[07.09] Tylko kochankowie przeżyją - Gabriel Montbel - 01.03.2025
[inny avek]https://i.pinimg.com/736x/f7/bf/38/f7bf38a65577c60aae75c96655a9c110.jpg[/inny avek]
—07/09/1972—
Francja, Poisy
Take a seat
But I'd rather you not be here for
What could be my final form
Stay your pretty eyes on course
Keep the memories of who I was before
So stay with me because
My body's on the line now
I can't fight this time now
I can feel the light shine on my face
Did I disappoint you?
Will they still let me over
If I cross the line?
Noc była wyjątkowo ciepła, czule okrywająca niewielkie miasteczko Poisy, znajdujące się kilkadziesiąt kilometrów od wielkiej paryskiej metropolii. Wrzesień dopiero się rozpoczął i jesień nie była zbyt zaborcza w zawłaszczaniu sobie kolejnych drogocennych stopni ciepła dla siebie. Miała jeszcze czas, przesilenie miało mieć miejsce dopiero za kilkanaście dni.
Ze wszystkich posesji na najbardziej oddalonej uliczce tej malowniczej miejscowości, było jednak miejsce, w którym panowała wieczna zima. Wśród mieszkańców krążyły niepokojące plotki o lekarzu, który pewnej nocy zamordował swoją rodzinę i nikt nigdy nie odważył się wejść do środka. Każdy, kto próbował przedrzeć się przez ostre i powyginane pnącza zaschniętych różanych krzaków, po pewnym czasie wychodził stamtąd otumaniony i skołowany, powtarzający w kółko, ze nic ciekawego tam nie ma. Otaczający teren posępny las tylko pogłębiał wrażenie, mugole mimowolnie omijali ten teren, a magowie… od dawna nie było powodu, żeby ktokolwiek tam zaglądał. A może powód istniał, tylko zamieciony pod dywan codzienności był przekładane na wiekuiste jutro?
Wystarczyło okazać odrobinę znajomości sztuk magicznych, by cierniste ściany uformowały się w ciasny i ostry tunel prowadzący wprost do miejsca, które człowiek spodziewał się ujrzeć na drugim końcu. Próżno było szukać światła, próżno było szukać zieleni i ukojenia w skrzętnie skrywanym prawdziwym obrazie wnętrza, którego nie sposób było dostrzec, stojąc na ulicy. Przyblakła suszem zieleń dziko porastała przestrzeń, która niegdyś musiała być pięknym zadbanym ogrodem. Róże, srogie strażniczki piętrowej posiadłości pozbawione były jakiegokolwiek kwiecia, w nos uderzał surowy zapach wilgoci i rozkładu. Nadgnite liście walczyły o dominacje terenu z zachęconymi absencją ogrodnika chwastami. Niegdysiejsze ścieżki pozostawały niedostrzegalne, nieco trzeba było się natrudzić, by przedrzeć się na rozłożysty taras. Już w połowie drogi można było dostrzec i inną anomalię, sugestię, że dom nie jest opuszczony. Otwarte przeszklone drzwi prowadziły do skąpanego w mroku salonu i było widać przez nie tylko migotliwe pomarańczą światło, które to zapalało się, to gasło, niczym błędny ognik na bagnisku. Brakło jednak wkoło grząskości i ciężkiej białej mgły, bo podejrzewać działalność złośliwych chochlików. Atmosfera również w żaden sposób nie niosła ze sobą mimo wszystko poczucia zagrożenia. Była ciężka od pustki, żałoby i tęsknoty, które toczyły to miejsce, jak rak przeżera osłabione ludzkie ciało.
Światło zapalone. Światło zgaszone. Światło zapalone. Światło…
Niema wyliczanka, niewielkie płomienie, które pojawiały się nad zmurszałym gramofonem - jedynym przedmiotem w przestronnym zakurzonym salonie, który zdawał się tym większy w nagości ścian i podłogi. Żadnych mebli, żadnych dekoracji. Tylko kręcący się gramofon, którego igła odbijała się w centrum zgranej płyty, czekając rozpaczliwie na to, aż ktoś przełoży ją spowrotem na krawędź, lub skończy syzyfową pracę i zgniecie płomieniem żywot gramofonu już na zawsze.
Dopiero po chwili można było zauważyć, że w pomieszczeniu było coś, czy może raczej ktoś jeszcze. Pod ścianą siedział mężczyzna. Szarość jego skóry, jego ubrań zlewała się z szarością ścian, tylko różdżka w dłoni bieliła się kością, teraz też zszarzałą. Matowe oczy utkwione były w błyszczącym ogniku. Puste, osadzone w pochudłej twarzy dociążonej żałobą, ze wszech miar ignorujące intruza, może nawet niezauważające niechcianego towarzystwa.
…zgaszone.
Ciemność i cisza zalęgły się jak robactwo, po głuchym stukocie upadającej na ziemię różdżki. Igła zamarła, mechanizm gramofonu zatrzymał się wreszcie i tylko wiatr, echo szumiących wkoło drzew zdawał się nie zważać na potrzeby żałobnika, znudzone obserwacją jego powolnego upadku, odcinania ostatnich nici przed wschodem słońca.
RE: [07.08] Tylko kochankowie przeżyją - Lucy Rosewood - 02.03.2025
W lecie zawitał do nich nowy przybysz, nawet jeśli ona, w przeciwieństwie do Londynu, zdążyła poznać go już wcześniej. Wysoki, chudy i zdecydowanie charyzmatyczny pomimo faktu, że znowu chciała go zamordować.
Był…
Hrabią, chociaż nikt nie wiedział, skąd uzyskał tytuł.
Cywilizowanym arystokratą z samokontrolą, chociaż doskanale wiedziała co doprowadziło jego upadku.
Chłodnym wiatrem północnym mącącym w już i tak zimnej mgle stolicy.
Wampirem, z którym kiedyś, przed laty wspólnie tańczyła chociaż teraz rozważała jego śmierć. Znowu.
Bo w lecie do Londynu przybyły również wampirze ataki. Nikt oczywiście nic nie wiedział. Nikt się do niczego nie przyznawał. Irytowało ją to. Już widziała te wszystkie problemy, które spadną na nią przez jej zidiociałych towarzyszy krwi.
Idioci. Banda pieprzonych idiotów nie tylko dlatego, że do tego dopuścili, ale że to tylko ona widziała głównego podejrzanego. Musiała coś z tym zrobić.
Nie planowała od razu przechodzić do ataku. Najpierw chciała jedynie wybadać teren, przyjść w odwiedziny oferując gałązkę oliwną w postaci – niewielkiej książeczki, dość starej, z przepięknymi mitologicznymi grafikami na cześć ich pierwszego spotkania. Jakie szczęście, że wpadła jej ona szybko w ręce w bibliotece i mogła ja od razu ukraść bez dalszego szukania. Chyba był tam nawet jakiś Dionizos. Nieistotne.
Oczywiście hrabiego nie było tam, gdzie miał się zatrzymać. Oczywiście, że nie. Nie, że ją to zraziło. Wręcz przeciwnie. Gnana gniewem, że jak on śmiał nie tylko psuć jej nieprzyjemne życie jeszcze bardziej, samowolnie hasając sobie po Londynie w krwawym tańcu, to jeszcze (jeszcze!) nawet go w tym Londynie nie było! Jaka jednak szkoda, że była już kiedyś w jego rezydencji.
Rezydencji… Nie było. To znaczy… Było coś, co kiedyś było rezydencją, na której dawnych murach rosły teraz róże i aż prychnęła, już zastanawiając się, jak niby przedrze się przez te wszystkie krzewy i po co zakładała sukienkę, którą lubiła. A potem uniosła wysoko do góry brew, bo róże najwyraźniej postanowiły ją wpuścić. Zawahała się. Czyżby przewidział jej przybycie? Niby jak? Sama szczególnie nie przewidziała swojego przybycia. To wszystko było wynikiem… Naprawdę spontanicznych i nieprzyjemnych kilku dni z dzisiejszym finałem. Tak, to było kilka naprawdę złych dni. Możliwe, że miała przez nie pewne życzenie śmierci. Przecież inaczej nigdy nie postawiłaby ponownie miejsca na tym przeklętym terenie. Przyjrzała się ukrytej w mroku sylwetce mniejszej rezydencji.
Światło raz gasło.
Raz się zapalało.
Zgaszone.
Zapalone.
Czyżby bawił się w kotka i myszkę ze swoją ofiarą? Och, niech tą ofiarą będzie w takim razie jakiś Brytyjczyk. Najlepiej czarodziej. Wysoko postawiony. Przecież to by było wręcz idealne!
Uśmiechnęła się triumfalnie i już miała ruszyć dalej, gdy nagle, gdy wyciągnęła różdżkę, coś dostrzegła. Prychnęła po raz drugi. No nie! Tyle rzucania zaklęć i naprawdę, naprawdę nie dostrzegła wcześniej, że niemal odszedł jej z paznokci cały perłowy lakier? Zaklęła pod nosem. To nie było istotne. To naprawdę nie było istotne. Przez wszystkie pozostałe dni w roku miała gdzieś te cholerne paznokcie, ale dzisiaj? Dzisiaj chciała prezentować się dobrze, gdy będzie przyłapywać go na gorącym uczynku.
Ruszyła przed siebie, zanim nie uznała, że zacznie rzucać zaklęcia na swoje dłonie, aby jakoś poprawić tę sytuację. I pewnie nie powinna tutaj przychodzić, tylko głupi, wparowałby przecież tutaj z planem morderstwa, którego dokładnie nie zaplanował, ale… Ale gdyby nie byli głupi, nie zostaliby nigdy wampirami, czyż nie? Poza tym było jej wszystko bardzo jedno.
Wnętrze też nie było tym, co zapamiętała, głównie dlatego, że nie było tam nic poza irytującym dźwiękiem skończonej płyty w gramofonie, migającym światłem i nim…
Pułapka?
Poddał się, bo wiedział, że przegrał?
Tak, to miało sens, a jednak… Jednak coś krzyczało w niej, że to nie było tak. Coś, może wspomnienia, co nakazywało jej nie mordować go od razu.
Zmarszczyła brwi i jednym zaklęciem na nowo zapaliła światło.
Miała coś powiedzieć, ale… Co? Wszelka determinacja nagle z niej uleciała.
– Róże mnie wpuściły – wyrzuciła z siebie w końcu, jakby na usprawiedliwienie swojej obecności.
RE: [07.08] Tylko kochankowie przeżyją - Gabriel Montbel - 02.03.2025
Rozświetlone pomieszczenie zdawało się jeszcze bardziej upiorne, choć magiczna kula światła powinna mieć odwrotny efekt. W akompaniamencie syku niezadowolenia gospodarza mogła zobaczyć pomieszczenie, którego jedynym meblem był nieszczęsny gramofon. Ale było coś jeszcze. Większość przestrzeni pokrywała miękka, szara warstwa czegoś, co nie było kurzem a popiołem, co jakiś czas podrywanym na kilka cali w górę, przez podmuchy wrześniowych zapowiedzi jesieni. Niczym upiorne płatki kwiatów pozbawionych ciała otulały przegranego, oblepiały jego nogawki, mankiety, skórę. Zszarzałe smugi odciskały się na i tak trupio bladej twarzy.
– Dość! – szarpnął się i zgasił w kontrze to, co ona zapaliła. – Pieprzone zdradzieckie chwasty, powinienem wyrżnąć je do ziemi i zabetonować ten przeklęty tunel – wypluł z siebie po francusku, uderzając tyłem głowy o ścianę, o którą wcześniej się opierał. Nie wyglądał jak łowca. Raczej jak więzień, pozbawiony tytułu, zamknięty w czterech ścianach swojego domu. – a Ty nie jesteś mile widziana. To trefne zaklęcie, amatorskie runy, nie potrafią rozróżnić kozy od owcy, więc proszę bardzo, wynoś się stąd! – Wypluwał z siebie słowa, ale nie patrzył w kierunku osoby, która pojawiła się w drzwiach. Już nawet nie chodziło o to, że liczył, że pojawi się ktoś, bardzo konkretnie ktoś inny. Nie. Pozbył się tej nadziei wraz z ostatnią wymianą listów, która do reszty rozdeptała jego martwe i tak serce. Przez ostatnich sześć lat marzył, by dostać odeń jakąkolwiek odpowiedź. A teraz każda jedna była gorsza od poprzedniej. Ukrył twarz w dłoniach, ale nie wypuścił różdżki. Nie miał pojęcia, o co chodziło L, to co wydarzyło się między nimi należało do przeszłości. Zamierzał odejść na własnych warunkach. A ona… Nie mogła przynieść mu światła, którego teraz potrzebował. Światła, za którym tęsknił. Niemyślenie. Nieistnienie. Na wyciągnięcie ręki. Jeszcze kilka godzin.
[inny avek]https://i.pinimg.com/736x/f7/bf/38/f7bf38a65577c60aae75c96655a9c110.jpg[/inny avek]
RE: [07.08] Tylko kochankowie przeżyją - Lucy Rosewood - 05.03.2025
Teraz to nie chciała wyjść.
Dalej mógł być mordercą, dalej był mordercą tylko że te wszystkie mordercze akcje w Londynie, jakoś teraz… Nie pasowały jej do niego. To znaczy, nie. Inaczej. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że potrafił zabijać i doskonale wiedziała, że zabijał i to nawet jak na wampira dość kontrowersyjnie. Ale aby być tak nieostrożnym i bezczelnym jak, ten, którego tropiła?
Przyjrzała się skulonej pod ścianą wymizerniałej sylwetce i westchnęła cicho.
Mogła teraz wytrącić mu różdżkę, może przetrącić jakąś kość, rzucić odpowiednie zaklęcie, uniemożliwiające mu jakikolwiek ruch. Zawiesić nawet pod sufitem, a potem wypytać o wszystko, skoro najwyraźniej jego siły walki nie były zdecydowanie zbyt duże. Mogła… Mogła wiele, ale nie zrobiła nic takiego, bo…
Wyglądał… Nie jak ktoś z kim potrafiłaby się teraz skonfrontować. Zwłaszcza, gdy myślała o ich ostatnim spotkaniu. I chyba, ale tylko chyba, jakieś resztki przyzwoitości, wdzięczności i może empatii, nakazały jej jednak zostać i jakoś to rozwiązać.
No cóż… Zaklęcie, które ją zaakceptowało naprawdę zamiast owcy, wpuściło do środka kozę. Bardzo upartą kozę. A to, że nie była mile widziana... Spodziewała się tego.
Podeszła do niego powoli, nieco oceniająco przyglądając się pyłowi (naprawdę? Co za marnotrawstwo prawdopodobnie dobrych mebli) i nie zważając na to, że pobrudzi sobie czarną sukienkę, którą przecież lubiła, usiadła obok niego, wciąż jednak zachowując pewną odległość.
– Chujowy dzień, tydzień, rok, czy taka ogólna depresja? – spytała, wpatrując się w udekorowaną popiołem pustkę przed nimi. Patrzenie na niego… Wprawiają ją na razie w dyskomfort, z którym chyba niekoniecznie chciała się jeszcze konfrontować. – I jakie masz dalsze plany?
RE: [07.08] Tylko kochankowie przeżyją - Gabriel Montbel - 05.03.2025
– Sześć – poprawił ją niemal odruchowo. – Sześć lat – doprecyzował chrapliwie, głosem, który zdawał się zapomnieć tego, jak się mówi. Próżno było w nim szukać dawnego splendoru i pewności siebie, ale też próżno było szukać galanterii, z jaką zawitał przed miesiącem w siedzibie Głowy angielskiej wampirzej społeczności, gdy zaanonsował swoje pojawienie się na ich terenie „w celach turystycznych”. Kto znał hrabiego Montbela z czasów jego wątpliwej świetności, mógł od razu mieć złe przeczucia co do tej turystyki. Były to jednak inne czasy, a Francja specjalizowała się w uznawaniu za ludzi tylko osoby odpowiednio urodzone. Hrabia również odpokutował swoje, teoretycznie więc był carte blanche w świecie nie tylko ludzkim, ale i wampirzym. Z drugiej strony, tak wiekowe istoty jak on z trudem przyjmowały świeższe pomysły spędzania czasu, a turystyka… cóż, ona była jednym z nich.
Westchnął ciężko, niemalże ostentacyjnie, kątem zeszklonego oka łypiąc na siedzącą obok niego drobną figurę. Może i był zrozpaczony, ale nie był ślepy. Czerń sukni i lepka szarość otoczenia nie pasowały do siebie, a fakt, że usiadła, wskazywał na to, że nie zamierzała wstać zbyt szybko.
– Możesz przekazać swojej Pani, że nie pojawię się na umówionym spotkaniu. W sumie chyba wyjeżdżając, nie dbałem już o nic. Ech… plany. No. Doczekać świtu, a potem zobaczyć co jest po drugiej stronie. To brzmi jak wspaniały plan. – Przełknął ślinę i oparł brodę o ręce wsparte o złączone, podsunięte pod pierś kolana. Jeśli z desperacją nie było mu do twarzy, to jak beznadziejnie musiał wyglądać teraz? Zapatrzony w pustkę, mający przed sobą perspektywę ostatnich godzin w samotności. Znaczy… nie do końca w samotności.
– Popsułaś mi plan L, bo liczyłem bardzo, że mimo wszystko on będzie ostatnią osobą, którą widziałem w swoim fantastycznie beznadziejnym życiu, ale cóż… nie można mieć wszystkiego, prawda? – zaśmiał się gorzko, pogodzony z faktem, że nawet to mu odebrano, po czym przekrzywił głowę, by mimo wszystko spojrzeć na swojego nieproszonego gościa. – Tęsknię za moimi różami, wiesz...? – powiedział nagle, zupełnie jakby zauważył, że ostrze jego wewnętrznego rozdarcia na moment wysunęło się z właściwego sobie zaropiałego miejsca. Jakby zauważył, że trzeba go dopchnąć na powrót, żeby cierpieć. Nie pozwolić uciec intensywności uczucia, nieważne jak bolesne by nie było.
By czuć cokolwiek.
[inny avek]https://i.pinimg.com/736x/f7/bf/38/f7bf38a65577c60aae75c96655a9c110.jpg[/inny avek]
RE: [07.08] Tylko kochankowie przeżyją - Lucy Rosewood - 06.03.2025
– Sześć – wymamrotała. – Zabawne, że byłam zdecydowanie dłużej wampirem, gdy się poznaliśmy, a ty wciąż mówiłeś, że to niemal tyle, co nic i jaka to ja nie jestem młoda, a teraz nagle sześć lat to kawał czasu i tragedia? – Jakby sama wcale nie miała czasem wrażenia, że czasem i jeden dzień to była wieczność. Jakby sama, aby spróbować zachować jakiekolwiek resztki ludzkiego pojęcia czasu nie powtarzała sobie, że nawet godzina to dużo, bo przecież w godzinę nie jeden długi romans lub przyjaźń rozpadły się, ale jednak… Jednak teraz musiała mówić co innego.
Ach. Czyli po prostu chciał się zabić. Zamyśliła się na chwilę. Dalej to on mógł być tym londyńskim szkodnikiem, przecież pamiętała… jaki był. Pamiętała, że przyjechał do Anglii we wręcz absurdalnej sprawie, tylko że no… Nawet przy tak krótkiej znajomości widziała już jego wiele twarzy i wszystkie z nich, łącznie z tą obecną, tworzyły coś bardzo smutnego.
On…
Był jakiś on, który doprowadził go do takiego stanu.
Zmarszczyła brwi, nie tylko dlatego, że znowu nazywał ją w ten głupi sposób, a też dlatego, że nagle dotarło do niej, czym był ten popiół i że nie były to doszczętnie spalone meble.
Och…
Tak to wyjaśniało stan ogrodu.
– Wybacz mi monsieur – powiedziała, po złości spaczając francuskie słowo w najbardziej paskudnym, wymuszonym angielskim akcencie. – A nie lepiej, nie wiem… spalić jego? Skoro to on jest problemem? A co do róży… – Rozejrzała się po otoczeniu. Nie było tutaj za bardzo czegokolwiek, z czego mogłaby stworzyć różę. Westchnęła cicho i wyciągnęła z torebki ukradzioną książkę, z której zaraz zaczęła wyrywać strony, aby ukształtować z nich różę, po czym podsunęła mu kwiat.
RE: [07.08] Tylko kochankowie przeżyją - Gabriel Montbel - 06.03.2025
[inny avek]https://i.pinimg.com/736x/f7/bf/38/f7bf38a65577c60aae75c96655a9c110.jpg[/inny avek]
Były rzeczy, za które nie znosił innych swojego rodzaju i była to jedna z nich. Krajobraz zmieniał się, a oni trwali. Spiżowi, stali, nieśmiertelnie nudni i do bólu pamiętliwi. Pod tym względem ludzie byli o wiele bardziej zabawni, z tym przywiązaniem do pierdół, które nie miały większego znaczenia w kontekście dekady czy wieku, skupieni na sobie i maluszkich problemach pozbawionych wagi i najczęściej sensu, tak aby mieć jakiś problem, aby z czymś się zmagać, o coś walczyć. Z drugiej strony ludzie kończyli się zbyt szybko, więc nie było sensu się przywiązywać. I tak tkwił w rozkroku, gardząc wszystkimi po równo, największy wygrany, czy może przegrany – zależało od perspektywy.
Teraz jednak chłodne, błękitne oczy ześlizgiwały się po ślicznej buzi, która punktowała mu słowa wypowiedziane sprzed niemal dwóch wieków. Takie właśnie były wampiry! Pamiętliwe. Chłodne. Bezwzględne. Miał głęboko zakorzenione poczucie, że rozmowa, którą z nią prowadzi podszyta była drugim dnem. Próżno było wierzyć w sympatię Lucy, która nagle przypomniała sobie o starym znajomym i nagle, po 50 latach postanowiła go odwiedzić “na starych śmieciach”.
Szczególnie po tym co przydarzyło jej się tutaj dwa wieki wcześniej.
Na wzmiankę o spaleniu Jonathana, uśmiechnął się tylko, niczym złoczyńca przyłapany na kłamstwie, który w końcu mógł powiedzieć prawdę. Nie byłoby to zbyt rozważne, to co chciał wtedy zrobić, było zdecydowanie wbrew wampirzemu prawu, ale jakie miało to znaczenie, w obliczu tykającego zegarka odmierzającego bezwzględnie sekundy do zagaszenia nie tylko dzisiejszej nocy?
– Spalić nie… Chciałem… chciałem go zatruć jadem węża, aby mógł mi pokazać jak umiera królowa… – wiedział, że młoda wampirzyca nie zrozumie kontekstu, ale nie dbał o to. Nie miała prawa wiedzieć o pierwszym monologu, który wygłosił Selwyn podczas ich pierwszej wspólnej kolacji w Poisy, pośród uginających się pod ciężarem kwiecia krzewów. Kleopatra. Z całego pieprzonego Szekspira, musiał wybrać ją i był... cóż, był zachwycający, jak zawsze. Uśmiech zgasł na jego twarzy, która obróciła się bezwiednie, niczym twarz upiora, wprost ku wielkim przeszklonym drzwiom na ogród i dalej, właśnie na taras, gdzie przed dekadą był u niego inny gość drżący pod naporem kłów na gładką, czekającą przebicia skórę.
– “Gdy tak jest lekkim twe rozstanie z życiem, – wyszeptał cicho, dobarwiając kwestię pięknym brytyjskim akcentem, którym nie kłopotał się wcześniej zbytnio podczas ich rozmowy – to cięcie śmierci jest jak uszczypnięcie kochanka, pożądane, choć i boli…”. To chciałem mu właśnie wyszeptać, w końcu przypomnieć nasz początek, gdy przytuleni w jego łóżku czekalibyśmy na słońce. Tak, abym mógł rozsypać się w popiół nim dałby z siebie ostatnie, tchnienie, by przez moment mógł oddychać mną, poczuć mnie na języku, tak jak ja przed laty czułem jego. Tak właśnie chciałem, żeby umarł. Żebyśmy umarli. Zatruty, tak samo jak on zatruł mnie, jak sprawił, że nie mogłem spać, ani jeść, nie potrafiłem przez sześć długich samotnych lat myśleć o nikim innym. Niczym innym. Istniało tylko czekanie. Puste. Próżne. Pozbawione sensu czekanie na kogoś, kto postanowił z dnia na dzień nie kochać wcale, gdy ja już kochałem za bardzo. – Urwał na moment, przerażony własną szczerością, prawdą z którą sam musiał się skonfrontować, uczuciami, które przeżerały duszę do cna.
– Myślisz… myślisz, że mówiłem mu to za rzadko? – zaskomlał nagle, brzmiąc tak, jakby mówił mu to kiedykolwiek, lecz nie była to prawda. Gdy byli razem śmiał się i drwił z romantycznych wyznań, bo nie wierzył, by wampir z martwym sercem w klatce z nadpruchniałych żeber był w stanie kochać w ogóle. Tymczasem nici przeczyły tej tezie. Nici mówiły, że miłość istniała, a tylko sposób jej okazywania lub braku wzajemności pozostawał kwestią wyboru.
Nici po obu stronach.
Jaka szkoda, że obaj wybierali inaczej.
Przełknął ślinę znów i zauważył papierową różę trzymaną w jej dłoniach. Poczuł się tym gestem jeszcze bardziej upokorzony, w przebłysku pamięci wspominając ich pierwsze spotkanie, gdzie znajdował się po drugiej stronie wieczności, mając wszystko, by móc szczycić się szczęśliwym żywotem nieumarłego.
Ujął papierowy kwiat, przypatrując się mu, ale też nieznacznie poprawiając kształt płatków opuszkami. Zmusił też swój bezbarwny ton, by być lekkim. Niezobowiązującym. Wręcz cyniczno-rozrywkowym.
– Ale proszę, ja jestem jeszcze tutaj ciałem, a nie duchem, a Ty w gazetach nie czytałaś o niewyjaśnionej śmierci byłego ambasadora, więc nic takiego się nie stało. Liczba londyńskich ofiar: jeden żałosny wampir, który w przypływie nadziei uroił sobie, że może jeszcze wszystko naprawić. – zdanie zwieńczył prychnięciem, przeczesując palcami wolnej dłoni posklejane wilgocią i popiołem kosmyki włosów. Włosy, które teraz zdawały się całej jego osobie nadawać onirycznych właściwości, jakby był amantem wyciągniętym wprost z filmów pozbawionych kolorów. Tylko jego oczy lśniły barwą letniego nieba, którego nigdy nie dane było im więcej zobaczyć. Oczy utkwione w papierowym kwiecie. Darowanie takiego kwiatu, takie zabawnie, czy miała świadomość, co znaczył ten gest? I nagle zrozumiał, dlaczego jego krzewy z taką ochotą odsłoniły przed nią przejście. Dlaczego lata temu zrobiły to pewnego grudniowego wieczoru, wpuszczając do środka innego anglika, mimo że hrabia nie chciał się widzieć z nikim ani wtedy ani dziś.
Oddał im kwiat pochodzący z krzewu, a krzew uznał ich za część ogrodu. Tak było, gdy Jonathan pierwszy raz zachwycił się jego różami. Uniósł papierową różę, nie mrugając wcale, rozkojarzony, skupiony na wtedy, pamiętliwy prawem wampirzego ciała. I wtedy też, pchany siłą wspomnienia, pchany siłą nostalgii odwrócił się do swojego drobnego gościa i wyciągnął ku niej dłoń z tym drobnym podarunkiem i…
… zasadził go za lewym uchem, tuż obok niewieściej skroni. Czy mogła się spodziewać, że tak właśnie potraktuje obowiązkowy prezent dla gospodarza? Lider francuskiej, wampirzej społeczności, który przed nią stał, nawet nie musiał się ukrywać ze swoją bardzo bladością, dworsko i dumnie nosząc przypudrowane lico. Biała peruka ukrywała złociste, przydługie fale, skrywające go krynoliny i koronki zgodnie z modą podkreślały smagłą sylwetkę, zaś chodem na trzewikach podniesionych obcasem nie odbiegał od ówczesnych standardów zachowań. Wręcz przeciwnie, zdawał się tańczyć chodząc i chodzić tańcząc, co w przypadku francuskiego dworu nieodmiennie wiązało się z głębokim uznaniem.
Stali obok ogromnej posiadłości obrośniętej gęsto różami. Kwiaty były niezwykłej urody, ciemno-purpurowe, pełne i ciężkie, lekko lśniące dziwnym, niepokojącym blaskiem. Pachniały intensywnie, niemalże wgryzając się w podniebienie i śluzówkę nosa. Kusząco. Hipnotyzująco. Niebezpiecznie.
– Wybrałaś dziecię wręcz doskonałą porę na odwiedziny! Oczywiście, nie możesz mi odmówić własnego udziału w małym fetes galantes za kilka zmierzchów, a Twój rażący brak znajomości francuskiego tylko podburzy krew moim gościom, aż… nie mogę się doczekać! – Słowa jak perły wypadały z jego uśmiechu, szerokiego, bezpośredniego i żarłocznego. Przebiegł wzrokiem po wielkim ogrodzie, do perfekcji przystrzyżonych ogromnych labiryntach, symetrycznie ułożonych ścieżkach i kwietnych klombach, gdzie mugolska służba pracowała za dnia, by teraz nocą bez problemu przestrzeń mogła cieszyć pańskie oko.
– To tylko mała kradzież Twojego czasu, ot lepszy prezent niż róża z murów mojego własnego domu, choć… muszę przyznać, że pięknie komplementuje ona Twoje rysy. Nie myśl tylko, żeby być nimfą jutro, dwórki uwielbiają te zwiewne stroje, to takie… irytująco powtarzalne. – Westchnął ostentacyjnie, kochając fakt, że takie ma właśnie zmartwienia - zbyt dużo nimf o odsłoniętych dekoltach w swoim towarzystwie. – Mój krawiec bez problemu dobierze Ci odpowiednie stroje na tę wizytę w Arkadii… O tam, rozłożymy ogromny biały namiot, z fontann popłynie czerwone wino – zaczął opowiadać z emfazą, pokazując poszczególne połacie rozciągającego się przed nimi dworu, nic nie robiąc sobie z faktu, że panna przyszła się zgodnie ze zwyczajem przedstawić i najprawdopodobniej ruszyć w swoją stronę.
RE: [07.08] Tylko kochankowie przeżyją - Lucy Rosewood - 08.03.2025
Nie skomentowała jego słów w żaden sposób, nie dlatego, że uważała je za nie warte skomentowania, a dlatego, że potrzebowała chwili do namysłu, czy stan w jakim znalazł się Gabriel był godny współczucia, czy raczej wyśmiania. A może czegoś pomiędzy.
No i proszę. Zakochał się w czymś tak kruchym i głupim do kochania, jak człowiek, a ten człowiek najwidoczniej jeszcze złamał mu serce i to najwidoczniej tak drastycznie zmieniając swoje nastawienie do wampira, chyba że było w tym wszystkim jakieś drugie dno, o którym jej nie wspomniał. Mniejsza o to.
Nie była fanką emocjonalnego mordowania ludzi, ale jednak… Znając osobowość swojego rozmówcy, tak odmienną od tego co obecnie sobą prezentował, zakładała, że morderstwo dobrze by mu zrobiło. Chyba. Nawet byli ambasadorowie ginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Na dłuższą metę nie byli przecież nikim ważnym. Tylko że hah… Chyba naprawdę było z nim źle, bo jak zakochany musiałby być, aby zginąć wraz z nim? I to w tak, och, w tak piękny sposób, bo nawet jeśli nie miała już siebie za romantyczkę i nawet jeśli nie rozumiała czemu akurat tę konkretną otoczkę wybrał, to było w tym coś, co wywoływało w niej… emocje. Emocje przemawiające do jej dawnego ja. Tej śmiertelnej i naiwnej Lucy. Tej która umarła zaledwie dwie dekady przed tym, gdy po raz pierwszy się spotkali, a on po raz pierwszy założył jej kwiat za włosy…
Nie chciała tutaj być. Prawdę mówiąc nie chciała być nigdzie, ale w szczególności tutaj.
Francja miała być inna. Wyjazd do Francji miał być remedium na wszystkie jej problemy pierwszą naprawdę dojrzałą decyzją, którą miała podjąć, magicznym miejscem, które wtłoczy w jej duszę inspiracje tak silnie, że wypchną z niej one wszelkie mroczne chmury.
Francja była paskudna. Ludzie byli paskudni. Inne wampiry były paskudne. Język francuski był paskudny, bo język francuski zdradził ją boleśnie, gdy okazało się, że nauczany przez starą guwernantkę z podręczników pamiętających jeszcze dzieciństwo jej ojca i nie praktykowany nigdy w prawdziwym życiu, a zwłaszcza przez ostatnie dwadzieścia lat , nie był w stanie pomóc jej w prawdziwej komunikacji.
Wszystko było więc paskudne.
Wszystko może poza sama postacią hrabiego i jego ogrodem, co samo w sobie też było paskudne. Sytuacja też była paskudna, kiedy, już po przedstawieniu się, hrabia zapytał się jej o prezent.
Prezent, który bez mrugnięcia okiem, zerwała z pobliskiego krzewu mówiąc uroczyście, że oto daje mu jedyną rzecz, która urzekła ją we Francji.
Spodziewała się wszystkiego, od śmiechu po irytację, a on… A on po prostu zatknął go jej za uchem.
Dziecię… Gdyby nie to, że i tak zależało jej na dobrym wrażeniu, prychnęłaby oburzona.
Dziecię… W ciągu ostatnich dwudziestu lat dorosłą zapewne bardziej, niż niejeden wampir przez całe swoje nieżycie.
– Z wielką chęcią – powiedziała sztywnym francuskim, od razu przechodząc na angielski. – Myślałam o Ariadnie, ale nie tej gdy była zakochana w Tezeuszu, a tej gdy po porzuceniu oddała się w objęcia boga wina, sama zostając boginką.
RE: [07.08] Tylko kochankowie przeżyją - Gabriel Montbel - 08.03.2025
[inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=Xei5U9x.jpeg[/inny avek]
Z perspektywy czasu mogła wypunktować przesłanki uprzedzające ją o tym, co się wydarzy. Ten dziwny, błysk w błękitnych oczach, psotny uśmiech, który wcześniej wyglądał tylko na radość z faktu że w ogóle zgodziła się przyjść. Tą swobodę z jaką już godzinę później pojawił się w jej komnatach sługa, któremu jak najbardziej zależało na oddaniu stroju Ariadny, niekoniecznie z dokładnością historyczną, a kilkoma atutami pozwalającymi rozpoznać mitologiczną postać bez najmniejszych problemów. Wyszywana w zawiłe labirynty suknia, złota nić pokrywająca transparentne rękawy… roztaczał przed nią wizję, precyzował detale. Czemu tak łatwo mu uwierzyła, że gospodarz ma przygotowany strój Boreasza, północnego wiatru? W sumie, dlaczego miałaby mu nie wierzyć, w końcu sam przygotowywał ten strój.
Kilka nocy zleciało szybko w gościnie u hrabiego, aż w końcu przyszedł ten dzień. Fête galante rozpoczęła się o zmierzchu. Trzy służki pomogły młodej wampirzycy wyglądać należycie, w milczeniu i z należną pieczołowitością pilnując ułożenia wszystkich kolejnych warstw wystawnej sukni. Mimo tematyki przyjęcia, stroje musiały jak najbardziej odpowiadać wyśrubowanym standardom dworu. A więc głęboki dekolt i miękko wykończone rękawy na barkach zwężającej się, zabezpieczonej gorsetem talii dawały wrażenie, jakby tułów niewieści był w kształcie serca osadzonego na szerokim postumencie bioder. Warstw było wiele, biel sukni lśniła złotym labiryntem pojedynczej nici prowadzącej od koronkowego mankietu prawej dłoni. Według swojego uznania Lucy mogła dobrać, czy pragnie ufryzować własne czarne włosy, czy jednak preferuje przygotowaną przez modystę perukę, w której białych puklach już znajdowały się liście winorośli i rubinowe grona przynależne jej małżonkowi.
Gdy została poprowadzona do ogrodów, miała szansę z dystansu przez moment obserwować tłoczących się ludzi. Zgodnie ze słowami hrabiego bardzo dużo kobiet przebranych było za nimfy i driady, część przebrań jednak nie była możliwa do odcyfrowania, przez wzgląd za zbyt odległe skojarzenie ówczesnych wizażystów. Królowała mieszanina wyobrażań wzronictwa starożytnej grecji, wiele dekoracji powczepianych było w misterne, piętrowe fryzury. Mężczyźni bynajmniej nie odbiegali w tym od kobiet, jeden z podstarzałych możnych zamiast laski posługiwał się trójzębem, inny nosił złocistą maskę byka. W tle grał skromny zespół ubrany o wiele bardziej nieskromnie, stylizowany na grupę satyrów. Delikatny dźwięk fletu traverso splatał się z łagodnością lutni przy oszczędnych uderzeniach w tamburyno. Stoły uginające się od malusieńkich przekąseczek byy bardzo niskie, zmuszające gości do pochylania się ku nim, nikt jednak nie śmiał. Jeszcze nie. Obserwujące to wszystko posągi nosiły na swoich głowach ciężkie winne wieńce.
Doglądający przebiegu spotkania majordomus ujął delikatnie dłoń przybyej wampirzycy i swoją długą laską o złocistych okuciach trzykrotnie uderzył o marmurowe stopnie prowadzące do wydzielonej na plenerową zabawę przestrzeni.
– Lady Northanger Abbey, królowa Ariadna pilnująca, aby Bachus nie skąpił dzisiejszej nocy swoich błogosławieństw – oznajmił zarządzający przyjęciem, a wszystkie twarze zwróciły się ku niej. Część nie kryła zdziwienia, część maskowała je całkiem skutecznie. I wtedy jej nić zapłonęła, choć nie dosłownie. Złoto zaczęło wypuszczać szmaragdowe liście winnego krzewu, przetkane rubinowymi gronami, koralikami mieniącymi się w świetle poustawianych lamp, ognisk, których prymitywność skrywała się za zmyślnie ustawionymi kloszami. Dość skromna suknia ziemskiej księżniczki teraz syciła oczy splendorem boginii, z gardeł widzów dobywając westchnienia zachwytu.
– Jeszcze Twoja złota korona moja Pani. – cichy, rozbawiony męski głos zaskoczył ją, w jej ojczystej mowie. Czyż to gospodarz nie powinien mieć Wejścia, przez duże W? Tymczasem hrabia de la Rochefoucauld najwidoczniej przesmyknął się ku niej podczas tej niewinnej transformacji stroju, w dłoniach skrywanych za bielą rękawiczek trzymając złocistą tiarę mieniącą się rubinowym blaskiem osadzonych w niej klejnotów. Jego oczy skrywała złocista wiązana maska, zaś w długie, złote, utrepowane zgodnie z modą kosmyki wplecione były laurowe liście. Jego doskonale skrojona kurta nosiła na sobie identyczny co jej, lśniący w światłach wzór, choć w przeciwieństwie do pozostałych gości całość formalnie przyjętego męskiego ubioru przepasał po przekątnej dodatkowo białym materiałem, szarfą mającą na myśl przywodzić mimo wszystko togę, z pojedynczą złotą spinką na wysokości lewego barku.
– Bachusie daj nam wino i śpiew! – wyrecytował zgodnie z rolą majordomus odsuwając się od pary, gdy korona znalazła się na skroniach honorowego gościa. Zgodnie z prośbą, fontanny wytrysnęły słodkim trunkiem, prześcigując się swoim kolorycie, tak bliskim krwi. Muzycy rozpoczęli wybijać rytm otwierającej przyjęcie pawany, a jego dłoń bezceremonialnie wsunęła się pod palce Lucy. Nie było króla, więc to oni stanowili pierwszą parę.
– Jesteś głodna? – zapytał swobodnie, zupełnie jakby nie wciągnął jej przemocą w samo centrum uwagi wszystkich zebranych. Rozmowa podczas tańca… zgodnie z obyczajem, nawet nie mogli patrzeć na siebie, tylko przed siebie, kroki poddając pulsacji pawany. Maska działała jednak na jego przewagę. Aż tak nie było widać oczu śledzącej jej ruchy, jej prezencje w przygotowanej kreacji. – Powiedz mi co lubisz moja Pani, a ja jak uformuje się orszak powiem Ci który rząd mógłby zainteresować Cię najbardziej. – Zaraz po tych słowach ruszyli na ten dziwny “francuski obchód”, para za parą, przy dźwiękach fletu i lutni.
RE: [07.08] Tylko kochankowie przeżyją - Lucy Rosewood - 12.03.2025
[inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=a7Qk5PF.jpeg[/inny avek]
Czemu powiedziała, że chciała być Ariadną? Chyba po prostu z przekory, bo rozbawiła ją wizja księżniczki Krety, zakochanej w mityczny herosie, która ostatecznie skończyła ślubując wierności bogowi wina i teatru. Najwidoczniej miłość do zatracania się używkach zarówno tych materialnych, jak i kulturowych, była sukcesem na udane małżeństwo. Czyżby dlatego skończyła jak skończyła? Za życia chodziła za rzadko do teatru i nigdy się nie upijała?
Nie miała problemu z hojnością hrabiego w pomocy przy jej kreacji. Skoro już ją zaprosił i skoro musiała iść, to mogła równie dobrze skorzystać ze środków wpływowego wampira, zwłaszcza, że oh… Nie cierpiała się za tę myśl, ale było w tym wszystkim, w tej sukni, służkach, peruce którą oczywiście wybrała, coś takiego, że gdyby tylko było w stanie, jej serce ponownie zabiłoby z ekscytacji, a na twarzy wyrósł uśmiech.
I ta nie częsta radość utrzymywała się dość długo, gdy szła na miejsce fete galante próbując nie przyglądać się za bardzo tej mitycznej scenerii, do której przeniosło ją zaproszenie hrabiego, gdzie satyrowie wygrywali swoje melodie, Hera, niemalże bluźnierczo, chichotała z Posejdonem, a sama Lucy ponownie patrzyła na życie przez błyszczące się w zachwycie oczy.
Oh i jeszcze ją zapowiedzieli, a jej suknia…
Oj.
Oj.
Oj nie nie nie nie.
Przeklęty napuszony wampir, nie lepszy niż ktokolwiek inny w tym krwiopijczym grajdołku znudzonych egzystencja karykatur życia. Mógł dostrzec, jak blask znika z jej oczu, gdy nakładał jej na skronie koronę, przyjęcie zostało oficjalnie otwarte, a oni ruszyli do tańca.
Upokorzył ją. Postawił ją niezapowiedzianie w centrum uwagi tych wszystkich ludzi i chociaż nie miała się za nieśmiałą, to nikt chyba nie byłby zachwycony takim zwrotem akcji.
A najgorsze, że musiała teraz tańczyć z nim, nie mogąc nawet się w niego wpatrywać ze złością.
– Mężczyzn, którzy nie zapraszają kobiet na zabawę tylko po to, by gwałtownie rzucić je w szpony plotek socjety – powiedziała gładko bez ani chwili zawahania, żałując, że i ona nie mogła skryć się za maską. – Ale nigdy ostatecznie nie mam na nich apetytu. Tak niewielu zostało ich na tym świecie, że bez sensu nadwyrężać ich zdrowie.
|