewidentnie bardzo się starał zadbać o twój własny komfort. To jak plecenie kokonu, w którym możesz się swobodnie ułożyć do snu. Był tylko jeden problem tej słodyczy - Laurent za szybko się w niej rozpuszczał. Za bardzo go pobudzała. Za bardzo poruszała, a te filuterne spojrzenie wcale niczego nie ułatwiało. Potrzebujesz pomocy... Tak, potrzebował. Najlepiej takiej, która pozwoli mu ułożyć własne życie i posprzątać je z tego burdelu, jakim się stało. Bardzo dobra metafora - zagrabić jesienne liście. Spoglądał na wampira z rozchylonymi wargami, chłonąc zmysłowość chwili. Skupiając się na tym, żeby nie przyjrzeć się jego wargom i nie zastanawiać, jak smakują. Ciało go zdradzało. Ono zawsze go zdradzało. Odetchnął cicho, wyrywając się z tego lepkiego snu na jawie.

- Przeprowadzka to bardzo duże słowo, ledwo na parę nocy wyjeżdżam do Londynu. - Do bezpiecznego domostwa, gdzie nikt mnie nie dosięgnie. Tylko co w zasadzie miał mu odpowiedzieć? Co CHCIAŁ mu odpowiedzieć? - Ja... jestem bardzo poruszony twoją dobrocią. - Uśmiechnął się bardzo łagodnie, delikatnie. - Już mi bardzo pomagasz. - Co było właśnie urocze. - Moje życie od jakiegoś czasu to... naprawdę niezły bałagan. - Uśmiechnął się nieco smutno.