![]() |
3.9.72 | A storm tests the strength of roots,not the beauty of leaves | Lou & Cynthia - Wersja do druku +- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl) +-- Dział: Scena główna (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=5) +--- Dział: Niemagiczny Londyn (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=22) +--- Wątek: 3.9.72 | A storm tests the strength of roots,not the beauty of leaves | Lou & Cynthia (/showthread.php?tid=4672) |
3.9.72 | A storm tests the strength of roots,not the beauty of leaves | Lou & Cynthia - Cynthia Flint - 30.03.2025 Pomyślała, że zmiana otoczenia wyjdzie im na dobre, bo w końcu miało to być pierwsze spotkanie od praktycznie miesiąca. Cynthia zdawała sobie sprawę, że najpewniej Lou wciąż się dąsa i jest zły, dlatego wyszła z praktycznego założenia, że mogła się spodziewać wszystkiego. I to wcale nie ułatwiało życia komuś takiemu, jak ona. Wiedziała, że przyjdzie, ale być może tylko dlatego, że chciał od niej oliwy, a ona musiała dotrzymać słowa. Chciała dotrzymać słowa. I właściwie chciała też go zobaczyć, gdyby sprawy w najbliższych dniach nie poszły tak, jak sobie to planowała. Owszem, brała pod uwagę mnóstwo scenariuszy, próbowała przygotować się na każdy, ale większa część nie była przyjemną drogą. To jednak nie miało znaczenia tak długo, jak była szansa na sukces. A była, bo przygotowała się dobrze. Zmrużyła oczy, czując nieprzyjemny uścisk w żołądku i wirujący dookoła świat, który zaczynał malować się barwami jesieni. Drzewa zmieniały kolory, coraz więcej liści tworzyło dywan na trawie. W podmuchach wiatru wciąż pozostawał słodki powiew lata, ale jego chłód i wyczuwalny aromat deszczu niewątpliwie świadczył o tym, że pory roku znów zatoczyły krąg. Lubiła jesień. Odetchnęła głębiej, unosząc dłoń i zgarniając za ucho zagubiony kosmyk włosów, rozejrzała się dookoła. Wybrała to miejsce, bo wydało się jej spokojne i dość duże, aby zmieścić wszystkie te emocje i niewypowiedziane słowa, znieść burze, która mogła nadejść. Z niewielkiego wzgórza roznosił się widok na północną część Londynu, dało się dostrzec zarys Tamizy. Niewielki murek porośnięty był bluszczem i oznaczony kolorowymi napisami, a stojąca przed nim ławka widziała lepsze czasy, ale nie miało to znaczenia. Światełka migały w ciemności przed nią, podczas gdy za nią oraz po jej bokach było raptem kilka latarni. Usiadła na ławce, odkładając po swojej prawej stronie torebkę i papierową torbę, którą przyniosła. Oparła się wygodnie, poprawiając pasek od cienkiego płaszcza, który tkwił związany na talii i zerknęła na zegarek, zdając sobie sprawę, że była wcześniej, niż powinna. Z Louvainem był taki problem, że nie umiała się przygotować do rozmowy z nim, bo zawsze wychodził poza schemat i pokazywał jej kolejny fragment, kolejny puzzel, który mogła dołożyć do olbrzymiej układanki w swojej głowie. Miał talent do chaosu, do bycia iskierką z potencjałem do wybuchu, jeśli okoliczności były odpowiednie. Przeżywał, a nie żył. Wsunęła dłonie w kieszenie, przenosząc wzrok na żółte plamki gdzieś na rzece, będące sygnałami świetlnymi jakiegoś statku, najpewniej z turystami. Sporo osób wybierało podróż przez rzekę, chcąc podziwiać obydwa brzegi wielkiego miasta, łudząc się, że odkryją większość jego sekretów, a wcale tak nie było. Z zamyślenia wyrwał ją odgłos kroków, ale nie odwróciła twarzy w kierunku źródła dźwięku. - Pływałeś kiedyś po Tamizie promem? - zapytała lekko, niesamowicie spontanicznie, jak na nią, myślami będąc jednak na zupełnie innym statku, pływającym obecnie gdzieś na oceanie. Próbowała sobie przypomnieć, czy od śmierci matki, a potem wypadku podczas przyjęcia, wsiadła w ogóle na statek. Lubiła to kołysanie, ten widok, to obsypane tak doskonale widocznymi gwiazdami niebo, które odbijało się w wodzie. Odwróciła twarz tak, aby na niego spojrzeć, tłumiąc westchnienie. Przesunęła wzrokiem po znajomej twarzy, docierając do błyszczących w półmroku, onyksowych tęczówek. - Chcesz kawę Lou? - zapytała, wyjmując dłonie z kieszeni i sięgnęła w stronę papierowej torby, czując, jak zaschło jej w gardle, a chłód brutalnie wdarł się pod płaszcz. RE: 3.9.72 | A storm tests the strength of roots,not the beauty of leaves | Lou & Cynthia - Louvain Lestrange - 07.04.2025 Nie zdziwiłby się, gdyby z doborem miejsca na spotkanie chodziło jej o wybranie miejsca publicznego. Po ostatnim razie miała powody by obawiać się jego chaotycznej natury. A tutaj, pośród drzewek i krzewów było nieco bardziej kameralnie, wciąż jednak wystarczająco na uboczy by swobodnie porozmawiać. Osobiście wolałby się z nią już nigdy nie spotykać. Nie patrzeć jej w oczy by nie czuć rozczarowania, goryczy, czy gniewu. Na swój sposób utrata kontroli była jakby oczyszczająca, bo tłumienie w sobie skrajnych emocji, których w nim nie brakowało, zawsze się na czymś odbijało. Tak jedna trzpiotka z Nokturnu, blond medium, mogła coś o tym wiedzieć. Cynthia przyprawiała go dreszcze złości z braku swojego zaangażowania, oraz bycia emocjonalnym niedorozwojem, przez co Ambrosia niestety musiała znosić wszystkie upodlenia jakie jej przynosił. Wszystko po to by zachować odpowiedni balans w codzienności. Bo jeśli panna Flint oczekiwała stonowanego kawalera o chłodnym temperamencie to powinna się zacząć umawiać z którym z nieboszczyków ze ambulatorium. Tam zdecydowanie nie brakowało ciszy i spokoju. Natomiast Louvain był złym chłopcem stworzonym z pasji i szału. Traktował ludzi jak chciał i kiedy chciał, a jeśli nie dostawał czego chciał, to mówił i robił co tylko sobie chciał. Nie będzie kolejnej kobiecie w swoim życiu, pozwalał z siebie robić błazna. Nie miał na to czasu. A na rano miał rewolucję do planowania. - O wiele częściej, niż bym sobie tego życzył. Odparł trochę jakby beznamiętnie, niby to wzdychając. Pierwsze chwile z nią po miesięcznej przerwie i kolejne powody do narzekania. Ona nawet po tym jak zdemolował jej salon, zaszantażował do ślubu życiem ich wspólnych przyjaciół, nawrzucał jej bezliku, a na koniec wykradł prywatną korespondencję, dalej zaczynała rozmowę od płaskich gadek-wstawek. Niebywałe. Tak jak ona bała się latać, tak on nie lubił wody. Być może nie zdążył się z nią tym podzielić, bo nie było takiej okazji, ale miał najszczerszą ochotę utopić ich razem na dnie tej rzeki pełną gówna i uryny. - Częściej Sekwaną, ale obie śmierdzą tak samo paskudnie. Bez różnicy. Pływał rzekami, bo Loretta uwielbiała zachwycać się widokami europejskich stolic, a zwiedzanie ich z perspektywy płynącej rzeki to był najlepszy na to sposób. On jak to wierny towarzysz, zawsze stał u jej boku, chociaż nie raz i nie dwa wymiotował zza burtę wycieczkowca, bo wody nienawidził jak mugolaków. - Nie dzięki. I bez tego podnosisz mi ciśnienie. Odpowiedział z bezczelnie jak zwykle. Arogancki uśmieszek tylko dopełniał całości. Oczywiście, że dalej był na nią wściekły. Jeśli słowa to za mało to jego postawa również to wyrażała. Usiadł obok niej na ławce, z tą różnicą że usiadł na oparciu niczym nastoletni gówniarz z buciorami na miejscu do siedzenia. Jedną nogą miał nieco wyżej, bo na oparciu pod łokieć. Dłonie miał oparte na kolanach, tak jakby miał wszystko w dupie. To ona chciała się spotkać, więc wychodził z założenia, że to ona miała mu coś do przekazania. Stał przy tym, że jeśli w tym samym czasie nie zabije ani siebie, ani jej z zazdrości i zgryzoty życia to będzie wystarczający angaż w tę rolę. - Chciałaś się spotkać, zakładam że masz mi coś do powiedzenia. A tak się akurat składa, że powoli sobie zdycham z Zimna, więc jeśli byłabyś taka miła i przeszła do rzeczy. Ponownie uśmiech pełen sarkazmu i ironii. Herbaciane spotkanka przy jesiennym chłodzie na plecach to nie jest coś na co przystałby z własnej woli. Wystarczająco nasłuchał się tych jej miernych wymówek i usprawiedliwień co do tego, że nie zachowała się tak jak powinna, żeby udawać że ma ochotę na powściągliwe płaskie gadki-wstawki. Bo oprócz ptasich śpiewów, powiewu wiatru i opadających liści on słyszał nad głową coś jeszcze. Olbrzymi zegar wybijający każdą sekundę z osobna. TIK-TAK. TIK-TAK. RE: 3.9.72 | A storm tests the strength of roots,not the beauty of leaves | Lou & Cynthia - Cynthia Flint - 16.04.2025 Każdy czasem potrzebował zmiany otoczenia, a wrześniowe wieczory wciąż były przyjemne i suche, zachęcały do spędzania czasu na zewnątrz. Wrócił też ojciec, nie chciała wchodzić w ewentualne dyskusje z Louvainem w jego obecności, chociaż nie sądziła, że cokolwiek go to obchodziło. Miał swoje sprawy, a ona nie była Castielem. Siedząc na ławce, zastanawiała się nad tym, co mu powiedzieć i jak mogłaby się potoczyć ta rozmowa. Próbowała zgadnąć scenariusze, ale czarodziej nauczył ją tego, że z nim nigdy nie było stabilnie i spokojnie. Nie było bezpiecznie. Umiał rozpętać burzę w kilka sekund, dać się ponieść emocjom w sposób tak intensywny, że przypominał wzburzony ocean, bezlitośnie pochłaniający dryfujące po nim statki. Przypuszczała, że miał swój unikalny sposób na rozładowanie tego, co nim targało, ale nie brała pod uwagę, że mógłby mieć formę uroczej blondynki. Przymknęła na dłuższą chwilę oczy, czując, jak palce zaciskając się na kilka sekund. I wszystkie te pomysły, które miała, Merlin trzasnął, bo jego ton i postawa sprawiały, że wcale nie miała ochoty z nim rozmawiać. On miał swój wielki świat, swoją wojnę i swoje sprawy, więc najwidoczniej prawdziwy zaszczyt jej dotknął, że znalazł dla niej te dziesięć minut, które planowała obecnie mu zająć. Nie więcej. - Kiedyś miałam słabość do promów i statków. - rzuciła jedynie, wzruszając delikatnie ramionami, odganiając napływające do głowy wspomnienia. Nie komentowała jego narzekania, braku umiejętności czerpania przyjemności z pięknych widoków i drobnych, pozornie codziennych rzeczy. Przypomniała sobie, że nie miały dla niego znaczenia. | Uniosła brew, odwracając głowę w jego stronę, a spomiędzy warg uciekło jej prychnięcie. - I dobrze, bo nie zasłużyłeś sobie na tę kawę. Chciałam być miła. Może się już przyzwyczaiłeś do tych wysokich ciśnień, bo jednak tu siedzisz. A nie, czekaj, nie ze względu na mnie, a na to, co Ci obiecałam. - stwierdziła chłodno, sięgając swój kubek z kawą, który zacisnęła w palcach. Podniosła się z ławki, robiąc kilka kroków w stronę stojącego nieopodal śmietnika i wrzucając do niego papierową torbę z zawartością. Nie to nie. Zrobiła kilka łyków, odwracając się do niego i stając przed ławką, na której siedział. Omiotła go spojrzeniem, jego postawę i wyraz oczu. Kawa była przyjemnie ciepła, lekko gorzka. Miała odrobinę śmietanki, ale żadnego cukru. - Oh, czyżbyś zapomniał? - przekręciła głowę na bok, uśmiechając się z nutą zadziorności zmieszanej z satysfakcją, a potem spojrzała gdzieś na bok, upijając ciepłej kawy. Miał szczęście, że go nie oblała. Zrobiło się jej cieplej, coś skręciło jej żołądek i niewiele myśląc, znów drgnęła i podeszła do śmietnika, pozbywając się papierowego kubka. Przetarła usta dłonią, biorąc zaraz z ławki torebkę — ostrożnie, najwidoczniej nie chcąc trząść zawartością. - Teraz ja też już nie chcę kawy, dziękuje Ci bardzo. Tak, nie martw się. Załatwimy to szybko i wrócisz do swoich spraw. Nie tak to sobie układała w głowie. Nie chciała brzmieć na złą i złośliwą, ale w jej głosie rozbrzmiewała drżąca, zirytowana nuta, której nie mogła ukryć. Podeszła bliżej ławki, opierając o nią jedną nogę tak, aby było łatwiej szukać w magicznie powiększonym przedmiocie. Torebka wylądowała na jej udzie, a Cynthia zaczęła szukać w środku obiecanego prezentu, posyłając mu jednocześnie krótkie spojrzenie. Nie powinna tracić opanowania, a jednak nie mogła wyciszyć tego, jak była na niego zła. Jak dużo jego słów krążyło od dobrego miesiąca w jej głowie. Potem mogła już nie mieć okazji. - Mówiłam Ci kiedyś, że jesteś absolutnie nieznośny i należy mi się order za cierpliwość? Dawno powinnam Cię zostawić samego sobie, to nie, nie mogę. Nie umiem. A Ty mi jeszcze powiesz, że... - przygryzła dolną wargę, przymykając oczy, nie chcąc kończyć zdania. Nie chciała być jak on. Nie chciała mówić tego, co miałoby go celowo zranić, nie chciała rzucać słów, których mogłaby żałować. Kolejny powiew wiatru sprawił, że przypomniała sobie o ich ostatnim spotkaniu, o tym wszystkim, co było wcześniej, o słowach, czynach i poczuła, jak bieleją jej kostki od mocnego zaciskania torebki. - Daruj sobie tylko krzyki i pretensje, nie mam ochoty na kolejną awanturę. A Ty ponoć nie masz czasu.- dodała jeszcze, tak na wszelki wypadek, gdyby kolejna burza z piorunami miała uderzyć. Nie miała na to siły. Nie dziś. Wyjęła ostrożnie pudełeczko, odwieszając torebkę na ramię i zacisnęła je w dłoniach, prostując głowę i wbijając w niego spojrzenie. Było niewielkie, wykonane z drewna obitego miękkim, granatowym materiałem. Miało dodatkowo zabezpieczony zamek, który wymagał użycia odpowiedniego kluczyka, a wewnątrz dodatkową wyściółkę.- Pamiętaj, żeby użyć tego z odpowiedniej odległości, szybko reaguje. Widzisz? Dotrzymałam słowa, a taka mało lojalna jestem. - poinstruowała go, wyciągając dłoń w stronę ciemnowłosego mężczyzny. Jej tęczówki z odrobiną zawahania się odszukały onyksowych oczu, a Cynthia westchnęła cicho. Potrzebował tego, a ona nie chciała mieć go na sumieniu, chociaż pewnie wiele innych istnień będzie miała. Nawet gdyby ona mu tego nie dała, ojciec by mu dał. RE: 3.9.72 | A storm tests the strength of roots,not the beauty of leaves | Lou & Cynthia - Louvain Lestrange - 18.04.2025 Powtarzanie tych samych czynności i oczekiwanie innych rezultatów to zwyczajna głupota. A planowanie rozmów i próby przewidzenia tego w jaką stronę odbiegną dyskusję z Lestrangem to skrajna głupota. Po kilku latach spotykania się z nim, Cynthia powinna to już wiedzieć. Najwidoczniej wnioski potrafiła wyciągać wyłącznie ze zdobytej wiedzy książkowej, ale nie z relacji z nim. Za to Louvain starał się nadrobić za ich dwójkę. Nie zamierzał angażować się w relację z kimś kto nie potrafił go uczciwie potraktować. Jednak pasywność to za mało. Bo tak jak Flint mogła wyciszać swoje emocje w sposób sztuczny, tak jego nie mogła kontrolować ani za grosz. Dlatego odpowiednią karą za jej brak oddania, będzie wciągnięcie ją w ten chaos który miał w sobie. A niech się pokaleczy w cholerę. Każdy czyn ma swoje konsekwencję. Uśmiechnął się nieco rozbawiony jej krótką scenką humorystyczną. Zgadywał, że teatralne wyrzucenie torby do kubła na śmieci było w jej mniemaniu mocnym zagraniem. Właściwie biorąc pod uwagę jej słaby temperament, a być może nawet jego brak to rzeczywiście, było to najbardziej szokujący ruch z jej strony. Zaśmiał się na w pół ironicznie. Wyglądała jak mała sześcioletnia dziewczynka która właśnie odkryła słowo "nie" i użyła go po raz pierwszy w sposób świadomy. - Teraz ja też już nie chcę kawy, dziękuje Ci bardzo. Powtórzył jej słowa, wręcz przedrzeźniając ją. Zatykając sobie nos, by brzmieć jeszcze bardziej głupio i sarkastycznie, próbując zademonstrować jej jak komicznie wygląda wychodzenie to jej wychodzenie z roli królowej śniegu. Nie potrafiła zgrywać dramatycznej, ani trochę. I jak widać Louvain nie miał też ochoty traktować ją poważnie. Ona nie traktowało jego, więc dlaczego on miałby ją? - Ty? Zostawić mnie? Rzucił nagle, aż prawie zawołał na cały głos. Potem znowu się zaśmiał i to jeszcze bardziej rozbawiony. Aż w swoim śmiechu zsunął się po oparciu ławki, zasiadając na niej w zwyczajnej pozie, trzymając się przy okazji za brzuch w geście całkowitego rozbawienia. - Nie no błagam, litości... Uspokoił się w końcu, a wierzchem prawej dłoni otarł łzę śmiechu, która zakręciła mu się w kąciku oka. - Kotku. Gdybym miał tylko taki kaprys, zamieniłbym Twoje życie w piekło na ziemi. Dodał tak zwiewnie, wręcz radosnym tonem jakby wcale jej nie groził. To, że wcześniej krzyczał i roznosił jej dom oznaczało mniej więcej tyle, że jeszcze mu zależało i ciężko było mu przyjąć w łagodny sposób, że sprawy nie układają się tak jak powinny. Nawet nie tyle, że rzeczy nie działy się tak jak on by sobie tego życzył. Nie akceptował tego, że nie został potraktowany w fair play sposób. Zataiła przed nim tożsamość tego drugiego, w obawie że może zrobić coś nieprzewidywalnego. Fakt, nie poprosił o to grzecznie, ale mogła mu powiedzieć, dodając coś o tym żeby nie robił nic głupiego. Mogła powiedzieć i potraktować go na poważnie, uczciwie. Ale tego nie zrobiła, bo wolała o nim myśleć jak o osobie nieprzewidywalnej, zbyt gwałtownej i porywczej by dzielić się z nim prawdą. Więc proszę bardzo. To właśnie ten zły Louvain, którego się tak bała. I to nie wymierzony w jej kolejną opcję, ale w nią samą. W końcu jednak spoważniał na moment, bo sytuacja zrobiła się poważna. To prawda, nieco zapomniał o tej oliwie, bo sprawy między nimi trochę się pogorszyły, więc przestał liczyć się z tym, że faktycznie ją od niej dostanie. W jego oku zaświeciło zainteresowanie, ale też coś na kształt zaskoczenia. To było bardziej miłe, niż jakaś tam kawa. Może i zrobiłoby mu się teraz głupio, za to jaki był dla niej, a co otrzymywał od niej. Może, gdyby nie był takim egocentrykiem. I nie zamierzał też dziękować z tego samego powodu. Przynajmniej nie wprost. Musi jej wystarczyć to krótkie spojrzenie o lekkiej barwie pokory i nieco zrzednięta mina. Odebrał prezent milcząco, a szczytem jego dobrych manier w tym momencie było powstrzymanie się od cierpkich komentarzy. A wiele słów cisnęło mu się teraz na język. Chciał ironicznie zażartować, że postara się jej nie zmarnować i zabić przy jej pomocy jak najwięcej osób. Ale nie zrobił tego. Chciał jej wytknąć, że wcale nie robi tego dla niego, tylko dla siebie i swojej rodziny, aby mieć dobre argumenty dla siebie, kiedy nadejdzie dzień rozliczenia. By Czarny Pan nie miał wątpliwości po czyjej stronie stali Flintowie, kiedy jeszcze trwała wojna. Chciał jej to wytknąć, ale nie zrobił tego, bo jeszcze miał w sobie odrobinę przyzwoitości. Jeszcze. - Bo jesteś nielojalna. Odparł bez namysłu, w spokoju i już bez zbędnych ironicznych podkładów. - Od dwóch lat oswajasz mnie ze sobą. Od dwóch lat zbliżamy się do siebie. A kiedy przychodzi moment, żeby wziąć odpowiedzialność za swoje zaangażowanie, to Ty tchórzysz. I jeszcze robisz ze mnie potwora przed którym trzeba ukrywać prawdę, bo Matka jedna wie co może mi odwalić. Wyjaśnił. Wciąż opanowany i stonowanym głosem. Spokojny, bo chciał jej nakreślić o co ją obwinia i co tak naprawdę w niej go boli najbardziej. Nawet jeśli w tej samej chwili była na jakimś magicznym znieczuleniu emocjonalnym. Bo jeśli była to rozmawianie o uczuciach nie miało teraz najmniejszego sensu, bo jak rozmawiać z kimś kto nawet nie jest w stanie cię zrozumieć, bo nie jesteście na tych samych poziomach. RE: 3.9.72 | A storm tests the strength of roots,not the beauty of leaves | Lou & Cynthia - Cynthia Flint - 27.04.2025 Relacje nigdy nie były jej mocną stroną, utrzymując się głównie na płaszczyźnie powierzchownej, płaskiej. Była to chyba kwestia zdobytych młodo nawyków i poczucia odpowiedzialności, konieczność przeskoczenia kilkunastu lat rozwoju emocjonalnego w celu spełnienia oczekiwać. Nie narzekała, tak po prostu było i jedyne, co mogła zrobić, to się z tym pogodzić, czasem kogoś do siebie dopuścić i pozwalać mu na robienie dziur w murze. Kłamstwem byłoby jednak stwierdzenie, że to lubiła. Nie umiała brać relacji swobodnie i bez planów, każdą rozkładała na czynniki pierwsze, co było złe. Głupie. Równie głupio czuła się, jednak gdy pozwalała dojść do głosu czemuś, co tkwiło gdzieś w środku, jakby pokazywało to w lustrze odbicie dziewczyny, której nie znała. Z którą nie wiedziała, jak się pogodzić. Tak się łatwiej żyło, ale nie przeżywało. A Louvain przeżywał, Tori przeżywała i nawet Sauriel, będąc księciem ciemności i stworzeniem nocy, przeżywał, a nie egzystował. Na swój sposób się starała, nie korzystała z żadnych magicznych sztuczek, aby pozwolić sobie tego wieczora na coś więcej, na coś poza jej kontrolą i próbą rozgrywania partii szachów, ale nie było to łatwe. Chciała to zrobić dla niego, gdyby coś poszło nie tak, jak powinno, bo okropnie czułaby się z myślą, że ich potencjalnie ostatnie spotkanie byłoby kolejną burzą i piorunami trzaskanymi z onyksowych tęczówek, ale jej tego nie ułatwiał. Bo był chodzącą emocją, a ona jeszcze swoich nie umiała ubrać, nadać im odpowiedniego kształtu, a może po prostu zapomniała, jak to się zrobi przez te siedem czy osiem lat, odkąd pozwoliła sobie na to po raz ostatni? Nie traktowała pozbycia się dobrej kawy, jako zagranie. Nie zastanawiała się w ogóle nad tym, po prostu zrobiła się gorzka, jakby ktoś dolał tam obrzydliwego syropu z cebuli. Nie skomentowała jego przedrzeźniania, nie obdarzyła go wówczas nawet krótkim spojrzeniem, wciąż zirytowana pozostawioną na ustach goryczą, rozlewającą się cierpkością po ciele. Wywróciła oczami, kręcąc głową. - Twoja pewność siebie jest doprawdy, fascynująca. Przeszło Ci przez myśl, że może wyświadczam Ci tę ostatnią przysługę w formie pożegnania? - zaczęła z delikatnym wzruszeniem ramion, chociaż z jej tonu ciężko było wyczytać, czy było to żart, czy może drzemało w tym ziarno prawdy. - Nie wiem, może coś Ci do oka wpadło i nie zauważyłeś, ale świetnie Ci to idzie. Piekło to Twoja specjalność, co? Wiedziała, że powinna ugryźć się w język, ale jej tego znów nie ułatwiał. Lustrowała go chłodnym, niebieskim spojrzeniem, czując, jak równie zimne powietrze skutecznie chłodzi rozgrzane policzki. Przeniosła spojrzenie z twarzy czarnowłosego gdzieś na przestrzeń za nim, unosząc dłoń i przesuwając palcami po oczach, kolejny raz dziękując Merlinowi za magiczne kosmetyki, a potem westchnęła, licząc do dziesięciu. Nie miała pojęcia, jak mieliby się dogadać, mając tak odmienne sposoby życia i temperamenty. On był jak ogień, palił i dusił dymem, zostawiał poparzenia, ale też ogrzewał, gdy chłód stawał się nie do zniesienia, a ona doskonale wpasowywała się w kostnicę z całą jej ciszą, echem i zimnem. Problem polegał na tym, że żadne z nich nie umiał bądź nie chciał się odciąć, bo były pomiędzy nimi takie rzeczy, których nie mówiło się głośno. Wszystkie te sekrety, wszystkie te szepty. Oliwa była niebezpieczna, podobnie jak palce, w które trafiła. A jednak gdy ich spojrzenia przez chwilę spotkały się na neutralnym gruncie, mógł dostrzec zaufanie, którym go darzyła. Bo Cynthia doskonale wiedziała, że z dwojga złego lepiej mieć go po swojej stronie i nie był kimś, kto porzucał ważnych dla siebie ludzi bez naprawdę dobrego, mocnego powodu. Miał elastyczne linie, wystarczyło spojrzeć, jak długo tolerował siostrę i jej występki. Nie brała pod uwagę też tego, że przekazanie mu tej fiolki miało jakkolwiek wpłynąć na ocenę jego Mistrza względem jej rodziny, bo przecież ojciec i tak im pomagał. Robił to finansowo, zaopatrzeniem i pewnie udostępniając statki. I znów to wszystko, co działo się w milczeniu i w skrzyżowanych ze sobą tęczówkach. Ton jego głosu się zmienił, podobnie jak wyraz twarzy i tym razem on nieco ją zaskoczył, sprawiając, że przekręciła głowę, słuchając tego, co mówił. Każde słowo odbijało się echem w jej głowie, poniekąd zapędzając ją w róg. Przeklęłaby brzydko, ale tego nie robiła. Odrzuciła torebkę na bok, już niedbale, bo nie tkwiła tam wybuchowa mieszanka i usiadła obok niego, opierając dłonie na swoich kolanach. Jej palce nie mogły znaleźć sobie miejsca, zaciskały się i rozluźniały, czasem chwytając materiał. Spojrzała przed siebie, tańczące światła Londynu i płynące po ciemnej rzece statki wcale nie pomogły jej zebrać tego chaosu, który ostatnio tak łatwo budził się w jej głowie. - Masz rację, tchórze. - zaczęła cicho, przypominając sobie, że bez tych wszystkich masek nie była taka odważna, przynajmniej nie w sprawie relacji międzyludzkich. Ich nazwania, ramek, w których się zamykały. - Nie jesteś potworem, nie większym niż ja sama i ludzie, których obydwoje znamy, ale musisz przyznać, masz temperament trudny do okiełznania. Nieprzewidywalny. Taki, przez który może Ci się coś stać. I to gorszego, niż Azkaban.- mówiła spokojnie, na chwilę nawet kąciki jej ust drgnęły ku górze, jakby przez myśl przemknęło jej konkretne wspomnienie. Odwróciła twarz w jego stronę, ignorując usiłujące wpaść do oczu jasne pasma włosów. - Jak już zauważyliśmy, nie jestem w tym dobra, ale nigdy nie chciałam, żebyś pomyślał, że mi na Tobie nie zależy, że się o Ciebie nie martwię. I to jest coś, za co już Cię przeprosiłam. Lou, my się prawdopodobnie nigdy do końca nie zrozumiemy, Ty masz swój świat, a ja swój i żadne z nas się w nim wzajemnie nie odnajdzie albo może nie wiem jeszcze, jak zrobić, ale przez te wszystkie lata jakoś udawało się trzymać je przy sobie. - wyprostowała twarz, znów zbierając myśli. Zlewały się, przekrzykiwały ze sobą i nie bardzo umiała ustalić ich kolejność. - Wiem, że według Ciebie jestem nielojalna i zasłużyłam na to, jak mnie potraktowałeś, ale moim zdaniem, przesadziłeś. I nie mogę przestać o tym myśleć, bo doskonale wbijasz szpilki, które są gorsze niż zaklęcia w plecy. To wyczerpujące, ta uraza. Zauważyła, unosząc na chwilę brwi, a potem oparła się o ławkę, odchylając głowę do tyłu. Spojrzała w ciemne, pozbawione gwiazd niebo — największa wada życia w mieście. Jak miała przestać być niezależną, samowystarczającą Thią, którą musiała być i na którą została wychowana? Przecież zaangażowanie wymagało poniekąd pokazania bezbronności drugiej osobie. - Nie wiem, jak mam zrobić krok do przodu. A Ty wiesz? RE: 3.9.72 | A storm tests the strength of roots,not the beauty of leaves | Lou & Cynthia - Louvain Lestrange - 02.06.2025 Co za męczący galimatias. Cały ten zamęt między nimi zabierał zbyt dużo czasu antenowego. Był za bardzo angażujący. W życiu nie pomyślałby, że miałby na tyle cierpliwości by wciąż tkwić w czymś co psuje mu aż tyle krwi. Przekonywał sam siebie, wmawiał wręcz sobie, że to tylko dlatego, że nadal jej potrzebuje. Nie dla siebie, nie dla własnych potrzeb, ale jako narzędzia. Wybitnej nekromantki, zdolnej lekarki i wprawionej w eliksirach czarownicy. Jako kolejny klocek na swojej planszy majonga. Tak było mu prościej, myśleć o tym w ten sposób. Uprzedmiotowić ją, uprzedmiotowić tą relację. Bo przyjęcie do wiadomości, że zbyt bardzo sobie ją wymarzył było nieakceptowalne. To by oznaczało, że zbyt bardzo się przywiązał. To by oznaczało, że emocjonalnie upośledzona blondyna miała na niego tak silny wpływ, że nie potrafił nawet sobie jej odpuścić. A z niczego w życiu tak łatwo nie przychodziło mu rezygnować jak z bliskich. Pewnie dlatego było w nim więcej czerni niż szkarłatu. Kruk nie wyłupi oka krukowi. Motto Lestrangów brzmiało dumnie i pokrzepiająco. Jednak jemu z biegiem lat, coraz ciężej było mu się z nim utożsamić. Zdradzał kumpli, mówił rzeczy których żaden jego przyjaciel nie powinien usłyszeć z jego ust. Zachęcił ojca do wydziedziczenia Loretty, bo nie potrafił już jej uratować. A przecież składał na jej dłonie tak wiele obietnic. Przysięgał, że za każdą wylaną jej łzę, świat zapłaci mu morzem krwi. On sam nie wiedział czym była lojalność, by móc wytykać komuś jej brak. - Em, papa więc? Jeszcze raz zakpił sobie z jej nadętych tonów. Co to miało znaczyć, że przynosi to na znak pożegnania. Na co ona liczyła? Że padnie jej teraz do pantofli i zacznie przepraszać bijąc się w pierś za wszystkie grzechy? Nic takiego, nigdy się nie wydarzy. Jego ego mu na to nie pozwalało. Nawet jeśli złapany za rękę, prędzej odgryzie sobie tę dłoń, a potem połknie. Tylko po to by móc twierdzić, że nikt za żadną rękę go nie złapał, bo on nawet nie ma ręki. Brak uczciwości był wpisany w jego genotyp bardziej niż cokolwiek innego. Zresztą dla niego każde ich spotkanie mogło być tym ostatnim. Przez to jaki miał temperament i czym się zajmował. Każdy dzień mógł być tym ostatnim, dlatego takie ckliwe dorabianie górnolotnych wibracji do zwykłych momentów, nie działało na niego w żaden sposób. Ah nie, wróć. Działało. W ten sposób, że jeszcze bardziej cementował się w przekonaniu, że Cynthia Flint była tak samo dojrzała jak Loretta Lestrange. Tylko mniej fiutów przyjęła do buźki. Potem puścił oczko do niej, cmoknął kącikiem ust i zwrócił w jej stronę palcem wskazującym. Tym chłopacko-cwaniackim gestem z całą swoją bufonadą zaaprobował jej stwierdzenie, że chaos to jego specjalność. Owszem, robił się paskudny i nieznośny, kiedy rzeczy nie działy się po jego myśli. Ale miał też inną stronę. Taką którą potrafił sprowadzić Cynthię do defensywy. Bo nawet jeśli zachowywał się jak niewychowany gówniarz bez ojca, to w mgnieniu oka potrafił zamienić to kawałek dystyngowania. Widział, że taki styl trafiał do niej o wiele bardziej, niż szczeniackie zagrywki. Chociaż szczeniackie zagrywki perfekcyjnie karmiły jego złośliwą bestię, dając mu ogrom frajdy z upuszczania jej cierpliwości. Dostrzegł, że kiedy spokojnie i do celu przedstawił to co go wkurwia, bez ubierania tego w emocje, Cynthia jakby nieco się skurczyła. To też go wkurwiało. Nie to, że Flint prawidłowo reagowała na szczerą prawdę, czyli minimum wycofania i odrobiny wstydu za swoje postępowanie. Tylko, że musiał specjalnie pod nią dobierać środek przekazu. Tak jakby zdystansowanie się, stonowanie wszystkiego co się czuło było jakąś cnotą najwyższą. Chociaż teraz siedział spokojnie, bez uśmieszków, bez ironii i cynizmu na sobie, to wewnętrznie zbierało się w nim od agresji. Jeszcze moment, a będzie musiał kogoś zabić, żeby odreagować. Skupił się na jej odpowiedzi, ale mało wyglądnie. Obarczył ją może spojrzeniem, czy dwoma w ramach okruchów przyzwoitości, ale ona dalej utrzymywała tę samą, kompletnie zbędą narrację. - Mam temperament, ale to ja nad nim panuję, nie on nade mną. Stwierdził błyskawicznie. I teraz to super łatwe do punktowania, że salon w jej domu mógłby stwierdzić co innego. Jego cyniczna połówka stwierdziłaby, iż lepszym celem na jego frustracje jest komoda Flintów, niż śliczna buźka Cynthii. Ta druga zaś, bardziej prominentna, stwierdzi zaś, że wszystko ma swoje ujście. Od trzymania w sobie złych emocji człowiek się psuje, a nie fermentuje. Z miłą chęcią oddałby kawałek swojego temperamentu dla nekromantki, żeby chociaż raz mogła poczuć na własnej skórze co to znaczy inicjatywa. - Żebyśmy się zrozumieli musiałabyś przestać być emocjonalnym nieudacznikiem. Bo kiedy ty analizujesz każdą ewentualność po kilka razy, świat zaczyna cię dublować w tym wyścigu. A jeżeli cokolwiek wydaje ci się skomplikowane to wyłącznie twoja zasługa. Podsumował jej zbyt długawy wywód. Strasznie dużo mówiła, ale nie o tym co powinna. Jak na taką liczbę użytych słów dalej nic nie stawało się bardziej klarowne. Czy za tym był sens dalej rozmawiać? Najwidoczniej nie. - Aż tak cię to boli? Nagła i niekontrolowana konfrontacja w własnymi emocjami to tak wielki cios dla Ciebie? I tyle było z tego poważnego i dojrzałego Lou. Ciężko mu było dłużej utrzymać tę sztuczną forme kiedy słyszał kolejną lawinę bzdur. Rozumiał, że to rozproszenie na jej plecy mogło być nieprzyjemnym uczuciem. Jednak za nic w świecie nie ulegnie propagandzie, że ta drobnostka byłą zbyt wielkim wykroczeniem. - A gdybym to ja przychodził pijany, albo po opium, na nasze spotkania? Albo rozmawiamy o nas szczerze, bez używek i zaklęć, albo nie rozmawiajmy wcale. Dookreślił swoją myśl. Gdyby przychodził na poważne rozmowy pod wpływem czegokolwiek, nie będąc w pełni sobą zgadywał, że też byłaby nim mocno rozczarowana. Z tą różnicą, że nie miała temperamentu by jakkolwiek na to zareagować. A on miał i nie zamierzał za to przepraszać. - Powiedzieć, że mnie kochasz? Za ironizował sobie widząc, że podała mu tą piłkę wręcz do pustej bramki. Jeszcze tego brakowało, żeby mówił jej co ma mówić i robić. Co jak co, ale takie pytanie było zaskakująco poniżające dla niej, dla niego, dla całej powagi sytuacji. - A jeśli słowa dla ciebie to zbyt wiele, możesz się też rozebrać i wypiąć. Docenię tak samo. Ostatnie splunięcie jadem prosto pod jej nogi. Pytała co powinna zrobić, żeby go urobić? Litości. Błagam. Bogowie ześlijcie łaskę cierpliwości. Gdzie ta Cynthia którą twierdziła, że chce go. -Chcę Cię. Chcę Cię w sposób egoistyczny i zachłanny. Tak kiedyś potrafiła mu powiedzieć. I to dopiero kiedy ściągnęła z siebie te wszystkie chuja warte zaklęcia wygłuszające. Nie było tutaj już więcej miejsca na dyskusje. Nie kiedy sprowadził to do szorowania jej cielesnością po bruku w tym parku. Objął więc zabezpieczony pakunek pod pachę. Wstając zapiął marynarkę na ostatni guzik, jak to miał w zwyczaju. Pożegnał się lekkim skinięciem głowy i zostawił ją samą z tymi głębokimi jak płaski talerz przemyśleniami. Bo po nim został jedynie krótki świst teleportacji. Koniec sesji
|