Secrets of London
[13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine - Wersja do druku

+- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl)
+-- Dział: Poza schematem (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=29)
+--- Dział: Wyspy Brytyjskie (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=30)
+--- Wątek: [13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine (/showthread.php?tid=5048)

Strony: 1 2


[13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine - Benjy Fenwick - 11.08.2025

adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic IV

Exmoor, popołudnie, 13.09.1972 roku

Nie spodziewałem się, że tym, kto ostatecznie pójdzie z nią do miasteczka, będę akurat ja - kiedy rzuciłem w rozmowie, że dobrze byłoby, aby Geraldine miała przy sobie kogoś jeszcze, myślałem raczej o kimś innym. Jednak  tego dnia w domu w Exmoor prawie nikogo nie było, ludzi w rezydencji zostało tak niewielu, że wybór towarzysza wydawał się ograniczony do minimum. Narzeczonego Geraldine nie było, co w naturalny sposób zepchnęło mnie na tę pozycję, której sam sobie nie przydzieliłem - albo ja, albo skrzat domowy, którego raczej nie mogła zabrać ze sobą pośród mugoli. Zresztą - mogłem to sobie tłumaczyć tym, że i tak byłem jedynym, kto znał powód jej obecnego dyskomfortu. Wiedziałem więcej niż reszta, widziałem jej drobne wahania, gdy temat jej samopoczucia pojawiał się w rozmowie. Rozpoznawałem je, bo sam umiałem ukrywać podobne rzeczy, a więc i wychwytywać u innych.
Ruszyliśmy bez większych ustaleń. Pogoda nie sprzyjała spacerom - dzień był pochmurny, wilgotny, a powietrze niosło w sobie zapowiedź drobnego deszczu, który mógł spaść w każdej chwili. Było coraz dalej od sezonu turystycznego, więc drogi stały się niemal puste. Czasem tylko gdzieś w oddali majaczyła sylwetka miejscowego, wtopiona w szarość. Chmury wisiały nisko, powietrze było wilgotne i chłodne, a w oddali dało się dostrzec ledwie widoczny kontur miejscowości. Droga, którą szliśmy, była mi aż nazbyt znajoma - przemierzałem ją tyle razy, że mógłbym pokonać ją z zamkniętymi oczami. Nie musieliśmy się zastanawiać, gdzie skręcić - apteka znajdowała się na końcu prostej trasy przez kilka bocznych uliczek i niewielki plac, gdzie nawet w lepsze dni nie było tłumów. W monotonii tej wędrówki kryło się coś wygodnego - brak konieczności tłumaczenia, po co właściwie szliśmy. Po dłuższym marszu weszliśmy między budynki. Przeszliśmy obok zamkniętego na cztery spusty sklepiku, którego witryna, wyblakła od słońca - wyglądała, jakby nikt jej nie dotykał od lat - po czym skręciliśmy w węższą uliczkę. Wilgoć z kamieni pod stopami wsiąkała w buty, chociaż droga nie była już błotnista.
Nie zaczynałem rozmowy o jej stanie samopoczucia. Po pierwsze - nie było odpowiedniej chwili, po drugie - rozmowa w takich okolicznościach często przynosiła więcej szkody niż pożytku. Zamiast tego, kiedy już przeszliśmy przez ostatnią bramę poza tereny posiadłości, zacząłem mówić o rzeczach zupełnie innych, chociaż w moim mniemaniu całkiem ciekawych. Praktycznie przez całą drogę wspominałem o anomaliach magicznych, które od pokoleń przypisywano tutejszym wrzosowiskom. O dziwnych mgłach, które pojawiały się nagle i równie nagle znikały, niosąc ze sobą szepty, jakich nikt nigdy nie zdołał w pełni zrozumieć. Mówiłem o tym, jak w czasie mugolskiej wojny czarodzieje wykorzystywali te zjawiska, by ukrywać się przed patrolami, oraz o pojedynczych przypadkach, gdy ktoś zapuścił się zbyt daleko w gęstwinę lasu i wracał po dniach, przekonany, że minęło zaledwie kilka godzin. Nie siliłem się na barwne opisy. Opowiadałem tak, jak zwykle, rzeczowo, ale z pewną domieszką tego suchego realizmu, który potrafili docenić tylko ci, którzy kiedykolwiek sami zetknęli się z podobnymi historiami, a ona - jako łowca - powinna.
Gdy zza domów w oddali wyłonił się szyld apteki, uświadomiłem sobie, że pół dnia minęło niemal niezauważenie. Nie wiedziałem, czy ten spacer rzeczywiście przyniósł jej jakąkolwiek ulgę - wątpiłem, najtrudniejsze było dopiero przed nami - ale przynajmniej nie wyglądała na zmęczoną obecnością drugiego człowieka. W tej sytuacji uznałem to za całkiem niezły wynik.


RE: [13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine - Geraldine Yaxley - 11.08.2025

Nie był to dobry dzień na dramaty. Rezydencja była wyjątkowo pusta, jak na to ile ludzi kręciło się w niej na co dzień. Mogłaby pójść sama do miasteczka, pewnie gdyby nie najlepsze samopoczucie, to by tak zrobiła, jednak wolała nie ryzykować, miała w sobie odrobinę rozsądku, czasem udawało się jej jakoś przebić przez ten narwany charakter. Benjy dzisiaj był przy niej podczas tych nie do końca przyjemnych chwil, postanowiła więc skorzystać z okazji i zapytać, czy może jej towarzyszyć. Nie kierowała się dumą, to nie był dzień na to, nie zamierzała usilnie pokazywać jaka to nie jest silna i samodzielna, powoli uczyła się prosić o pomoc, kiedy tego potrzebowała.

Wolała nie iść sama, bo nie miała pojęcia, czy znowu nagle nie wrócą te okropne mdłości i zawroty głowy, pewnie jakoś by się doczołgała do domu, ale jednak wolała tego uniknąć. Nie odmówił jej, pewnie zdawał sobie sprawę z tego, że za bardzo nie ma wyboru i musiała o to poprosić właśnie jego.

Pogoda nie była zbyt zachwycająca, jednak Yaxley przywykła do spędzania czasu na zewnątrz w najbardziej nieprzyjemnych warunkach. Wykonując swój zawód musiała przyzwyczaić się do tego, że nie zawsze ciepły, letni wiatr muskał jej twarz, raczej częściej zdarzało się, że zacinał, był ostry, towarzyszył mu deszcz, czy śnieg, tylko podczas krótkiej części roku warunki były naprawdę sprzyjające. Nie przeszkadzało jej to, że chmury sugerowały, że może zacząć padać. Deszcz nie był niczym złym, nim udali się do miasteczka wzięła zresztą swój skórzany płaszcz z kapturem, który na pewno ochroni ją przed spadającymi z nieba kroplami, o ile w ogóle postanowią spaść. Póki co wyglądało na to, że jeszcze o tym nie zadecydowały.

Spacer trwał dość długo, musieli zejść do miasteczka, jednak droga była całkiem przyjemna. Benjy nie wypytywał jej o samopoczucie, to było całkiem wygodne, bo sama nie do końca wiedziała, jak się czuje. Fizycznie mogło być zdecydowanie lepiej, zresztą tak samo mentalnie, emocje, które ją ogarnęły były bardzo intensywne, właściwie co chwilę się zmieniały, dobrze więc, że zaczął opowiadać historie związane miejscem, w którym się znajdowali. To całkiem skutecznie pomogło jej skupić się na czymś innym. Słuchała go uważnie, potakiwała, kiedy wypadało, na pewno sporo zapamiętała z tego, co jej opowiadał.

Exmoor faktycznie było pełne tajemnic, zapewne można by ich znaleźć jeszcze więcej niż te, o których wspominał Fenwick, była to ciekawa okolica, może kiedyś przyjdzie jej się dowiedzieć jeszcze więcej, znaleźć coś co i ona będzie mogła komuś opowiedzieć.

Dotarli do miasteczka, powoli wyłaniały się kolejne budynki, tak samo jak i bruk, który zastąpił błoto, które jeszcze chwilę wcześniej miała pod stopami. Benjy wiedział dokąd zmierza, więc szła tuż obok niego, równym tempem, nie musiała się martwić o to, że nie trafią do celu.

Dostrzegła szyld apteki, całkiem wyraźnie było go widać. Już prawie dotarli. Kiedy znaleźli się przed drzwiami odezwała się do swojego towarzysza. - Zaraz wrócę. - Nie potrzebowała eskorty do lady, z tym akurat była w stanie poradzić sobie sama, doskonale wiedziała po co się tutaj znalazła. Zniknęła za drzwiami i zostawiła go na zewnątrz, na szczęście miała przy sobie mugolską gotówkę, przebywanie w Whitby spowodowało, że nauczyła się mieć ją zawsze przy sobie.




RE: [13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine - Benjy Fenwick - 12.08.2025

Cóż, jak na dzień, który mógł potoczyć się naprawdę źle, ten wcale nie był najgorszy. Owszem, komplikacji nie brakowało, a bieg wydarzeń był daleki od ideału i miał z normalnością tyle wspólnego, co wrzosowisko z oranżerią, ale zawsze mogło być gorzej. Geraldine wyglądała lepiej - twarz miała w kolorze, który nie zwiastował rychłej powtórki porannego incydentu na mojej kurtce. Buty? Też chwilowo były bezpieczne. W moim odczuciu to wystarczający powód, by uznać spacer za umiarkowany sukces. Było nawet względnie przyjemnie, nie warczeliśmy na siebie, nie wdawaliśmy się w zaczepki ani nie strzelaliśmy uszczypliwościami, co można było uznać za drobny cud - wyjątek godny odnotowania, jeśli brać pod uwagę naszą dotychczasową historię.
Kiedy dotarliśmy pod aptekę, a Yaxley zatrzymała się i powiedziała, że wejdzie sama, skinąłem krótko głową. Nie widziałem powodu, żeby z nią iść, poza tym była duża szansa, że sama wpadnie na to, by wziąć kilka sztuk w zapasie, bez mojego subtelnego komentarza i dyskretnej obecności. Zostałem więc na zewnątrz, opierając się ramieniem o chłodną ścianę. Wilgoć nadal wisiała w powietrzu, ale nie na tyle, by mi przeszkadzała. Nie analizowałem za bardzo, po co tu byłem - funkcja obstawy nie wymagała nadmiernego zaangażowania intelektualnego. Nie rozkładałem sytuacji na czynniki pierwsze, bo nie powodu ku temu - moja rola sprowadzała się do stania w odpowiednim miejscu i wyglądania na kogoś, kto wiedział, po co był tu, gdzie był.
Wtedy właśnie pojawiło się coś - a raczej ktoś - co skutecznie oderwało mnie od szczątkowych rozważań. Był to stosunkowo duży, kudłaty pies, który wyrósł znikąd i niemal od razu wpakował mi się pod nogi. Uniósł łeb, spojrzał w górę tym swoim bezczelnym, wpatrzonym we mnie wzrokiem, a potem zaczął uderzać ogonem o moją nogawkę w jednoznacznym żądaniu uwagi. Był przemoczony, a jego sierść sterczała w każdą stronę, ale widać było, że niewiele go to obchodziło. Nie wyglądał na agresywnego - raczej na spragnionego zainteresowania ze strony człowieka. Westchnąłem, przykucając, żeby podrapać go za uchem, na co natychmiast zaczął kręcić się w kółko, merdając tak energicznie, że prawie przewrócił się na bok.
Nie wiedziałem, czy miał właściciela gdzieś w pobliżu, czy był tylko lokalnym włóczęgą, ale przez chwilę zupełnie mnie to nie interesowało. Kucnąłem, głaszcząc upartego kundla, podczas gdy zza drzwi apteki sączył się zapach medykamentów, a uliczka wokół wciąż tonęła w szarawym półmroku deszczowego popołudnia. Miałem nadzieję, że Geraldine wróci szybko.


RE: [13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine - Geraldine Yaxley - 12.08.2025

Oczywiście, że nadarzyłaby się okazja ku temu, aby nieco skoczyć sobie do oczu, zawsze można było jakąś znaleźć, jednak Yaxley wyjątkowo nie była w nastroju do zaczepek, doceniała to, że Benjy nie korzystał z tego, że nie jest w formie i również zachowywał się neutralnie. Potrafili zajść za skórę i jedno i drugie, jednak nie korzystali z sytuacji, w których ich przeciwnik nie był w formie. Ona zachowałaby się podobnie w takim momencie, jeśli miała z kimś walczyć to tylko ze świadomością, że ta osoba była w pełni sił, jaka bowiem mogła być frajda z tego, że ktoś już przed starciem był kontuzjowany, czy coś.

Dotarli na miejsce. Geraldine weszła więc do środka, sama. Nie potrzebowała wsparcia, bo wiedziała, co miała kupić. Nie było to szczególnie skomplikowane. Być może wcześniej nie miała świadomości o tym, że istnieją takie przedmioty, ale cóż, Fenwick jej wszystko wyjaśnił dość prosto. Nie potrzebowała nic więcej.

Przed Geraldine w kolejce stały trzy osoby. Czekała na to, aż w końcu znajdzie się przy okienku. Nigdzie się nie spieszyła, mogła poczekać, jasne, tyle, że nie znosiła stać w miejscu bezczynnie, więc po prostu przymknęła oczy, aby niespecjalnie denerwować się tym, że kobieta, która zajmowała się sprzedażą niezbyt się spieszyła.

Nie wiedzieć czemu miała to szczęście, że kiedy już wydawało jej się, że zaraz załatwi swoją sprawę, to los sugerował jej, że będzie zupełnie inaczej. Mężczyzna, nieco podstarzały zaczął wypytywać ciemnowłosą ekspedientkę chyba o każdy możliwy produkt, Yaxley przewróciła oczami, ileż jeszcze? Długo, zdecydowanie za długo jej to zajmowało. Nie mogła jednak nic z tym zrobić, miała nadzieję, że Benjy wybaczy jej tę opieszałość, ale nie do końca w tej chwili zależała ona od niej.

W końcu i ona znalazła się przy ladzie. Poprosiła o pięć testów, oczywiście, że nie zamierzała wierzyć jednemu z tych śmiesznych mugolskich wynalazków, pięć jednak chyba było całkiem dobrą ilością, bo będzie mogła powtórzyć próby i sprawdzić, czy wyniki się pokrywają, zapłaciła z nadwyżką, upchnęła swoje zakupy do kieszeni swojego płaszcza, aż w końcu wylazła na zewnątrz.

- Ja jebie, przede mną był typ, który musiał dowiedzieć się wszystkiego, o tym, co mają w asortymencie. - Powiedziała, gdy tylko znalazła się na zewnątrz, dopiero po chwili zauważyła, że Benjy znalazł sobie towarzystwo.

- Masz nowego kolegę? - Zapytała jeszcze, starała się nie robić gwałtownych ruchów, by nie wystraszyć psa, który chyba był jakąś przybłędą, chociaż trudno jej było to ocenić, bo póki co nie widziała za bardzo jak wyglądał, ale nie było obok żadnego innego człowieka, co sugerowało jej, że znalazł się tu bez właściciela, a może komuś uciekł.




RE: [13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine - Benjy Fenwick - 12.08.2025

Podniosłem się z przykucu, otrzepując dłonie o spodnie, i przeniosłem spojrzenie na Geraldine.
- Masz jusz wszystko, czego potszebujes? - Spytałem od razu, kątem oka zerkając na psa, który wciąż stał obok mnie, z lekko przekrzywioną głową, jakby starał się ocenić, czy jej też może zaufać.
Kiedy Geraldine rzuciła swoje kolejne zdanie, parsknąłem pod nosem, nie do końca starając się to ukryć. Nie pierwszy raz słyszałem tego rodzaju narzekanie na ludzi, którzy w sklepie odkrywają w sobie duszę filozofa i muszą przepytać sprzedawcę o absolutnie każdy produkt. Uniosłem brew, patrząc na nią spod lekko zmrużonych powiek. Nie skomentowałem od razu, pozwalając jej skończyć, ale w kącikach ust drgnął mi lekki uśmiech.
Pies poruszył uszami, a ja, widząc wcześniej jego chudość, już wiedziałem, co powinno być kolejnym punktem naszej małej trasy.
- Wygląda na to, sze tak… Wiesz co, powinniśmy chyba podejść do sposzywczego po coś do picia na dlogę powlotną… I jakiś kawałek mięcha dla niego. -  Wskazałem brodą w stronę psa, który najwyraźniej liczył, że zaraz coś dostanie. Przesunąłem dłonią po karku, zastanawiając się przez moment, jak w ogóle pies tu trafił. Nadal nie widziałem w pobliżu nikogo, kto wyglądałby na właściciela. Najwidoczniej był bezpański - to wyjaśniałoby jego chudość i stan futra.
- No, chyba sze chcesz zostaś w miasteczku i mieś wszystko telas s głowy, bez czujnego oka Ulsuli i skszatów domowych… - Dodałem spokojnie, ale nie bez nuty sugestii w głosie, bo taka opcja nie była najgorsza - oczywiście, jeśli Yaxley nie zamierzała zamknąć się w ich sypialni, na cztery spusty, od razu po powrocie do domu i nie wychodzić stamtąd do wieczora, jeśli wynik miał być niezgodny z jej pewnością. Zamawiając obiad i biorąc pokój dla dostępu do łazienki, i może dla tarasu z widokiem na morze, by zjeść tam posiłek, miała mieć zdecydowanie mniejszą prywatność, ale jednocześnie mogła upewnić się tu i teraz, wyładowując stres podczas drogi powrotnej, nie w rezydencji. Obie opcje były sensowne - przynajmniej dla mnie. - Wtedy moszemy podejś kawałek dalej, do B&B, i pszy okazji zjeść obiad. - Kątem oka widziałem wejście do sklepu - ruch był niewielki, więc tym razem raczej nie utknęlibyśmy w kolejce, a perspektywa obiadu przed powrotem była kusząca - szczególnie, jeśli mieliśmy spędzić trochę czasu na spacerze do domu, który w drugą stronę miał być znacznie bardziej pod górę, niż z górki.
Przez chwilę patrzyłem na nią, potem znów na psa, który zdawał się znowu robić coraz mniej ostrożny - podszedł krok bliżej, powąchał buty Geraldine, po czym usiadł, jakby czekał na rozwój sytuacji. Ruszyłem się lekko o dwa kroki w bok, żeby sprawdzić, czy pies pójdzie za mną - zrobił to bez wahania, trzymając się pół kroku z tyłu.
- Chyba mu szię spodobaliśmy. - Rzuciłem, a w moim głosie pobrzmiewała lekka nuta rozbawienia. - Tym balsiej pszydałoby się coś dla niego kupiś. - Poczekałem moment, obserwując jej reakcję, po czym wzruszyłem ramionami.


RE: [13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine - Geraldine Yaxley - 12.08.2025

- Tak, mam. - Powiedziała raczej bez zbędnych emocji. Wiedzieli, jaki był cel ich wędrówki, kupiła to, co miała kupić, jeszcze chwila, a będzie mogła sprawdzić, czy przyczyną jej dolegliwości będzie to, co zostało jej zasugerowane. No, może dłuższa chwila, musieli jeszcze wrócić do rezydencji.

Nie umknęło jej to, że Benjy parsknął pod nosem, nie zamierzała udawać, że nie irytowały ją te osoby, które w sklepach szukały szczęścia próbując zorientować się nad właściwościami każdego przedmiotu, który był tam dostępny. Nie do końca to rozumiała, nie miała pojęcia, jaką przyjemność tak właściwie można z tego czerpać, dlatego też nie miała najmniejszego oporu, aby to skomentować. Idziesz do sklepu, masz cel, kupujesz to, czego potrzebujesz i do widzenia, nie była to szczególnie skomplikowana czynność przynajmniej w oczach Yaxleyówny.

- Tak, kupmy coś dla niego, wygląda jakby nie jadł od kilku dni. - Inaczej pewnie psu nie byłoby widać żeber. Jasne, Geraldine niby była myśliwą, ale nie wszystkie zwierzęta traktowała jak bestie, uwielbiała psy, inaczej nie miałaby dwóch pod swoją opieką.

Zmrużyła na moment oczy, słysząc kolejne słowa mężczyzny. W sumie, nie było to takim głupim rozwiązaniem. Mogłaby dowiedzieć się wszystko od razu, w rezydencji ściany miały uszy - to było niezaprzeczalne, tutaj nikt niczego by się nie dowiedział, może było to wcale nie takie nierozsądne.

- To całkiem rozsądne, nikt nie będzie wiedział, że coś się dzieje. - Nie sądziła, aby ktokolwiek interesował się jakoś szczególnie jej stanem, ale wolała mieć chwilę na przetrawienie tego, bo przecież nie mogła mieć pewności co do tego, co uda im się ustalić. Tutaj będzie sama, nikt nie zauważy jej reakcji, nikt nie będzie o nic pytał, póki co wszystko sugerowało, że był to naprawdę niezły plan.

- Zróbmy więc tak, wezmę pokój, z łazienką, ty zamówisz obiad, jestem kurewsko głodna, więc to musi być coś wielkiego i najlepiej tłustego, bo potrzebuję mięsa. - Nie znał na pewno jej preferencji, więc wolała go uprzedzić, jak wyglądają. Kochała mięso, brzydziła się warzywami, jak przystało na prawdziwą łowczą. Potrzebowała zjeść coś, co doda jej siły, najlepiej jakiś stek, może bekon, tak kochała bekon.

- Chodźmy więc tam. - Chyba podjęła już decyzję, przynajmniej szybciej rozjaśni jej się cała sytuacja, będzie mogła ją przetrawić podczas drogi powrotnej.

- Wzięłabym go do siebie, ale mam dwa psy, konia i kota, nie wiem, czy trzeci pies to dobry pomysł... - Miała tendencje do podejmowania spontanicznych decyzji, Cukier trafił pod jej dach przez to, że znalazła go samotnego podczas sabatu, oba jej psy były szczeniakami, brakowało jej tylko trzeciego... teraz dochodził do tego kot Ambroise'a i jej koń, trochę za dużo zwierząt jak na jedną, czy tam dwie osoby. Nachyliła się jednak, by pogłaskać zgubę, wcześniej dała mu powąchać swoją dłoń.

- Masz zwierzątko? - Wbiła w Benjy'ego swoje spojrzenie, lustrowała go wzrokiem, oczekiwała szczerej odpowiedzi, tak właściwie to podejrzewała, że nie ma, bo przecież plątał się po świecie, więc pewnie nie pozwolił sobie na żadnego zwierzęcego przyjaciela, nie miał pojęcia ile traci. O ile próbowała sobie tłumaczyć , że mogło to wynikać ze zdrowego rozsądku, to w tej chwili zamierzała go przekonać do tego, żeby chociaż pomyślała nad tym, czy nie chce zabrać ze sobą psa.




RE: [13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine - Benjy Fenwick - 12.08.2025

Ulżyło mi, że mieliśmy jednoznaczną zgodność odnośnie psa - wystarczyło na niego spojrzeć, żeby wiedzieć, że był zabiedzony i głodny - miał wystające żebra, łopatki odstawały mu spod sierści, a w oczach miał to szczególne spojrzenie stworzenia, które nauczyło się liczyć każdy kęs. Biedaczyna. Wyglądał na takiego, co od dawna nie widział porządnego posiłku. Skoro Geraldine odpowiadała opcja z zajazdem, nie miałem nic przeciwko, ale priorytety były jasne - najpierw mięso dla psa, potem wszystko inne.
- W takim lasie w B&B poploś o pokój na poddaszu, ten s talasem i widokiem na wodę. Ja załatwię lesztę. - Wskazałem ręką w kierunku ulicy, gdzie, jak pamiętałem, znajdował się zajazd. Nie mówiłem tego w takim tonie, jakbym chciał dyskutować czy przekonywać, raczej informacyjnie - po prostu wydawało mi się to oczywiste. Nie rozwijałem tematu, ale w głowie miałem jasny obraz tego, co zamierzam - sprawdzę menu, znajdę jej największy i najbardziej tłusty kawał mięcha, jaki mają, i przyniosę bez zbędnych dyskusji. Doskonale wiedziałem, że jej preferencje smakowe to nie było coś, co należy kwestionować - szczególnie teraz. Ja sam lubiłem posiedzieć z lokalsami, pogadać, poobserwować ludzi, ale w innych okolicznościach niż te, w których się obecnie znajdowaliśmy, teraz priorytetem było dać Geraldine trochę przestrzeni, żeby mogła zająć się… Sprawą. Po prostu uznałem, że jedzenie na świeżym powietrzu, na tarasie, w prywatnym miejscu, będzie lepszym rozwiązaniem.
Bez dalszych słów ruszyłem w kierunku sklepu, pies trzymał się z boku, co jakiś czas zerkając to na mnie, to na Geraldine. Kiedy wspomniała o swoim „zwierzyńcu” w domu, spojrzałem na nią z lekkim zdziwieniem.
- Dwa psy, kot i… Koń? - Powtórzyłem, po czym zagwizdałem krótko z zaskoczeniem. O psach wiedziałem, o kocie też - zresztą trudno zapomnieć o różowym kocie, który wygląda jak żywa landrynka, ale o koniu słyszałem pierwszy raz. Już po tonie jej głosu wiedziałem, do czego zmierza pytanie, które zaraz padło, mimo to pokręciłem głową - nie było mowy, bym go zabrał.
- Nie. - Pokręciłem głową, odpowiadając, zanim jeszcze zdążyła wypowiedzieć pytanie wprost. - Za duszo podlószuję, nie siedzę długo w jednym miejscu. Włóczę szię po lósznych, często niebespiecznych miejscach, mam do czynienia s klątwami i zabespieczeniami. To nie jeszt odpowiednie ślodowisko dla szadnego zwieszaka. - Zrobiłem krótką pauzę, a potem dodałem z lekkim wzruszeniem ramion:
- No, chyba sze dla ptaka, któlym wysyłam listy. - Nie mówiłem tego z żalem, raczej stwierdzałem fakt - posiadanie zwierzęcia oznaczałoby odpowiedzialność, której w moim trybie życia zwyczajnie nie dałoby się utrzymać.
Pies poruszył uszami, jakby zainteresował się samym faktem rozmowy, chociaż pewnie wolałby, żeby zamiast mówić, ktoś wreszcie mu coś dał do jedzenia. W międzyczasie podeszliśmy do sklepu. Zatrzymałem się przed wejściem i obróciłem do Geraldine.
- Co ci wziąś do picia? - Spytałem, odwracając głowę w jej stronę. - Woda, sok, coś innego?
Czekałem tylko na jej odpowiedź, po czym skinąłem głową, zostawiając ją z psem na zewnątrz. Nie czekając na dłuższe wyjaśnienia, ruszyłem do między regały. Wnętrze było niewielkie, pachniało mieszanką świeżego pieczywa i słodkich wypieków, a gdzieś w tle słychać było dźwięk pracującej lodówki. Sklepikarz skinął mi głową na powitanie, a ja - odpowiedziawszy tym samym - od razu skierowałem się w stronę działu z napojami, planując potem zahaczyć o ladę, gdzie, jak miałem nadzieję, sprzedawano też jakieś surowe mięso lub przynajmniej konserwy, które nadawałyby się dla psa. Wiedziałem, że im szybciej go nakarmimy, tym większa szansa, że zostanie w okolicy i nie uzna, iż musi szukać innego źródła pożywienia. Potem będzie można spokojnie przejść do zajazdu, wynająć pokój na poddaszu i zorganizować obiad w taki sposób, żeby nikt nam nie przeszkadzał. A przy okazji… Być może ustalić, czy pies ma właściciela, czy też właśnie znaleźliśmy nowego, dość przypadkowego towarzysza. No i Sprawę - żadne z nas o niej nie zapomniało.


RE: [13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine - Geraldine Yaxley - 13.08.2025

Nie można było przejść obojętnie obok zwierzaka wymagającego wsparcia. Yaxley bardzo lubiła psy, uważała, że były one wspaniałymi towarzyszami dla ludzi, zresztą nie bez powodu miała dwa swoje. Ten tutaj wyglądał jak siedem nieszczęść, nie wydawał się być jednak zupełnie agresywny, spoglądał na nich tymi swoimi smutnymi oczami. Nie powinna w nie patrzeć, bo wiedziała, jak się to skończy, a nie do końca mogła sobie na to pozwolić.

- Tak zrobię. - Nie spodziewała się, że akurat ten pokój będzie zajęty, raczej wszystkie świeciły pustkami, bo sezon wakacyjny już się skończył. Miasteczko po lecie stawało się raczej miastem duchów, lokalsów nie było tutaj zbyt wielu, ale to był właśnie urok tych nadmorskich miejsc. Wolała je jesienią, czy zimą, kiedy nie było dookoła wrzeszczących ludzi, można na spokojnie cieszyć się widokami.

- a, i jastrząb, zapomniałam o moim ptaku. - Dodała jeszcze, jakże mogła to zrobić. Floret był nie tylko zamiennikiem sowy, a również jej towarzyszem podczas polowań. Sama go wytresowała, chociaż zajęło jej to sporo czasu, była jednak z tego powodu strasznie dumna. Jastrzębie były jednymi z ptaków, które nadawały się do tego idealnie. Koń póki co nadal był w Snowdonii, nie miała gdzie go trzymać w Londynie, jednak skoro myśleli z Roisem o kupnie domu, to mogłaby go w końcu zabrać od ojca. Brakowało jej codziennych przejażdżek, był to też bardzo dobry sposób na utrzymanie formy, a niósł ze sobą sporo przyjemności.

Benjy dość szybko ją rozgryzł. Westchnęła jedynie ciężko, jej plan chyba nie miał zadziałać. - Można podróżować z psem, przynajmniej miałbyś kogoś zawsze przy sobie. - Próbowała dalej, bo nie poddawała się tak łatwo. - Myślę, że słuchałby się Ciebie, zobacz jaki jest spokojny, powiedziałbyś, żeby został, to by na Ciebie poczekał. - Nie musiał przecież pakować się z nim od razu do tych przeklętych miejsc. Geraldine zabierała swoje psy ze sobą na polowania, może nie zawsze, ale jednak nie uważała, że to mogło być przeszkodą w pracy. - Na pewno byłoby mu z Tobą lepiej niż teraz. - Co do tego nie miała wątpliwości, chociaż przecież nie znała Fenwicka jakoś za bardzo.

- Woda będzie w porządku. - Powiedziała zanim jej towarzysz zniknął w drzwiach sklepu.

Yaxley przykucnęła przy psie, który znowu usiadł i czekał, chyba zdawał sobie sprawę z tego, że w końcu dostanie coś do jedzenia. Głaskała go za uszami i cicho do niego mówiła. - Kolego, nie zostawimy Cię tutaj, już ja się tym zajmę, jeszcze nie wiem kto się Tobą zaopiekuje, ale na pewno nie zostaniesz sam. - Nie zakładała w ogóle możliwości, że mogliby go zostawić na pastwę losu, przeanalizowała w głowie kto mógłby zostać uszczęśliwiony psem. Cornelius był łatwym celem, bo gdyby pokazała go Fabianowi... to jej chrześniak na pewno chciałby go zabrać ze sobą do domu, Lestrange pewnie miałby na ten temat inne zdanie, już widziała przed oczami jego minę, chyba wolała mu się nie narażać. Ursula pewnie nie zaakceptowałaby tego kundla, więc odpadała, lista robiła się coraz krótsza, ktoś jednak na pewno będzie w stanie wziąć go do siebie, w ostateczności... dwa, czy trzy psy, czy to była taka różnica?




RE: [13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine - Benjy Fenwick - 13.08.2025

Pokręciłem głową, kiedy skończyła swoje argumenty - oczywiście, że miło byłoby mieć psa. Znałem ten rodzaj lojalności, ciepła i prostej obecności, która potrafiła wyciszyć każdy nerw, ale to nie był mój świat. Nie przy tym, co robiłem, gdzie byłem i jak często znikałem bez zapowiedzi. Psy potrzebują stałości, rytuałów, podwórka, na którym wiedzą, że wrócę przed zmrokiem. Ja wracałem wtedy, kiedy akurat się udawało - czasem wcale, przez kilka dni, i nie zamierzałem udawać, że byłoby inaczej.
- Fajnie byłoby, jasne, ale - jak jusz mówiłem - to nielealne pszy mojej placy. - Powiedziałem w końcu. - Poza tym nie mam ochoty szię pszywiązywaś, to zawsze kończy szię dlamatem. - Nie owijałem w bawełnę. Przywiązania są ciężkie, wymagają… Obecności. A ja byłem najlepszy, kiedy byłem w ruchu, poza kadrem, między jedną sprawą a drugą, z rękami w pracy, w milczeniu. Pies zasługiwał na coś innego niż oczekiwanie pod drzwiami.
Odbiłem piłeczkę bez skrępowania, spojrzałem na nią i na zwierzę, które już trzymało dystans krótszy niż przed chwilą. Ogon poruszał się niepewnie, ale jednak w rytmie nadziei.
- S tobą byłoby mu jeszcze lepiej. - Stwierdziłem. - Miałby stabilny dom, a skolo wychodzisz za mąsz, to miałby od lasu dwóch właścicieli. Ambloise… - Nie mogłem powstrzymać uśmiechu pod nosem - Nawet jeśli tlochę pogada, ostatecznie i tak pójdzie ci na lękę. - Nie dodawałem oczywistego, ale… Myśl przyszła, przemknęła i zgasła. Nie wszystkie pomysły trzeba ratować. Skinąłem głową w kierunku sklepu - najpierw woda, mięso dla psa, potem reszta - weszliśmy pod markizę, a ja złapałem klamkę, wchodząc do sklepu. Chłodziarka zaszumiała, kiedy otworzyłem drzwi. Wziąłem dwie butelki wody - jedną większą, drugą poręczną. Na stoisku z wędlinami poprosiłem o solidny kawał surowego mięsa i parę grubych plastrów szynki, żeby było coś na już i coś na później. Zapłaciłem, podziękowałem i wyszedłem z powrotem na ulicę.
Pies czekał przy jej nodze, jakby robił to od lat. Podałem jej butelkę, a na widok mięsa zwierzak zamarł z tym błyskiem w oku, który znałem aż za dobrze - mieszaniną głodu i niewiary.
- Lubi cię. - Powiedziałem. - To widaś s metla. - Zerknąłem w stronę zajazdu. - Dajmy mu część mięsa tutaj, zanim luszymy dalej, a potem lesztę przed B&B. Niech je, kiedy my pójdziemy załatwiaś… Splawę. Będzie miał chwilę spokoju i pełny bszuch. - Przykucnąłem przy krawężniku, rozdarłem papier, rzuciłem mu pierwszy kawał. Złapał, przeżuł, zadrżał cały, jakby nagle przypomniał sobie, jak to jest nie czuć pustki w brzuchu. Dałem mu następny, nieco mniejszy, a resztę schowałem do torby, żeby nie rzucać wszystkiego naraz. Nie miałem ochoty patrzeć, jak zwraca z przejedzenia.
- Stalczy mu na kilka chwil. - Mruknąłem. - Póśniej dostanie jeszcze.
Mogliśmy ruszyć do celu, który był na tyle blisko, że nie miało to zająć dłużej niż dwie minuty marszu z psem tuż za nami.


RE: [13/09/1972] Déjà Vu - same shit, different boots | Benjy, Geraldine - Geraldine Yaxley - 13.08.2025

Niby rozumiała z czego wynika negowanie tego pomysłu, jednak temu psu byłoby z nim na pewno dużo lepiej niż teraz, to było niezaprzeczalne. Dbałby o niego na tyle, na ile to było możliwe. Starała się zrozumieć to podejście do przywiązywania się, kiedyś też tak miała, ale było to dawno temu przez co chyba nieco już zapomniała jak to jest. Zwłaszcza jeśli nie zamierzał osiadać w jednym miejscu. Ona zmieniła swoje życie, bo nadarzyła się ku temu okazja i była potrzebna na miejscu. Jakoś samo się tak wszystko złożyło, choć dawno temu wydawało jej się, że raczej będzie prowadzić koczowniczy tryb życia. Zweryfikowała to z czasem i wcale nie narzekała. Pozwalała sobie na dalsze wyprawy, jednak nie tak często jak kiedyś, były też krótsze, ale nie ograniczyła ich zupełnie. No i miała Triss, która opiekowała się psami pod jej nieobecność, skrzatka ojca była godna zaufania, wiedziała, że spełni swoje zadanie odpowiednio.

- Może i tak, ale wybrał Ciebie. - To do niego podszedł jako pierwszy, to nim się zainteresował. Póki co mieli jeszcze czas, jednak nie wydawało jej się, że pozwoli mu zostać na ulicy. Geraldine miała miękkie serce, chociaż na pierwszy rzut oka nie było tego widać, szczególnie gdy widziała skrzywdzone stworzenia, czy ludzi. Nie wahała się z udzieleniem pomocy.

- Pewnie masz rację. - Na początku zapewne musiałaby wysłuchać trochę narzekania, ale z czasem by mu przeszło. W końcu był to tylko kolejny pies, nie robił szczególnej różnicy w ich liczbie domowników. Bardzo prawdopodobne było to, że powiększy się ona nie tylko o trzeciego psa.

Nachylała się nad zwierzęciem i nie przestawała go głaskać, dopóki Benjy nie wrócił ze środka. Nie była szczególnie oporna na wdzięki psa, może nie był najpiękniejszy, ale te smutne oczy potrafiły czarować.

- Mam wrażenie, że to jeden z tych, które lubią wszystkich. - Na Fenwicka w końcu zareagował podobnie, więc to nie chodziło o to, że lubił akurat ją.

- Tak, to dobry pomysł, zobaczymy, czy będzie na nas czekał. - Nie mogli mieć pewności, że nie postanowi ruszyć dalej, kiedy już będzie miał pełny brzuch. Kto wiedział, co siedziało w głowie tego psa.

Ruszyli przed siebie, nie można było tego nawet nazwać spacerem bo ich miejsce docelowe znajdowało się niedaleko. Weszli do środka, pozostawiając swojego nowego psiego towarzysza na zewnątrz. Yaxley rozejrzała się po wnętrzu, pamiętała, że jej misją było ogarnięcie pokoju. Przywitała się z gospodarzem i poprosiła o ten, o którym wspomniał Benjy, na poddaszu, z tarasem, mogli dzięki temu zjeść w całkiem malowniczych warunkach. Nie okazało się to być zbytnio problematyczne, tak jak zakładała turyści już wyjechali, a miejsce świeciło pustkami. Mogła się udać na górę i załatwić sprawę, mężczyzna miał do niej dotrzeć z jedzeniem.

Ruszyła więc na piętro całkiem szybkim krokiem. Otworzyła drzwi i weszła do środka. Nie rozglądała się po pomieszczeniu, nieszczególnie ją interesowało to, jak wyglądał pokój. Najważniejsze było to, że miał dostęp do łazienki, to właśnie tam musiała się udać, aby załatwić sprawę, która sprowadziła ich do miasteczka.

Jeszcze chwila i dostanie odpowiedź na nurtujące ją pytania. Zamknęła się w łazience. Obmyła sobie twarz zimną wodą, potrzebowała tego, spojrzała w lustro, wpatrywała się w swoje odbicie krótką chwilę, czy była na to gotowa? Chyba nie, ale wolała wiedzieć, przynajmniej będzie mogła jakoś to zacząć układać sobie w głowie, być może miało się okazać, że to były tylko spekulacje. Już za moment wszystko się wyjaśni. Postąpiła zgodnie z instrukcją, którą przeczytała. Nie było to nic skomplikowanego, musiała odczekać chwilę, nie wychodziła przy tym z łazienki. Miała ochotę zapalić, ale się powstrzymywała, bo chyba nie powinna tego robić, to mogło szkodzić temu dziecku, które wcale nie musiało być powodem jej problemów żołądkowych.

Minęła chwila, mogła w końcu to sprawdzić. Sięgnęła po jeden z pięciu testów, na których zobaczyła dwie kreski, później drugi, trzeci, czwarty i piąty. Wszystko wyglądało tak samo, żaden z nich nie pokazywał nic innego. Pięć to chyba wystarczająca ilość, aby uwierzyła w to, że to faktycznie się działo. Zbladła. Nie do końca tego się spodziewała, chociaż przez te sugestie faktycznie dotarło do niej, że jest taka ewentualność.

Jeszcze nie do końca wiedziała, czy się cieszy, czasy były wątpliwe, oni nie planowali jeszcze powiększać rodziny, ale to już się stało, nie zdążyli wziąć ślubu, na szczęście zaczęli powoli wszystko układać. Nie bała się jakoś szczególnie, nie była to przecież nastoletnia ciąża, miała swoje lata, jednak czuła lekki niepokój. W końcu opuściła łazienkę, kiedy ogarnęła jej wnętrze. Najwyraźniej Benjy miał być pierwszym, który usłyszy tę wspaniałą nowinę, nie spodziewała się takiego obrotu sprawy, ale niezbadane są koleje losu.