Secrets of London
[09.09.1972] When a Stranger Calls - Wersja do druku

+- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl)
+-- Dział: Scena główna (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=5)
+--- Dział: Ulica Pokątna (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=19)
+---- Dział: Plac i stragany (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=45)
+---- Wątek: [09.09.1972] When a Stranger Calls (/showthread.php?tid=4709)

Strony: 1 2


[09.09.1972] When a Stranger Calls - Leviathan Rowle - 10.04.2025

Kiedy pojawił się wcześniej tego wieczora pod drzwiami kurzej chatki, miał nadzieję że popiół nie wyrządził jej większych szkód. Jej - chatce i jej - samej jej mieszkance, bo Helloise była mu zwyczajnie potrzebna tej nocy. Niestety, nie starczyło na nią miejsca, jeśli chodziło o wskazanie punktów na mapie, które miały okazać się bezpieczne, ale mogła nie próbować być wyrzutkiem rodziny.

Teraz czekał w wyznaczonym wcześniej miejscu, w jednej z uliczek odchodzących od placu mieszczącego się na Ulicy Pokątnej. Maska wciąż leżała na jego twarzy, a otulająca go szata ukrywała jego sylwetkę, uniemożliwiając komukolwiek rozpoznanie jakichkolwiek charakterystycznych cech, które mogłyby zdradzić jego tożsamość. Do tej pory wszystko zdawało się iść zgodnie z planem - zdawało, bo wciąż nie wiedział jak poszło innym śmierciożercom i naśladowcom podczas ich prób siania szeroko pojętego chaosu i zamieszania. Ale powoli wybijała godzina gdzie mogli zacząć gromadzić się by przeliczyć zyski i straty, a potem ruszyć na spotkanie z Czarnym Panem.

- Helloise. Dobrze cię widzieć - wymruczał, gdy znajoma sylwetka stanęła u wejścia do alejki i przez moment zwyczajnie przyglądał jej się z uwagą, zanim wreszcie odstąpił od ściany i wyprostował się. - Wszystko dobrze? - chciał się tylko upewnić, chociaż na pierwszy rzut oka nie wyglądała jakby podróż miała jej w jakiś sposób zaszkodzić. Była młoda i odpowiednio szalona by poradzić sobie w zaistniałej sytuacji, chociaż to pierwsze zawsze rozbrzmiewało w głowie Leviathana z pewnym zgrzytem. Byłą w końcu jego ciotką, a to słowo wiązało się z jakąś wagą niosącą w sobie mądrość, doświadczenie i może jakiś wiek. Ale Helloise była zaledwie pięć lat od niego starsza i kiedy byli dzieciakami zabierał jej zabawki, kiedy biegali po rodowej rezydencji. Kiedy natomiast on zaczynał Hogwart, ona pewnie planowała już w głowie swoją ucieczkę, by w końcu rozpłynąć się w powietrzu. Nigdy nie trzymał tego przeciwko niej, przynajmniej nie w widoczny sposób, ale zawsze odczuwał pewnego rodzaju gorycz, kiedy o tym myślał. Teraz jednak pojawiła się, kiedy ją o to poprosił. I to było najważniejsze. - Draconis. Pamiętaj proszę - rzucił, nagle tknięty i z pewną obawą, że mogłoby się jej wymsknąć przypadkiem jego imię.

[inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=7rh4tox.png[/inny avek]


RE: [09.09.1972] When a Stranger Calls - Helloise - 11.04.2025

Weszła w uliczkę powoli, a za nią leniwie płynęła jej miotła. Noc wyprała ją z determinacji i sił, z którymi w nią wchodziła. Piekielna kokofonia wokół przycichała, nic już nie pompowało w jej żyły adrenaliny. Zgasła iskra podniecenia w oku, była znów snującą się nieobecnie, niby bez celu czarownicą. Teraz przypomniała sobie, że w Londynie czuje się przede wszystkim nie na swoim miejscu i zapewne wróciłaby do domu, gdyby nie dana obietnica.
Straciła gdzieś po drodze żółtą pelerynę poszarzałą od popiołów, ale pozostałe ubranie również zdążyło się porządnie w międzyczasie umorusać. Szerokie, haftowane w kwiaty rękawy bluzki haczyły o wszystko, co możliwe, zbierając brud; spódnica była poplamiona przypomnieniem tego, że wieczorem Helloise klęczała w kałuży śmierciożerczej krwi. Szkoda było przebierać się w świeżą, skoro istniała szansa, że zrobi to ponownie.
Patrzyli na siebie z Leviathanem przez ten moment po jego powitaniu. On, żeby sprawdzić, czy nic jej nie jest; ona: czy to na pewno on. Czy to w tej masce przyszedł ją wcześniej tu zaprosić? Zwrócił się do niej po imieniu, ale to przecież nie jego głos, a jakieś diabelskie warkoty z piekielnych czeluści.
— Szkoda, że ja nie mogę… dobrze… cię widzieć — odpowiedziała z namysłem, patrząc uparcie na tę maskę i porównując ją z tą, którą wyrzeźbiła na wzór maski innego Śmierciożercy.
Prawdopodobnie w rzeczy samej wszystko było z nią fizycznie w porządku, więc potwierdziła kiwnięciem głowy. (Nie wiem tego na pewno, bo retrospektywnie się wciąż tłukę z mugolakami, ale będzie dobrze). Psychicznie… nie do końca jeszcze ta noc ułożyła się w jej głowie i Bogini raczy wiedzieć, czy kiedykolwiek się ułoży, czy też Helloise porzuci roztrząsanie jej, pójdzie dalej, a plątaninę ostatnich obrazków oraz emocji skompresuje i wtasuje między karty psychodelicznych wizji.
Nie próbowała powstrzymać chichotu, gdy usłyszała pouczenie odnośnie imienia. Jest szansa, że była pierwszą osobą, która tego dnia zaśmiała się w Londynie tak czysto.
— Taki zatrważający stwór z głębin, a ty i tak wymieniłeś go na smoka. — Podeszła blisko niego, na centymetry, żeby przyjrzeć się śladom, jakie zostawiła na Leviathanie noc. Wypatrywać krwi przyjaciela lub wroga na rękawicach. Sprawdzić, czy pachnie tak samo jak jej gość, mimo że nie potrafiła już wyczuć niczego dystynktywnego po godzinach wdychania pożarów. — Draconisss — powtórzyła za nim rozwlekle. — Musiało ci się dziś podobać. — Nieusatysfakcjonowana wstępnymi oględzinami zaczęła obchodzić go, żeby sprawdzić, czy na pewno na żadnym skrawku szaty nie ma wyliczonych żyć, które przez niego uleciały. — Zionąć ogniem całą, caaałą noc. Gotowali się we własnych skórach. Teraz ich prochy rozwiane po ulicach. Myślisz, że wdychamy ich właśnie teraz? Draconisie. — Stanęła na powrót przed nim i zawiesiła na ustach nieruchomy uśmiech. — Draconis Emeritus musi być z ciebie dumny.


RE: [09.09.1972] When a Stranger Calls - Leviathan Rowle - 15.04.2025

Przypominała trochę Matkę Naturę, która wychynęła z lasu, aby szukać sprawiedliwości.
Jakieś dawne, zapomniane już przez współczesność bóstwo, które chowało się między najgrubszymi konarami drzew i przemykało gdzieś za plecami. Zawsze obecne i czujne, ale z jakąś taką pewną nonszalancją - właściwą wszystkiemu, co było zbyt stare i zbyt potężne, by przejmować się tym jak zostanie przyjęte. Przyrównałby ją może i do wiedźmy, tej magicznej istoty kryjącej się w lasach, ale zawsze było w niej nieco więcej niż bycie pokrzywioną, pokrytą kurzajkami staruchą którą straszyło się dzieci. Helloise może i mieszkała w chatce na kurzej nóżce, ale nie zjadała niczyich dzieci. Chyba. A może i jeszcze.

Może gdyby nie znał jej tak długo, przypisywałby jej o wiele więcej ulotnych, mitycznych wręcz wartości. Może nawet obdarzał fascynacją, a nie zwyczajnym zaciekawieniem, chociaż nie posiadał cienia wątpliwości, że była osobą która ktoś inny byłby w stanie obdarzyć tego typu uczuciami.

- Może innym razem - mruknął cicho, przez moment przyglądając jej się uważnie, jakby szukając potwierdzenia jej słów w tym jak wyglądała, a może i zastanawiając się nad tym, czy faktycznie nie ściągnąć teraz maski i nie spojrzeć jej prosto w oczy. Cokolwiek jednak chodziło mu faktycznie po głowie, Leviathan przez dłuższą chwilę stał niczym posążek, nieruchawy i zatrzymany w czasie, ale w końcu uśmiechnął się, kiedy w zaułku rozległ się jej chichot.

- Potwór z głębin, który przynosi ognie piekielne. Przecież pasuje - szepnął, kiedy podeszła blisko, bliżej jak na wyciągnięcie ręki. Jej spojrzenie błądziło po jakichś znakach, które pozostawiłaby na nim noc, ale Rowle zawsze miał wrażenie, że zaklęte przez Czarnego Pana szaty robiły wszystko, by utrudnić wychwycenie nawet takich detali. A może tylko miał taką nadzieję. Przekręcił głowę lekko, w ślad za nią, kiedy zaczęła go obchodzić. - Smok zieje ogniem tylko wtedy, kiedy to konieczne - chciał się może odrobinę usprawiedliwić, jakby resztki sumienia wreszcie dopchały się do jakiejkolwiek szansy zabrania głosu. Czy podobał mu się cały ten pokaz siły? Sam nie był do końca pewien. Było w nim coś upajającego, ale jakaś jego przytomna część mówiła mu, że większość z tego była zwyczajnym marnotrawstwem. Nie mógł jednak tego zmienić i teraz pozostawało myśleć o tym, co mogli na terrorze dzisiaj zasianym wybudować.

Jeszcze przez moment był faktycznie sobą - wciśniętym w ciasną skorupę narastających łusek, które wydawały się ograniczać jego ruchliwość, jakby wszelki brak obecności ognia zanadto wymarzał jego ciało. Reagował powoli, jakby z namysłem i trochę sztywnawo, ale kiedy wspomniała jego ojca w ten sposób, tym razem to on się roześmiał.
- Spodoba mu się to. Draconis Emeritus - położył dłoń na jej barku, czując pod kciukiem kościsty obojczyk. - Chciałbym być dokładnie tak straszliwą bestią, jaką mnie malujesz, ale niestety, przebudzenie jak z Zaślubin nieba i piekła nie było mi dzisiaj pisane. Może innym razem. Ale myślę że i tak biorą z nami ostatnie oddechy ci, których prochy rozwiewa teraz po ulicach wiatr. To nawet malownicze, kiedy tak to opisać.

[inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=7rh4tox.png[/inny avek]


RE: [09.09.1972] When a Stranger Calls - Helloise - 17.04.2025

Być może i łatwo było na pierwszy rzut oka tę zadartą dumnie głowę, dzikie spojrzenie i ściągnięte gniewem brwi przypisać mitycznej bogini przychodzącej wywrzeć zemstę na śmiertelnych, którzy naruszyli porządek świata. O ile nie widziało się wcześniej identycznej maniery przy rodzinnym stole u nadąsanej nastolatki uśmiercającej wzrokiem kolejnych członków rodziny, których wytypowała jako współwinnych przymuszenia jej do uczestnictwa w sabatowej kolacji. Helloise nosiła wciąż tamtą butę, odmienną tyle tylko, ile zdołał oszlifować ją czas, utrudniając zbycie czarownicy jako byle kapryśnej dziewczynki. Obudowała się przez lata w swoim świecie pradawnej Kniei i kreowała wrażenie, że nic, co pochodziło z zewnątrz, nie jest w stanie jej naruszyć.
Może? — Wytknęła mu to słowo tonem nagany. — Noc się wkrótce skończy, nie zostaniesz przecież w niej.
Choć było coś majestatycznego w czarnym posągu o stalowej twarzy, dręczyło ją patrzenie na niego w tej odsłonie. Czarna szata odcinała kontury próżni, z której wykrojono Leviathana, żeby zrzucić go z tego świata w głębiny, z których dudnił teraz śmiechem chtonicznego bóstwa. Choć ciężko było nie poddać się wrażeniu, że Śmierciożerca jest monolitem nie do pokonania, to ona nie lubiła wpatrywać się w skostniałe monumenty. Ciągnęło ją do tego, co żywe.
— Nie mówię, że nie pasuje. Ale czy to nie zachłanność? Potwór morski, podniebne smoki. I jeszcze ten ogień. Ile można zamknąć żywiołów w jednym mężczyźnie? — Niewinna ciekawość, z jaką o to pytała, ocierała się o uszczypliwość lub wyzwanie.
Uśmiech nie drgnął nawet na jej twarzy, gdy usłyszała jego usprawiedliwienie.
Tylko wola Matki jest konieczna. — I nie sposób zgadnąć, czy go tymi słowy poprawiała, czy też wywodziła z nich, że smok musi być wykonawcą boskiej woli. Nie było żadnego absolutu ponad wolę bogini, tego trzymała się konsekwentnie. Co było zaś ową wolą? Ten pogląd dość plastycznie przeobrażał się w jej głowie, dając uzasadnienie i usprawiedliwienie temu, na co akurat ich potrzebowała. — Ja potrafię zrozumieć i dojrzeć konieczne. Oni? Nie zobaczą tego. — Z każdym słowem jej szept cedzony przez zęby był coraz ostrzejszy, a uśmiech bardziej rozedrgany. — Potrafię dojrzeć, co mogłoby tu powstać. Zamiast tego oni zbudują na zgliszczach budynki jeszcze wyższe, brzydsze, surowsze. A potem? Pójdą obłudnie na Mabon, rzucą się na kolana przebłagać Matkę. Wyłuskają na ołtarz dary dla Niej, które od Niej pochodzą, a które oni odrzucają każdego innego dnia.
A mogłoby być inaczej. Tam, gdzie zgasną popioły, naprzód po pobojowisku wespną się cmentarne bluszcze, które zacementują sczerniałe szkielety na ich miejscach, aby nikt nie mógł ich usunąć. Po nich wyprężą się wysokie ostre trawy, dziesiątki gatunków żarłocznych chwastów przygotują grunt pierwszym karłowatym drzewom.
Może... nie skupiłeś się na odpowiednich… — Słowa powoli rozmyły się, gdy zaczęła błądzić wzrokiem po zwęglonych budynkach i straciła wątek. — Te prochy. Nie da się odróżnić w prochach, czy to czyjś spopielony warkocz, czy spopielone szaty — na powrót zwróciła oczy na niego, wyciągnęła palce ku jego masce, żeby przeciągnąć po niej opuszkami i zebrać sadzę — czy matki, czy ojcowie. — Gdy położył dłoń na jej barku, ręka Helloise zmieniła zdanie w pół gestu: zakrzywiła palce w szpony, a paznokcie skrobnęły o nierówności metalu w nędznej próbie rozerwania go. Z wyrzutem w oczach czarownica otarła się policzkiem o rękę Leviathana, żeby wypomnieć mu, jakie to niesprawiedliwe, że on chował się w skorupie tego posągu, gdy ona stała tu odsłonięta. — Prochy… racja… to nawet malownicze. — Cofnęła się, rozcierając popioły między palcami.


RE: [09.09.1972] When a Stranger Calls - Leviathan Rowle - 19.04.2025

Wywrócił na nią oczami, ale całe szczęście, nie mogła tego widzieć przez nałożoną na twarz maskę. Może. Może, ale tylko tego wieczoru. Na pewno za każdym innym razem, kiedy nie będzie go wiązać zobowiązanie wobec Czarnego Pana.
- A może konieczność? - zasugerował. - Słyszałem też, że dualizm leży w mojej naturze - matka wywracała na niego oczami, kiedy wskazywała jego nieznośne tendencje, czasem ocierające się o przeciwległe krańce spektrum, którym był jego charakter. Bycie tak samo bestią morską, jak i tą podniebną, również mogło się wpisywać w ten wzorzec. W końcu smoki miały to do siebie, że były zachłanne. Gromadziły swoje skarby, zachowywały je tylko dla siebie i były bardzo niezadowolone, kiedy ktoś chciał je im wyrwać ze szponów. - Brakuje tylko ziemi, prawda? Może to ty, Helloise? - zapytał jej cicho, niemal szeptem, ale w tych słowach dało się pochwycić odpowiedź na jej wyzwanie. Delikatną nutę, która mimo wszystko wyraźnie przebiła się przez magię maski i zawisła między nimi.

- Pamiętasz? Spotkałem ją. Matkę - zaczął, przypominając jej delikatnie o rewelacjach związanych ze świętem Lithy. Pochwalił się jej tym, kiedy snuły się nad nimi opary opium. - Może przemawia przez nas wola Matki, hm? - przez nas, śmierciożerców. Przez niego, odzianego w kotłującą się czerń, która nie pozwalała nikomu dostrzec, kto pod nią się chował. Matka była wyrozumiała, nie to co Dziewica, która wzgardziła darem, jaki na ołtarzu Trójbogini złożyła Isobell. - Londyn dawno stał się zapomnianym przez Dziewicę, Matkę i Staruchę miejscem. Po to mamy nasze lasy, żeby nikt nie wyrwał ich kolejnych kawałków i nie zbezcześcił. Żeby nikt nie wybudował tam kolejnego rynsztoka.

W pewien kwestii się zgadzali, a było to umiłowanie natury. Ona oddała swoje serce Matce Ziemi, on natomiast wszystkiemu temu, co po niej stąpało, a co nie było człowiekiem. Wszystkiemu, co było w stanie koegzystować w świecie naturalnym, zamiast uciekać się do niskich potrzeb nakazujących wykarczowanie drzew i wybicie wszystkiego, co ruszało się i nie znało ludzkiej mowy. Ich rodowa posiadłość wciąż stała otulona ciasno naturalnymi krajobrazami; zielenią, cieniem gór, błękitem nieba i jezior. Stała w Snowdonii, łapiąc w krużganki wiatr zrywany przez smocze skrzydła i niosący przez siebie ich odległe pieśni.

Pieśni, których osłuchiwał się przez całe życie i miał wrażenie, że zawsze snuły mu się po głowie, a czasem stawały się silniejsze, kiedy wykluwały się na jego skórze kolejne łuski, powoli połykające go w całości. Może na sam koniec faktycznie wyrośnie mu ogon, a skórę na plecach rozedrą mu skrzydła. To byłby dobry koniec - zmienić się w stworzenie, w którego cieniu żyło się przez całe swoje życie. Na które patrzyło się z podziwem i dumą. A potem wzbić się w powietrze i zniknąć. Teraz jednak wciąż był sobą, w ciemnej alejce, ale przynajmniej palce zmieniły się w szpony - dokładnie tak samo jak i jej, ale on przynajmniej czuł pod opuszkami miękką skórę, przez moment trzymając ją jakby chciał zagarnąć jej nieco więcej dla siebie.
- Prochy matek, ojców czy może dzieci malują twoją twarz? - palce rozluźniły się i ześlizgnęły z niej, kiedy sama cofnęła się. W życiu Leviathana była aktualnie tylko jedna kobieta, którą chciał mieć całą dla siebie i pożreć w całości, tak by zostało z niej nic więcej jak obgryziony z mięsa szkielet. I nie była to niestety Helloise.


[inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=7rh4tox.png[/inny avek]


RE: [09.09.1972] When a Stranger Calls - Helloise - 20.04.2025

Konieczność — wracał do tego, znów próbował przyczepić się wygodnej ścieżki predestynacji i Helloise potrafiła to dostrzec. Choć w świętych pismach była raczej pogubioną niż uczoną, to rozpoznawała pojęcia, wokół których religie budowały swoje nauki, a które ona chłonęła jedno po drugim, wypaczając ich sensy.
Konieczność. Wstydzisz się apetytu? — Nie spłoszyło jej, że podjął tę grę; ciągnęła ją w najlepsze. Okoliczności dusznej dogasającym ogniem, odosobnionej uliczki oraz wiszące obok nich widmo oczekującego zadania, miotła dociążona koszem z eliksirami, nie wróżyły gry długiej. Tym bardziej zamierzała mieć ostatnie słowo. — Może to jestem ja. Może taka jest konieczność. Wygląda na to, że tak czy inaczej czegoś ode mnie potrzebujesz. — Zabębniła palcami w wieko kosza wypełnionego swoimi wyrobami.
Lecz nuty zaczepnej przekory, którymi do tej pory bawiła się z taką satysfakcją, zaczęły wymykać się jej spod kontroli, gdy tylko Leviathan pociągnął za wrażliwą strunę. Wykruszyła się jej poza, uśmiech w końcu złamał i opadł, spojrzenie pociemniało. Nie podniosła głosu. Słowa popłynęły zza fasady dumy, urażonej, ale jednak dumy, lecz były nieskoordynowane, wymierzone na ślepo i tym samym odsłaniające desperację.
— Mamy nasze lasy? Tak wspaniale, wspaniale słyszeć, że rezerwat ma się pięknie. Knieja. Knieja? Nie tak pięknie. Choć może by ci się spodobała? — Obrysowała ręką kształt jego szaty. — Musisz coś widzieć w czerni. Draconisie. Może ciebie takim widma do Kniei wpuszczą. Może coś w tobie zobaczą. Ona zobaczyła. Musiała coś zobaczyć, skoro spotkałeś ją. Czy może twój Pan zmierzał do mojego lasu? Oczyścić go. Czy też na darmo zdemolowaliście mój dom? Może przemawia przez was wola Matki. Mam nadzieję. Musi. Przecież spotkałeś ją. Coś w tobie dojrzała. — Wczepiła się w tę myśl, zaplątała wokół niej. Nowa doktryna, która zawróciła strumień wzbierającej złości.
Była ponad to, ufała Bogini i jej decyzjom, a skoro Ona uznała Leviathana za godnego objawienia, to Helloise musiała zaakceptować, że był ku temu jakiś wyższy powód. Taka konieczność. Nie dopuszczała do siebie zazdrości. To było takie niskie. Za niskie dla niej. Toteż zebrała się w sobie, naciągnęła na usta upiorny, wymuszony uśmiech, zatamowała nim słowa i emocje.
Dlaczego mnie pytasz? — Tą samą dłonią, którą wcześniej zebrała popiół z jego maski, pociągnęła po swoim policzku. Nie oczyściła go, rozmazała jedynie czarne ślady w nowy wzór, lecz wciąż mogła udawać, że gdy uniosła palce, aby mu je zaprezentować, pokrywały je wyłącznie prochy z jej twarzy. — To przecież twoje. To należy do Draconisa. I do Czarnego Pana. — Powiodła spojrzeniem w dół, na swoją spódnicę ozdobioną wymowną, ciemną plamą krwi. — To też pochodzi od was. Właściwie… bardzo dawno nie miałam na sobie niczego tak… drogiego. Myślisz, że dużo jest warta dla psów gończych Ministerstwa? Tylko… ćśśś, cichutko. — Położyła palec na ustach. — Nie mów swoim kolegom. Mogliby zechcieć ją odebrać.
Helloise znów świetnie się bawiła. Jakby wciąż grała w tę samą grę, dopuszczając do głosu coraz mniej instynktu samozachowawczego. Testowała granice, szukając tej, na której ustawi swoje ostatnie słowo.


RE: [09.09.1972] When a Stranger Calls - Leviathan Rowle - 05.05.2025

- Apetyt czasem ciężko jest zaspokoić. Wiesz co się dzieje ze zwierzętami, które nie są w stanie go powstrzymać? Umierają, nie mogąc się nasycić. Z głodu lub czyjejś zniecierpliwionej ręki - a Leviathanowi wcale nie spieszyło się przedwcześnie na tamten świat. Był cierpliwy, dla niektórych może nawet opieszały, ale na pewno nie było to związane ze wstydem.

- Może powinnaś rozważyć zgłębienie arkanów transmutacji? - zapytał. - Gdybyś była ptakiem, rozwinąwszy skrzydła do lotu, mogłabyś być wciąż w swojej Kniei. W swoim Domu. Jednością bardziej, niżli w człowieczej postaci - pogładził ją po policzku. Nie rozumiał dlaczego trójbogini postanowiła objawić im się podczas Lithy i dlaczego on akurat musiał się tam zaplątać. Mógł przecież nie wracać, ale coś w nim pociągnęło go do ołtarza ofiarnego, do Sarah i Septimy.

Nie uważał, by wola Matki miała cokolwiek wspólnego z tym, co działo się teraz w Londynie. Ogólnie, nie sądził by którykolwiek bóg miał z tym cokolwiek wspólnego. Ludzie mieli to do siebie że chętnie wierzyli w sprawczość siły wyższej, ale to oni sami dokonywali wszystkiego - tak samo łask, jak i największych horrorów. Ciekawe, co Helloise powiedziałaby na to, że Dziewica była oburzona krwawymi ofiarami, które składano na boskich ołtarzach. Sprzeciwiłaby się Spalonej Nocy? A może nie powiedziałaby nic, bo nikt tutaj nie mordował z imieniem bogini na ustach?

Nachylił się do niej; powoli, jakimś rozleniwionym gestem, jednocześnie pełznąc dłonią po jej ręce; opuszki palców delikatnie musnęły przedramię, wspinając się na bark, na nowo zaznaczając obojczyk, by wreszcie znaleźć się na szyi. Kciuk przesmyknął się na drugą jej stronę i przez moment Helloise znajdowała się w jego uścisku. Ale Leviathanowi daleko było do fantazjowania o tym, jak palce zaciskają się, czując pulsujące pod spodem życie, tak kruche i wrażliwe. Może dlatego była taka bezczelna, pogrywając z nim, bo brakowało mu impulsywności i ślepej agresji, która pchnęłaby ją teraz na ścianę, ograniczając ruchy i przestrzeń na wycofanie się. Dłoń nie zatrzymała się ani na chwilę, ale jej podróż wciąż była niezwykle powolna, kiedy zsunęła się wzdłuż jej szczęki, obejmując wreszcie kark.
- Nie jestem moim ojcem Helloise i wielu praw brakuje w mojej Księdze - wyszeptał, pochylając się nad jej uchem. - Ale zedrę z ciebie tę spódnicę sam, jeśli jeszcze raz zasugerujesz coś takiego. Nie potrzeba do tego żadnych moich kolegów.


RE: [09.09.1972] When a Stranger Calls - Helloise - 07.05.2025

Może i słusznie robią. Żyć głodnym… dla samego przeżycia? — Bo choć i Helloise nie pchała się intencjonalnie w objęcia śmierci, to niechętnie odmawiała sobie tego, na co miała smak. — Lepiej zadbać, aby nie było nad tobą zniecierpliwionej ręki. — Czego nie mogła niestety powiedzieć o swojej sytuacji.
Gdy Leviathan rozciągnął przed nią wizję szybowania nad Knieją, czarownica pozwoliła swoim oczom na chwilę ulecieć w te wyobrażone przestworza. Znała przecież sposób, w jaki powietrze smagało rozpędzoną twarz, umiała przycupnąć na najwyższych gałęziach, oglądała rozłożyste korony dębów z lotu ptaka, choć niosła ją zawsze miotła, nie skrzydła. Ścisnęła ją nagle dławiąca tęsknota, którą czuły dotyk na policzku jedynie pogłębił.
To nie rozwiąże problemu — wycedziła, oschłymi słowami przypominając sobie samej, że to, co Leviathan jej sugeruje, to nagroda pocieszenia w miejsce tego utraconego, co działało dla niej wyśmienicie przez tyle lat. — Opanowanie przemiany zajęłoby tyle czasu. Długo. Za długo. Miałam już swoje sposoby, aby kroczyć przez Knieję, nie płosząc żadnego zwierzęcia. Wypoczywać z dzikimi stadami i zaglądać do gniazd, w których matki karmiły pisklęta, i nie czyniłam przy tym więcej poruszenia niż tchnienie letniego wiatru. Kochałabym nowy sposób doświadczenia Kniei, masz rację, ale nie za cenę odebrania mi pozostałych.
Nie obeszłyby jej pożary; nie w betonowym mieście, które na to zasłużyło. Nie jest wykluczone, że gdyby Dziewica zstąpiła teraz i nawoływała do bezwzględnej miłości bliźniego oraz nadstawiania drugiego policzka, Helloise w swojej niezgłębionej bucie by się na nią zwyczajnie obraziła. Oczywistym było dla niej, że wolę Bogini poznawało się poprzez obcowanie z jej projektem. Bogini, w którą wierzyła Hela, nie pisała żadnej Księgi, lecz objawiała się w stworzeniu. W dziele stworzenia było zaś miejsce również dla drapieżnika, który przemocą wyrywa słabszemu to, czego pożąda. Musiało być to więc zgodne z Jej wolą. (A jeśli Dziewica twierdzi inaczej, to tym gorzej dla Dziewicy)
Dłoń, która pełzła w górę jej ramienia tak hipnotycznie powoli, prześliznęła się z delikatnością, która zatarła po drodze granicę, na której Helloise mogłaby zachcieć wybuchnąć wrogością. Czarownica dała się złapać bez walki, którą niewątpliwie by podjęła, gdyby on odpowiedział jej agresją. Gdyby był gwałtowniejszy, ona byłaby jeszcze bardziej bezczelna, bardziej zuchwała, bo czułaby się mimo potrzasku zwycięzcą. Miałaby władzę nad drapieżnikiem, który choć szczerzyłaby kły, aby ją rozszarpać, szczerzyłby je posłuszny jej, ponieważ to ona nakarmiła go furią. Leviathan nie dał jej tak z siebie zakpić. Rozbroił ją cierpliwym płynnym ruchem, w którym dostrzegało się, dlaczego tak dobrze radził sobie ze zwierzętami. Helloise nie uciekała więc, mimo że za sobą miała otwarte pole. Trwała w czujnym bezruchu przed czarnym nieodgadnionym posągiem. Nie miała nawet jego oczu, aby poszukać w nich jakiegoś błysku, który by jej podpowiedział, o czym on myśli. Nie mogła zrewanżować się swoimi rękami i dosięgnąć go przez szaty śmierciożercy, które budziły w niej coraz więcej gniewnej frustracji. Gdy poczuła rękę na gardle, wzięła dłuższy, głębszy wdech; czy to, aby sprawdzić, czy na pewno może wciąż to zrobić, czy to na wypadek gdyby musiał jej ten jeden starczyć na dłużej. Wypuszczając z płuc powietrze, przymknęła oczy — i tak nie było z nich pożytku, gdy odbijały się wciąż i wciąż od martwej maski. W sylwetce czarnej postaci stojącej przed czarownicą to ta wędrująca po niej ręka była najbardziej znajoma i ludzka.
Nie jesteś swoim ojcem. Na szczęście. A mimo to wciąż masz jakąś Księgę ograniczeń spisanych ludzką ręką — odpowiedziała równie cicho. Przytuliła twarz do pochylonej nad sobą głowy Leviathana tam, gdzie spodziewałaby się policzka, a znalazła tylko krawędź maski Draconisa, której stalowy chłód wespół z jego słowami posłał wzdłuż jej kręgosłupa krótki dreszcz. — Aż tak ci zależy, czy jakiś bezimienny człowiek, którego znalazłam w polach, trafi w łapy aurorów… bo nosi ten sam kolor szaty? — Odnalazła dłonią jego wolną rękę, aby poprowadzić ją po swojej talii ku plecom, pod krawędź spuszczonej luźno bluzki, gdzie spódnicę spinały trzy guziki. — Pamiętaj, że są łatwiejsze sposoby. Ja sama ją podrę, tak jak mi będzie pasowało. To solidny materiał, przyda się może jeszcze do czegoś.


RE: [09.09.1972] When a Stranger Calls - Leviathan Rowle - 09.05.2025

Chciał jej powiedzieć, że mogła uczyć się w szkole, albo i po niej, bo miała przecież na to bardzo dużo czasu. Zawsze wydawało mu się, że jeśli ktoś stał aż tak blisko natury, to animagia była wręcz idealna próbą zespolenia się z nią na jakimś innym poziomie. Perspektywa zmieniała się, nagle nie ograniczona przez ludzkie ramy i sposoby rozumienia, bo nawet jeśli zachowywało się swoje człowieczeństwo, instynkt zaczynał grać silniej i mocniej szarpać za struny przyzwyczajeń. Leviathan gdyby tylko mógł, rozpostarłby skrzydła na zawsze i zniknął między wierzchołkami drzew - miotła była urocza, ale nic dla niego nie równało się z szelestem piór i oglądaniem krajobrazu nowym, wyostrzonym spojrzeniem sokoła.

- Trzeba by zburzyć cały Departament Tajemnic, żeby ci oddał ukochaną Knieję - podsumował w końcu, bo po prawdzie nie było chyba innego rozwiązania. To, co raz zabrał Departament Tajemnic, to trudno było odzyskać, a niestety - Lazarus nie miał mocy sprawczej nad tym co działo się teraz w lasach otaczających Doline Godryka. Z resztą, miał też on specyficzne podejście do całego tematu, bo Leviathan odnosił wrażenie, że widma w ogóle mu nie przeszkadzały, jakby ich istnienie było rzeczą jak najbardziej naturalną. Jego syn w pewien sposób się z tym zgadzał, ale jednocześnie brakowało mu prób zgłębienia tematu.

Nie łudził się specjalnie, że nie pławi się właśnie w jakimś przywileju, który najpewniej jest tylko jego wymysłem. Przechwalał się, że rodzinne lasy i rezerwaty stały jak stały, ale wiedział że był to raczej przypadek bo Czarny Pan mógł równie łatwo naznaczyć jakiś inny obszar Anglii. Może nawet wymalować skazę nad całymi wyspami, bo przecież nie miał problemu by karać wszystkich po równo i siać w ich sercach strach. Jeśli ktoś nie miał odrobiny szczęścia i członków rodziny w szeregach śmierciożerców - oddanych członków rodziny - to jego domostwo najpewniej właśnie płonęło.

Współczuł jej nawet - utraty możliwości zagłębienia się w ukochanych lasach i tego, że najpewniej teraz jakiś ich fragment płonął. Ale zniszczenie było częścią natury. Coś musiało umrzeć i zniknąć, żeby nowe mogło się narodzić i znaleźć dla siebie miejsce na wzrost. To wszystko było częścią cyklu, tego ukochanego elementu, który tak sławiły słowa kapłanów w kowenie. Dla Macmillanów nic nie było przecież czarno białe, a miało odcienie szarości. Wszystko było dla ludzi.

A ci z kolei potrzebowali jakichś tam zasad - ich brak był piękny, ale tylko w kontekście jakiejś pustej wizji. Nie dało się całkowicie obedrzeć świata ze sztywnych reguł, bo te szybko doganiały człowieka i przypominały, że słowo wolność to tylko bardzo ładny sen. Ograniczenia, które tak nagminnie próbowała mu przedstawić w pejoratywnym sensie, sprawiały że wciąż go obchodziła. Że nie była tylko przeszkodą, której najlepiej było się pozbyć, bo była zbyt niestałym elementem całej ich rodziny. Fascynującym, owszem, ale wciąż problematycznym.
- Aż tak mi zależy, bo chodzi o ciebie - odpowiedział metalicznym głosem zza maski, bez niepotrzebnego wzbraniania się przed prawdą. To jednak, co konkretnie kryło się za tą deklaracją, zostawiał jej do odgadnięcia. Jakaś wypaczona forma miłości i przywiązania? Niepokój, że faktycznie doprowadziłaby do upadku ich rodziny? Zaborcza próba kontrolowania wszystkiego i wszystkich, których uważał za odrobinę ważne w swoim życiu?

Dłoń przez chwilę błądziła wzdłuż krawędzi spódnicy, jakby faktycznie zastanawiała się nad łatwiejszymi sposobami, które właśnie zostały jej zaoferowane. Uwięzione w rękawiczkach palce zsunęły się jednak wreszcie po biodrze, kiedy Rowle bez słowa pochylił się, mimowolnie myśląc o tym, że właśnie klęka przed tą Matką Naturą, wywianą z lasu, a do której jeszcze przed chwilą ją porównywał. Tylko po to, by w prostacki sposób zbezcześcić nie tyle jej osobę, co sam jej ubiór. Ręka przebiegła niżej, po plamie krwi która rozlewała się niczym farba na płótnie, czekająca na nową interpretację malarza i może gdyby Rowle posiadał odrobinę nastroju to właśnie zastanawiałby się nad tym co można było dostrzec w pociemniałych zaciekach. Czy było tam coś oprócz świadectwa życia, które zostało uratowane. Zamiast tego jednak dotarł palcami do krawędzi spódnicy, biorąc materiał w garść i bez zastanowienia odrywając jego kraniec w szeroki pas. Zwinął go - klęcząc przed nią - przez moment z chorobliwą dokładnością składając materiał na dłoni, zanim sięgnął po różdżkę, chcąc transmutować go w maskę.

transmutacja na przemianę szmaty w maskę (macham do skutku)
[roll=Z]
[roll=Z]

Dla niej. Dla niego - żeby nikt nie musiał oglądać jej twarzy i poznawać jej tożsamości. By dalej mogła żyć swoim życiem na skraju kniei. Maska była delikatna, przynajmniej bardziej niż ta, którą miał na swojej twarzy, i połyskiwała powierzchnią wypolerowanego drewna. A kiedy już skończył się jej przyglądać, wyciągnął z nią rękę ku niej.


RE: [09.09.1972] When a Stranger Calls - Helloise - 12.05.2025

Helloise w przeciwieństwie do Leviathana widziała w człowieku zwierzę równe pozostałemu stworzeniu, wyłonione z tej samej zieleni, stanowiące pełnoprawną część przyrody, zdolne z nią harmonizować na równi z każdą inną żywą istotą. Nie człowiek sam w sobie był błędem, a kierunek, jaki obrał. Helloise wierzyła, że umysł da się uwolnić od człowieczeństwa bez porastania w pierze, futra czy łuski. W formie człowieka odnajdywała tyle samo piękna, co we wszystkich stworach lądowych, wodnych i podniebnych. Z przyjemnością dopasowywała sploty linii kreślących sylwetkę człowieka do kształtów zaszytych wśród leśnych gęstwin, palcami szukała na twarzach aksamitu ukradzionego kwiatom, a w tańcu rozwianych włosów śledziła rytm kołysanych traw. Człowiek przynależał do natury, ale każdego dnia oddalał się od niej coraz mocniej i z tego brał się cały jego grzech.
Gdy czarownica usłyszała, że ceną za Knieję może być zniszczenie Departamentu Tajemnic, wzruszyła jedynie ramionami z obojętną miną, jakby mówiła: jeśli będzie trzeba. Wszelkie mury będą prędzej czy później zwrócone ziemi. Pytaniem było raczej, jak ona może im pomóc.
Nie sposób byłoby kłócić się z tym, że ognie w Kniei były częścią wiecznej metamorfozy. Helloise rozumiała to, lecz radość z narodzin nowego nie wykluczała żałoby po starym, jeśli było bliskie sercu. Nie żywiła jednak wyrzutów za to, że płomienie liznęły linię lasów. Sama zaprosiła do swojego domu człowieka niosącego ogień w tym właśnie celu: z nadzieją na odrodzenie w płomieniach, bo czyż był lepszy sposób na oczyszczenie chorego niż przejście przez ogień? Zaabsorbowana tą wiarą, nie wzruszyła się, gdy za ogniem Śmierciożeróców podążyło uderzenie w jej chatę. Nie mrugnęła okiem, gdy okna posypały się w mak, a przez powstałe w ich miejscu rozdziawione, szczerbate paszcze wpadł dym i popioły, które rozhulały się po domu noszone wiatrem. Warto było w zamian za iskrę nadziei, że może to będzie coś, co da Kniei szansę na odrodzenie się i wyrwanie spod władzy widm.
Tamtemu nieznajomemu Śmierciożercy pomogła, licząc na coś dla siebie. Za Leviathanem poszła, nie oczekując niczego. Nie potrzebowała zwerbalizowanej zasady, żeby czuć intuicyjne przywiązanie do rodziny. To nie było coś, co wymagało objaśnienia słowami i zawiązania ludzkim ograniczeniem. Nawet gdyby to nie Leviathan, a Lazarus przyszedł do niej tej nocy, nie odmówiłaby mu, mimo że definiowała brata w swojej głowie przede wszystkim jako sumę jego wad. Może byłaby bardziej krytyczna, ale poszłaby, nie stawiając się mu więcej niż tyle, aby podkreślić, że wyświadcza mu w ten sposób przysługę.
Rodzinnej przysłudze w końcu ona sama zawdzięczała swój przywilej, bo tak tylko można było nazwać jej sytuację. Potrzeba było przywileju, aby w nagrodę za płacze, fochy i nieposłuszeństwo dostawać niezrażoną, wściekłymi nastoletnimi lamentami nauczycielkę i zaciszne schronienie pod lasem. Włożyli jej w ręce wszystkie narzędzia, aby mogła pogrążyć się w swojej bajce, tej pustej wizji świata człowieka wolnego od zasady. Helloise mogła więc bez przeszkód oddawać się w głowie swojej poronionej, idealistycznej filozofii niemającej przełożenia na świat rzeczywisty, a na koniec dnia i tak zjawiał się ktoś, kto hamował jej zapędy. Kontrola rodziny uwalniała ją od odpowiedzialności, bo gdy kazano jej zrezygnować z czegoś, zachowywała urojoną wyższość moralną — nie rezygnowała przecież pod wpływem własnego konformizmu, a dlatego, że wymuszono to na niej z zewnątrz.
Jadła dzięki nim ciastko i miała ciastko, a jednak nie okazywała nigdy wdzięczności i nie dopuszczała myśli o tym, że otrzymała jakiś przywilej. Niechęć do tego dawno temu zapuściła w niej głęboko korzenie, a wyrosła z na wskroś nastoletnio-gniewnej myśli, że Helloise przecież wcale nikogo nie prosiła, żeby urodzić się z nazwiskiem Rowle. To oni dali jej życie nie takie, jakiego by sobie życzyła, więc wymienienie go na inne jej się po prostu należało i tą tezą uciszała wyrzuty sumienia związane z tym, że była problematyczna.
Przykro mi — mruknęła gorzko, bez skruchy, gdy usłyszała, że chodzi mu o nią, nie o lojalność wobec Śmierciożerców.
Czasem wciąż przechodziło jej przez głowę, o ile wygodniej by było, gdyby nikomu na niej nie zależało — wracała do niej ta myśl jak cichutkie westchnienie, echo wprost z odległych czasów najburzliwszego okresu młodzieżowych awantur. Teraz puszczała tę myśl wolno i dawała jej odlecieć, kiedyś: czepiała się jej kurczowo i o niczym nie marzyła jak o tym, jak żeby krewnych przestała obchodzić. Gorączkowo fantazjowała o tym, że wyrzucą ją za burtę jak przeklęty amulet sprowadzający na statek sztorm, choćby ją miało pożreć morze. Wyobrażała sobie, że może gdy już ją przekreślą, to nim strawi ją głębina, poczuje na krótki moment ulgę, a potem zniknie na zawsze. Histerycznie zaklinała się, że wolałaby umrzeć niż żyć z ich zasadami. Nienawidziła siebie i ich wszystkich za to, że nie istnieje ta bajkowa wizja, w której jest idealnie wolna i pogodzona ze sobą.
Czas ją — całe szczęście — ostudził. Nie zmusił jej do pełnego podporządkowania się, lecz nauczył, gdzie zaczyna się przepaść, a ona oswoiła się z nią i przestała próbować w nią wskoczyć.
Tak i w tamtym momencie, gdy Leviathan wycofał się, schodząc na kolana, dostała to upragnione ostatnie słowo, swój mały symboliczny triumf, po czym Rowle ostentacyjnie zgniótł go na jej oczach. Gdy mężczyzna rwał materiał, Helloise cała zesztywniała i, ciężko przełykając ślinę, odwróciła wzrok, aby wwiercić go w osmolone cegły za swoim prawym ramieniem.
Oto jej wywalczona wolność. Wolność do powiedzenia: ja podrę tak, jak chcę, czym nacieszy się chwilę, aby potem i tak podarte zostało wedle narzuconego wzoru. Oto wolność zakładania delikatniejszej maski, ale wciąż maski.
Czas nauczył ją, że to dobra cena. Nikt na tym świecie nie miał sprezentować jej snu o wolności w cenie atrakcyjniejszej niż ta wyznaczona przez rodzinę. Pokazał jej to Nokturn, którym skuszono ją jako przyczółkiem wyzwolonych, a okazało się, że to obrzydliwa klatka z innym rozstawem krat. Mogła sobie nie dopuszczać uparcie świadomości przywileju od rodziny, ale odczuwała go i podobał się jej ten układ. Spódnicy zostało przecież dość dla niej, a lubiła, gdy Leviathan przychodził do jej chaty, żeby mogła pastwić się nad nim złotymi myślami wyciągniętymi na opak z ostatniego kazania, zapoznać go ze swoimi nowymi oderwanymi obsesjami czy zaciągnąć w głąb lasu.
Spuściła oczy z powrotem na mężczyznę i wyciągniętą ku niej maskę, po czym wzięła ją od niego i oglądała przez chwilę, obracając w dłoniach. Ledwie kilka godzin wcześniej sama zrobiła podobną, paradowała w niej przed nieznajomym Śmierciożercą, szydząc z niego pytaniem: podoba ci się?
Założyła w końcu i tą.
Czy jej się podobało?
— Leviathanie — zaczęła ostrożnie, szukając go w tym słowie, którym upewniała się, że nie zabrał jej pod maską głosu, aby zastąpić go metalicznym warkotem. Odkryła, że nic się nie zmieniło. — Dziękuję.