![]() |
[13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy - Wersja do druku +- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl) +-- Dział: Poza schematem (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=29) +--- Dział: Wyspy Brytyjskie (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=30) +--- Wątek: [13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy (/showthread.php?tid=5039) Strony:
1
2
|
[13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy - Geraldine Yaxley - 08.08.2025 adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic IV 13.09.1972 popołudnie, Exmoor
Większość dnia Geraldine spędziła w sypialni. Myślała o tym, co powinna zrobić i w jaki sposób. Warto byłoby zasięgnąć języka u znajomych, na pewno ktoś coś słyszał, nikt nie odchodził z tego świata bez śladu. Szczególnie, kiedy został zamordowany. Ktoś musiał coś widzieć, coś zauważyć. Pozostawało jej dowiedzieć się, gdzie dokładnie zginęła jej przyjaciółka. Smutek odszedł w niepamięć, wypełniał ją aktualnie gniew, chęć zemsty, bardzo szybko dała się temu uczuciu pochłonąć. Ten dzień miał być słodki, miała się cieszyć tym, co miało nadejść, średnio jej jednak to wychodziło, bo dowiedziała się o tym, że jej przyjaciółka umarła, słodycz zamieniła się w kwaśność. Jak niby miała się radować z własnych zaręczyn, kiedy jedna z bliższych jej osób została zamordowana kilka dni temu. Kurwa, to nie było możliwe. Ustalała termin wielkiego dnia, a kilka chwil po tym dowiedziała się, że osoba, którą widziała jako swoją świadkową nie będzie mogła się tam pojawić, bo nie żyła. To było abstrakcyjne, popierdolone i średnio sobie z tym radziła. Nie należała jednak do osób, którym służyło siedzenie zamkniętej w czterech ścianach. Musiała wyjść na zewnątrz, zaczerpnąć świeżego powietrza, wyładować się fizycznie, zwłaszcza, że nie przestało ją mdlić. Nadal czuła się dziwnie, kręciło jej się w głowie, a żołądek co chwila się zaciskał, mogło to być spowodowane stresem, sporo się wydarzyło, ale kiedy to przeanalizowała to dotarło do niej iż widziała jakąś powtarzalność, to wracało, nie było chwilowe. Do tego te wszystkie aluzje na temat ciąży, które padały w jej towarzystwie... trochę się tym przejęła, ale tylko trochę, bo przecież to nie mogło być to, nie miało jej to dotyczyć jeszcze przez długi czas. W końcu opuściła sypialnię, zabrała ze sobą noże, miała ochotę wyładować się na jakimś drzewie, nic wielkiego, ale była pewna, że pomoże jej się uspokoić. Nie zastanawiała się zbyt długo, wzięła potrzebną broń i ruszyła w kierunku drzwi wejściowych, całkiem szybkim tempem, liczyła na to, że nie spotka nikogo po drodze, bo nie była w najlepszej formie, wyglądała dzisiaj jak jedno, wielkie, chodzące nieszczęście. Ani jej stan fizyczny, ani mentalny nie był dobry. Starała się to zrobić całkiem dyskretnie, ale ten dom był pełen ludzi, oczywiście, że nie miała szans wymknąć się niezauważona. Drugi raz tego dnia trafiła na Benjy'ego. Spojrzała na niego, wpatrywała się w mężczyznę krótką chwilę. - Idziesz? - Mruknęła cicho. Sama nie wiedziała, czy będzie miał ochotę do niej dołączyć, zresztą nie do końca wiedziała, jak powinna się zachować, bo widział ją dzisiaj w naprawdę dziwnych sytuacjach, może nawet nie dziwnych, a dramatycznych, kiedy była zupełnie inną osobą, gdy nad sobą nie panowała, nie powinno do tego dojść, ale jednak się to wydarzyło i nie mogła udawać, że było inaczej. RE: [13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy - Benjy Fenwick - 09.08.2025 Po całym tym przedpołudniowym chaosie, kiedy w końcu udało mi się wyrwać spod kurateli mych własnych i cudzych nerwów, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, był prysznic. Woda zmyła ze mnie nie tylko brud fizyczny, ale też trochę tamtego ciężaru, który zdawał się przywierać do mojej skóry od samego początku rozmowy. To był konieczny reset - przynajmniej na chwilę. Po wyjściu rzuciłem swoje ciuchy skrzatom do prania, mając nadzieję, że poradzą sobie z tym lepiej niż ja. Oddałem im wszystko, poza skórzanymi buciorami. Chciałem je samodzielnie uratować, przynajmniej spróbować. Próbowałem zmyć plamy ręcznie, użyłem wszystkich dostępnych zaklęć czyszczących, ale nic nie pomogło - ani staranne czyszczenie, ani próby magicznego usunięcia plam. Wszystko na próżno, zapachu wymiocin, które nie wiadomo, co w sobie miały, nie dało się z nich zmyć. Poczucie porażki było tym dotkliwsze, że te buty były dla mnie czymś więcej niż tylko częścią garderoby - to było świadectwo przejść, przypomnienie chwil, a teraz wszystko to przepadło. Cokolwiek jadła Geraldine Yaxley, musiało być piekielnie żrące i mocne - może po prostu dosłownie pluła jadem? - skoro tak bezlitośnie przeżarło materiał i skórę moich traperów. Musiałem się więc pogodzić z faktem, że ta para odeszła na zawsze. Założyłem drugie i ostatnie terenowe buty, które miałem przy sobie. Były gorsze, mniej wygodne, mniej „moje”, ale nie miałem wyboru. Prócz nich, pozostały mi jeszcze tylko klapki, a nogi zaczęły protestować już na samą myśl o kolejnych kilometrach pokonanych w czymś mniej wygodnym, niż buty przeznaczone do wędrówek. To była moja ostatnia alternatywa. Nie byłem zachwycony, ale co miałem zrobić? Ledwie zdążyłem założyć te mniej lubiane buty, planując wyjść z domu, gdy niespodziewanie znów stanąłem twarzą w twarz ze sprawczynią całego tego zamieszania. Geraldine Yaxley pojawiła się przede mną bez zapowiedzi, zmaterializowała się przed moimi oczami tak niespodziewanie, że przez moment niemal się zmieszałem. Zazwyczaj to ja zaskakiwałem ludzi. Wzruszyłem ramionami, nie spiesząc się z odpowiedzią. Nie wiedziałem dokąd miałbym z nią iść, nie znałem celu, a ona nawet nie poczuła potrzeby, by to wyjaśnić. Mimo wszystko coś w jej spojrzeniu, w postawie, w obecności broni u jej boku, kazało mi się wyprostować i kiwnąć głową. To była jedna z tych chwil, kiedy po prostu wiedziałem, że mogło się wydarzyć coś, co zasługiwało na uwagę. Była uzbrojona, i to nie dla ozdoby - czyli to miało być coś ciekawego, czego właśnie potrzebowałem. - M’kay. - Zerknąłem na nią jeszcze raz, starając się wyczytać z jej twarzy choćby cień intencji. Bez wątpienia była osobą, która miała swoje plany i konsekwentnie je realizowała, a teraz wyglądała na bardziej zdecydowaną niż kiedykolwiek. To mi wystarczyło - gestem dłoni dałem jej do zrozumienia, że mogła wyjść pierwsza. RE: [13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy - Geraldine Yaxley - 10.08.2025 Nie musiała tego robić, nie zaprosiła go też z grzeczności, bo można było o niej powiedzieć wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że była grzeczna i przejmowała się konwenansami. Czy tego chciała, czy nie, Benjy był świadkiem jej porannego upadku, nawet nie jednego, a dwóch, a że wpadła na niego teraz, znowu, zupełnym przypadkiem to skorzystała z okazji. Nie przyznałaby tego w głos, ale chyba nie chciała być sama. Samotność potęgowała u niej te wszystkie nieprzyjemne myśli, które nawiedzały ją od momentu, w którym przeczytała list, gdy dowiedziała się, że jej przyjaciółka została zamordowana. Nie miała wielkiego wyboru, dom był dzisiaj wyjątkowo opustoszały, zresztą Benjy był dla niej całkiem neutralny, więc rzuciła to krótkie, idziesz nie będąc w stanie stwierdzić, czy faktycznie zdecyduje się za nią pójść. Nie byli przyjaciółmi, nie byli sobie bliscy, a jednak to on dzisiaj widział ją w tym bardzo chujowym momencie. Wsparł ją, jak potrafił, a ona nie zapominała tego, kto znajdował się przy niej, kiedy jej świat się rozsypywał. Mogła go lubić, mogła go nie lubić, ale w głębi duszy czuła, że jest przyzwoitym człowiekiem, co ostatnio wcale nie było takie oczywiste, warto było mieć takich ludzi wokół siebie. Nie powinna w to wątpić, bo Ambroise należał do osób, które skrupulatnie wybierały osoby, które znajdowały się blisko niego. Nie sądziła, że musiała tłumaczyć dokąd idą, po co idą, tym bardziej, że Fenwick nie zadał tego pytania, tylko po prostu ruszył za nią. To sporo ułatwiało, bo gdyby zadał jej to pytanie, to pewnie sama nie znałaby odpowiedzi. Świeże powietrze uderzyło w nią gdy znaleźli się na zewnątrz, potrzebowała tego, bo powoli zaczynała czuć się jak w klatce, a to nigdy nie przynosiło niczego dobrego. Odetchnęła głęboko, przymknęła na moment oczy, a później ruszyła dalej. Pewnym krokiem, szybkim tempem, jakby wiedziała dokąd ich prowadzi. Nie odzywała się przy tym ani słowem, nie należeli do osób, które potrzebowały tych niezobowiązujących pogawędek, nie byli takimi ludźmi. W końcu weszli do lasu, póki co było to kilka drzew, jednak otoczenie zmieniało swój zapach, na ten który uspokajał ją najbardziej. Mech, żywica, ziemia. Jeszcze chwila i będzie w domu. Wyciągnęła jeden ze swoich noży, trzymała go w lewej dłoni, obserwowała przy tym otoczenie, coś poruszyło się w krzakach, najprawdopodobniej zając postanowił uciec wystraszony odgłosem zbliżających się kroków. Nie były to zwierzęta, na które polowała, znajdowały się nieco poza zakresem jej zainteresowań. Dostrzegła za to duże drzewo, stało idealnie na wprost, jakby czekało na to, aż zostanie częścią czyjejś historii, był to dąb, chyba dąb, Ambroise na pewno bardzo dokładnie by jej opisał ten okaz, ale nie było go tutaj, był za to Benjy. Przystanęła w miejscu, spojrzała na mężczyznę który szedł z nią, bez słowa wyciągnęła jeden ze swoich noży i mu wręczyła, spodziewała się, że na pewno miał przy sobie coś swojego, tacy jak on nie wychodzili z sypialni nieuzbrojeni, bardzo dobrze zdawała sobie z tego sprawę, bo sama była taka. Nie czekała, po prostu uniosła rękę, wyciągnęła ją nieco do tyłu, aby się zamachnąć i rzuciła w stronę tego dębu, czy chuj wie czego, drzewa, może tak prościej. ◉◉◉◉◉ AF [roll=W] RE: [13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy - Benjy Fenwick - 10.08.2025 Nie pytałem, dokąd idziemy. Podświadomie wiedziałem, że ona sama nie miała na to odpowiedzi, a ja nie potrzebowałem jej teraz zmuszać do tłumaczeń. Czasem lepiej po prostu iść - za kimś, za czymś, co chociaż na chwilę odciąga uwagę od myśli, a jej spojrzenie mówiło jasno, że te myśli były ciężkie. Widziałem już dzisiaj za dużo, żeby udawać, że ich nie ma. Sam czułem jeszcze w powietrzu ciężar tamtego poranka. Upadek - w przenośni i prawie dosłownie - zostawia ślad, nawet jeśli udaje się go przykryć pozorną obojętnością. Nie mieliśmy między sobą bliskości, ale miałem na tyle rozumu, by rozpoznać moment, w którym człowiekowi trzeba po prostu towarzyszyć. Szliśmy w milczeniu, trzymałem lekki dystans - nie taki, żeby wyglądało, że się ślamazarzę, ale wystarczający, żeby wiedziała, że to ona prowadzi. Powietrze na zewnątrz pachniało inaczej niż w dusznym wnętrzu domu - rzeczywiście robiło różnicę - było czystsze, wilgotne, pełne zapowiedzi późnopopołudniowego deszczu, chociaż chwilowo nie padało. Kiedy wkroczyliśmy między drzewa, w pełni poczułem ten znajomy, kojący zapach mokrego mchu i żywicy, głęboko się nim zaciągając. Las pachniał jak powinien - ziemią, iglakami i czymś nieokreślonym, co działało uspokajająco. Kroki na ściółce stawały się cichsze, nie trzeba było słów, bo czasem same oddechy robiły za całą rozmowę. Dlatego też, gdy bez słowa podała mi drugi nóż, po prostu go przyjąłem. Ciężar w dłoni był znajomy, a balans ostrza od razu mówił mi, że to dobre narzędzie, nie ozdoba. Faktycznie, miałem przy sobie własny, ale nie o to chodziło. Nie komentowałem tego gestu - oboje dobrze wiedzieliśmy, że nie przyszliśmy tu spacerować. Patrzyłem, jak rzuca - jej ruch był szybki, pewny, taki, który wykonuje się wiele razy, aż staje się odruchem. Ostrze błysnęło, gdy nóż poleciał w stronę pnia, rozcinając powietrze czystym, krótkim świstem. Stanąłem obok, wybrałem punkt na korze - drobne pęknięcie na wysokości oczu. Odchyliłem rękę, pozwoliłem mięśniom zrobić to, co robiły setki razy wcześniej, i posłałem ostrze w ruch... AF ( ◉◉◉◉○) - rzut w drzewo [roll=PO] !Strach przed imieniem RE: [13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy - Pan Losu - 10.08.2025 Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach. RE: [13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy - Geraldine Yaxley - 10.08.2025 Stała w miejscu i przyglądała się ostrzu, które leciało w powietrzu. Robiła tak wiele razy, nie chciało jej się gadać, nie miała ochoty siedzieć i myśleć, wolała wyładować się fizycznie. Poczuć w dłoni ciężar ostrza, patrzeć na to jak trafia do celu. Odetchnęła, kiedy nóż wbił się w korę drzewa. Trafiła. Mimo tego, że była rozjebana emocjonalnie to fizycznie wydawało się jej nic nie dolegać. W końcu szkolono ją do tego, aby zawsze była w stanie trafiać do celu. Poczekała, aż Benjy zrobi to samo. Nie wiedziała, czy w jego rzucie przeszkodził mu promień słońca, który właśnie postanowił przebić się przez zachmurzone niebo, czy było to coś innego. Nie pytała, nie komentowała. Każdemu czasem mogła omsknąć się ręka. Nie była dzisiaj kąśliwa. W końcu ruszyła przed siebie, aby zebrać noże. Najpierw znalazła się przy drzewie, ostrze wbiło się w nie dosyć mocno, więc chwilę zajęło wyciągnięcie go. Później dość szybko nachyliła się, aby podnieść drugi nóż, zrobiła to chyba zbyt szybko, bo wróciło to, co działo się rano. Zakręciło jej się w głowie, zachwiała się, dość szybko złapała równowagę, tyle, że musiała się oprzeć o drzewo, by się nie przewrócić. Znowu poczuła, że żołądek jej się zaciska, najwyraźniej dolegliwości wcale nie minęły, po prostu czekały na odpowiedni moment, by o sobie przypomnieć. Dlaczego musiało to się dziać w jego obecności? Nie miała pojęcia. Oddychała głęboko, jakby świeże powietrze mogło jej w jakikolwiek sposób pomóc, nie do końca to jednak działało. Dom był pełen medyków, a jednak przy żadnym z nich jej się to nie przytrafiło, może oni mogliby coś zaradzić na jej dolegliwości. Był to chyba czas najwyższy, aby zacząć traktować to poważnie, bo zbyt często wracało. - Ja pierdole. - Wyrwało się jej jeszcze. Nie była szczególnie zadowolona z tego, że znowu nad sobą nie panowała, jej ciało ją zawodziło, a na to nie mogła sobie pozwolić, zbyt wiele od tego zależało. - To chyba koniec zabawy dla mnie, ale Ty się nie krępuj.- Mruknęła cicho, odwróciła się w stronę mężczyzny, widać było, że nie jest szczególnie szczęśliwa, ale nie zamierzała jeszcze wracać. Powoli, ostrożnie ruszyła w jego kierunku, chciała oddać mu noże, zamierzała usiąść na ziemi, oprzeć się o jedno z drzew i po prostu to przeczekać. RE: [13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy - Benjy Fenwick - 10.08.2025 Nie spodziewałem się, że nóż poleci źle - rzucałem setki razy w życiu, na ogół potrafiłem trafić w punkt w deszczu, w ciemnościach, z drugiego końca podwórza. Miałem ochotę skrzywić się z irytacją, tylko siłą woli powstrzymując ten odruch. Zamiast tego nabrałem powietrza, gotów ruszyć po noże, by powtórzyć rzut i zmazać to potknięcie. Zamierzałem spróbować jeszcze raz, podnieść nóż i posłać go z większą precyzją, ale zanim zdążyłem, Geraldine ruszyła do drzewa, by zebrać swoją własność. Stałem przez moment, obserwując ją, gdy podchodziła do pnia. Szła spokojnie, ale z wyraźnym zamiarem, by nie tracić czasu. Doceniałem to, że nie posunęła się przy tym do żadnego komentarza, nawet jeśli jej rzut był wyraźnie skuteczniejszy. Ostrze, które sama posłała, wbiło się głęboko - musiała pociągnąć kilka razy, żeby je uwolnić. Potem schyliła się po drugi nóż, ale zrobiła to chyba zbyt szybko, bo wyraźnie się zachwiała, kładąc dłoń na drzewie, aby utrzymać się w pionie - jednocześnie zrobiła się bardziej bladozielona, co najmniej drugi raz tego dnia, przynajmniej w moim towarzystwie. Nie podszedłem gwałtownie, nie rzuciłem żadnego „Wszystko w porządku?”, bo wiedziałem, że takich pytań z pewnością nie cierpiała - byliśmy w tym podobni, to było pewne. Nie chciałem robić z tego wielkiej sensacji, więc odezwałem się spokojnie, niemal mimochodem, z lekkim, krzywym uśmiechem. - Ktokolwiek wciska ludziom kit, sze polanne mdłości są tylko lano, powinien dostać w splot słoneczny. - Skwitowałem krótko, nie świdrując jej spojrzeniem, tylko patrząc w bok. Pokręciłem głową - trochę do siebie, trochę do niej - dopiero wtedy przeniosłem wzrok na Yaxley, wzruszywszy ramionami. Nie robiłem z tego sprawy, bo wiedziałem, że ona też by tego nie chciała - nie było to coś, co mogła sobie wybrać, a poza tym nie chciałem, żeby czuła się jeszcze gorzej. Przesunąłem spojrzenie znowu w bok i uniosłem rękę w jej kierunku, dając znak, żeby jeszcze nie podawała mi noży - coś w krzakach przykuło moją uwagę. - Moment. - Mruknąłem, po czym zostawiłem ją przy drzewie i ruszyłem wprost w gąszcz pokrzyw, które na pewno nie były przyjemnym przejściem, ale miałem w nosie podrapane ręce. Pochyliłem się, odgarniając łodygi, aż dotarłem do tego, czego szukałem. Zerwałem po kilka listków naraz, gniotąc je lekko w dłoniach, by upewnić się, że to to. Ich zapach - chłodny, wyraźnie mentolowy - był jednoznacznym potwierdzeniem. Zebrałem mniej więcej pół garści, po czym wróciłem do niej, wyciągając zdobycz w jej stronę. - Wymiana? - Zapytałem, skinieniem wskazując na noże, które trzymała. Nie czekałem, aż zgadnie, po co jej to. - Połowę pszeszuj, powoli, nie połykaj, asz stlasi smak... Połowę zgnieś i sztachnij szię nią kilka lasy, poczujesz szię lepiej. To nie eliksily, ale daje ladę. - Zarekomendowałem. Stanąłem obok, wciąż z lekko zmrużonymi oczami, patrząc na nią i zezując na dłoń, ale bez pośpiechu - wbrew temu, co mogłoby się wydawać, wcale nie chciałem, żeby dzisiejszy dzień sprowadzał się do tego, że ja dobrze się bawię, a ona zdycha w milczeniu. RE: [13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy - Geraldine Yaxley - 10.08.2025 Nie do końca była pewna, co się z nią działo. To nie był pierwszy raz. W głowie zaczęła analizować, kiedy właściwie zaczęło jej się to dziać. Podczas pożarów miała jakiś epizod - to na pewno, ale już wtedy zwalała to na dym, który chłonęły jej płuca, tyle, że nie była taka pewna, czy nie trwało to dłużej. Miała w zwyczaju machać ręką na wszelkie dolegliwości, które ją męczyły. Poboli i przestanie, w większości, chyba że chodziło o nadgryziony palec, czy coś podobnego. - Powinien, nie wiem kto pieprzy takie farmazony. Zresztą poranne mdłości, to nie może być to. - Kojarzyły się raczej jednoznacznie, a jej przecież nie mogło to dolegać. Nie wiedziała, jak to wytłumaczyć, ani dlaczego męczyło ją to tak długo. Gdyby był to kac, to powinien już dawno jej przejść, zresztą rzadko kiedy faktycznie miewała kaca, wychowana w towarzystwie, w którym alkoholu za kołnierz się nie wylewało miała na niego bardzo dużą tolerancję. To musiało być coś innego. Kiwnęła jedynie głową, zrozumiała co miał na myśli. Postanowiła przy tym usiąść sobie po turecku na trawie, bo wydawało jej się, że w tej chwili to było dla niej zdecydowanie bezpieczniejszą opcją. Wolałaby nie zbełtać się znowu na Benjy'ego, bo podejrzewała, że dwa razy tego samego dnia to mogłoby być dla niego zbyt wiele, każdy miał swoją cierpliwość. Obserwowała go, kiedy postanowił wejść w krzaki. Nie miała pojęcia, co tam zobaczył i co zasługiwało na wejście w te wysokie pokrzywy. Wrócił całkiem szybko, nie wydawało się, aby ruszyły go te paskudne krzaki, chociaż wiedziała, że potrafiły przy bliższym spotkaniu nie być do końca przyjemne. - Jasne. - Podała mu noże, a w zamian w jej dłoni znalazły się liście. Zmrużyła oczy, nie do końca wiedząc z czym ma do czynienia. Zioła nigdy nie były jej głównym tematem zainteresowań, rozróżniała podstawowe gatunki, i to by było na tyle. Być może powinna zapytać, co to jest, zanim wsadzi je do paszczy, nie sądziła jednak, aby to miało coś zmienić w jej życiu, tak, czy siak pewnie nie wiedziałaby z czym ma do czynienia. - Nie zdechnę od tego? - Uniosła wzrok w jego kierunku, nie, żeby sądziła, że miał zamiar zrobić jej krzywdę, ale nie zakładała również, że Benjy jest specjalistą od roślin, z drugiej strony bywał pewnie w takich miejscach, w których mogło to być ostatnią deską ratunku. Jakoś musiał sobie radzić, kiedy był sam na końcu świata. Zaczęła od zaciągnięcia się zapachem. Uderzył w nią mentolowy aromat, zrobiła to kilka razy, naprawdę głęboko oddychała. Pachniało całkiem ładnie i świeżo. Później zerknęła na zawartość dłoni, została jej około połowa niepewnie wsadziła ją sobie w usta i żuła, i żuła, pewnie będzie trochę ją żuła, nim liści stracą swój smak. Wyjątkowo była całkiem potulna i nie negowała jego pomysłu. Najwyraźniej była dość mocno zdesperowana i zależało jej na tym, aby te mdłości ustały, chociaż na chwilę. RE: [13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy - Benjy Fenwick - 11.08.2025 Spojrzałem na nią - nie w jakiś jednoznaczny sposób, ale tak, jak patrzy się, kiedy próbuje się ocenić, czy ktoś zaraz się nie przewróci, czy może jednak stoi stabilnie. Las wokół nas był cichy, ale nie na tyle, by wydawał się martwy. Pachniało ziemią, żywicą i czymś jeszcze, co trudno było nazwać, ale co zawsze sprawiało, że czułem się tu swobodniej niż w czterech ścianach. - Zwaszywsy na to, sze nie jest jusz lano, to faktycznie… Nie są polanne. - Wzruszyłem ramionami - to nie było coś, nad czym był sens się rozwodzić. - W któlymś momencie ci przejdzie. Nie trwa to pszecies cały czas. - Nie czekałem, aż odpowie - po prostu odwróciłem się i ruszyłem w pokrzywy. Ostrożnie, ale szybko, rozgarnąłem łodygi, sięgnąłem głębiej, by zebrać garść liści, które wyglądały na świeże i zdrowe. Zerwałem kilka małych listków, potem jeszcze parę, aż miałem ich w dłoni mniej więcej tyle, ile uważałem za stosowne w tej sytuacji. Nie chodziło o żadne magiczne uzdrawianie, raczej o prosty, stary sposób, którego używało się w terenie. Wróciłem z nimi, podając jej jakby nigdy nic i wyciągając dłoń po noże. Przyjąłem je od niej, od razu zerkając na ostrza - były lekko wilgotne od soku z kory, więc przetarłem je rękawem, jeden po drugim, aż metal znów błysnął w świetle. Kiedy usłyszałem, w jaki sposób spytała, co to w ogóle jest i czy można to jeść, parsknąłem cicho, podnosząc kącik ust. Bez pytania sięgnąłem do jej dłoni, zabrałem dwa czy trzy listki i włożyłem je sobie do ust. Zacząłem przegryzać, czując charakterystyczny, chłodny posmak. - Największym zagloszeniem mosze byś to, sze szczały na to salny i jelenie. - Rzuciłem półżartem, przeżuwając powoli. - Nie wiem, jak to szię nazywa, ale wiem, sze działa. - Potem znów wzruszyłem ramionami. Wyglądała na kogoś, kto nie do końca wierzył w takie metody, ale przynajmniej była gotowa spróbować. W końcu, gdy jesteś w lesie i czujesz, że zaraz zwalisz się z nóg, to nie masz luksusu kręcenia nosem na coś, co może pomóc, nawet jeśli nie pachnie jak znany eliksir pity z porcelanowej filiżanki. Spojrzałem na nią kątem oka, chcąc ocenić, czy liście już zaczynają działać, czy może trzeba będzie wymyślić coś innego i oparłem się lekko o pień drzewa, bawiąc się w dłoni jednym z noży. Zapadła krótka cisza, w której słychać było tylko szelest liści i odległy trzask gałęzi pod czyimiś łapami. Obracałem w palcach jeden z noży, patrząc w bok. Las był spokojny, pachniał mchem, żywicą i tą wilgocią, która zapowiadała deszcz. W tym spokoju łatwiej było powiedzieć coś, co normalnie mogłoby zabrzmieć zbyt wprost. Spojrzałem na nią z ukosa i rzuciłem: - Jak póśno? - Nie pytałem wprost, ale oboje wiedzieliśmy, o co chodzi. Nie rozwijałem pytania - nie musiałem - wystarczyło, że podniosłem brwi na moment, dając jej do zrozumienia, iż mam na myśli coś więcej niż godzinę. RE: [13.09.1972] popołudnia bezkarnie cytrynowe | Geraldine & Benjy - Geraldine Yaxley - 11.08.2025 - Mhm. - W którymś momencie musiało przejść, nie mogło trwać wiecznie. Takie dolegliwości nie ciągnęłyby się chyba za nią przez całe życie. Warto było w końcu wspomnieć o tym, któremuś z uzdrowicieli obecnych w domu, bo przecież kręciło ich się tutaj kilku. Nie, żeby jej narzeczony nie był jednym z nich... Yaxley jak widać jednak nie do końca była przekonana jak do tej pory o tym, że potrzeba faktycznie zaistniała. Nie musiał tego robić, jednak doceniała, że nie miał oporu wsadzić sobie tego do paszczy, aby pokazać jej, że liście nie miały jej zabić. Sama zdążyła już sztachnąć się częścią z nich, faktycznie sam zapach pomagał, przynajmniej chwilowo, żucie chyba też miało dodatkowe efekty, bo po dłuższej chwili przestała czuć się źle. Magia, czy coś. - Nie ma znaczenia, jak się nazywa, i tak by mi to nic nie powiedziało, grunt, że faktycznie działa, dzięki. - Wypluła w końcu wymemłane liście, tak jak zalecił jej samozwańczy medyk. W ustach nadal pozostawał jej mentolowy posmak, był całkiem przyjemny. Jak późno? Pytanie naruszyło ciszę, która już chwilę trwała. Uniosła wzrok, wpatrywała się przez chwilę w Benjy'ego. Czuła, że jej coś sugeruje, on pierwszy w głos o to zapytał, chociaż sama w głowie zadawała sobie podobne pytania, jednak wolała ich nie wypowiadać, bo odpowiedź mogła ją przerazić. - To zwyczajne mdłości, które trwają od jakiegoś czasu, nic więcej. - Wydawała się sama nie do końca w to wierzyć, jednak przyjęła tę narrację. Zmęczenie, stres, dym, to wszystko na pewno było za to odpowiedzialne, to nie mogło być nic więcej. Jasne... Bardzo łatwo była w stanie sobie wytłumaczyć skąd wzięły się te dolegliwości. - Nie wiem, co mi insynuujesz... - Tak naprawdę to wiedziała bardzo dobrze, bo sama zastanawiała się, czy być może nie jest to to, ale przyjęła chyba jedną ze swoich strategii obronnych i starała się to wyprzeć. - Nie mogę być w ciąży. - Powiedziała w końcu w głos te magiczne słowa. Nie mogła i kropka. Nie był to odpowiedni czas, wojna rozpętała się na dobre, niby jak miałaby teraz wydać na świat potomstwo. Ledwie udało jej się ułożyć ostatnio swoje życie, a miałaby być od razu odpowiedzialna za małego człowieka? Nie była na to gotowa, zdecydowanie nie czuła, że może odnaleźć się w takiej roli. Miała zostać żoną, to był dla niej spory krok, jak na to jakie miała podejście do świata, a teraz jeszcze coś takiego? No nie, to nie mogło się jej przytrafić. |