Secrets of London
[17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine - Wersja do druku

+- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl)
+-- Dział: Poza schematem (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=29)
+--- Dział: Wyspy Brytyjskie (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=30)
+--- Wątek: [17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine (/showthread.php?tid=5161)

Strony: 1 2


[17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine - Geraldine Yaxley - 24.09.2025

17.09.1972, Exmoor

Śniadanie, niby nic wielkiego, ale jednak bardzo istotna część dnia, o ile nie najważniejsza. Znaleźli się w jadalni dość wcześnie, było w końcu wiele naglących spraw, którymi musieli się zająć, ten czas był okropnie wymagający, ale nie było innego wyjścia, jak zacisnąć zęby, jakoś to przetrawić, by w końcu wszystko zniknęło gdzieś za nimi. Może nawet to i lepiej, że wszystko działo się tak spontanicznie, na samą myśl o tym, że niektórzy przygotowywali podobne wydarzenia z rocznym wyprzedzeniem robiło jej się słabo.

Czekała ją dzisiaj wycieczka do Londynu miała się bowiem spotkać z Millie, aby poinformować ją o zmianach, które mialy nadejść, zresztą potrzebowała w tym jej drobnego wsparcia, okazało się bowiem, że nie miała zbyt wielu koleżanek, które mogłyby pojawić się przy jej boku.

Wczoraj zaliczyli krótką wycieczkę do Walii, aby spotkać się z jej rodzicami, spotkanie okazało się pójść całkiem gładko - tak, jak przewidywała, co najbardziej istotne udało im się opuścić Snowdonię nim nadszedł wieczór, było to sporym sukcesem, bo jej rodzice mieli w zwyczaju przeciągać podobne spotkania.

Znaleźli się więc razem, dość wcześnie w jadalni, aby zjeść śniadanie, nie do końca wiedziała, jakie Ambroise miał plany na ten dzień, ale zamierzała to ustalić przy posiłku, tyle, że przy stole ktoś już siedział. Ursula. Uśmiechnęła się do kobiety na przywitanie, jednak po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. Miała wrażenie, że ona wie, iż trzymają przed nią w ukryciu pewną informację. Mało kto potrafił przeszywać tak wzrokiem, jakby samo spojrzenie zapewniało dojście do tych najbardziej skrywanych przed światem informacji. Lestrange miała coś takiego w sobie.

Nie wydawało jej się słuszne ukrywanie tego, zresztą niedługo wszyscy i tak się tego dowiedzą, wręcz trochę głupio jej było, że rozmawiały o tym z Ursulą, wspominała, żeby wstrzymali się z podobnymi decyzjami, bo ludzie będą gadać, tylko chyba na to było już nieco zbyt późno.

Yaxley nie miała w zwyczaju ukrywać prawdy, stwierdziła więc, że może skoro sytuacja nadarzyła się sama to dobrze będzie uświadomić Lestrange o tym wszystkim przy wspólnym posiłku, przeniosła wzrok na Ambroise'a jakby chciała mu zasugerować, że to był dobry moment, no, może jeszcze nie teraz, ale na pewno się za chwilę nadarzy. W końcu usiadła przy stole. - Dzień dobry. - Rzuciła całkiem lekko, jak na to, że czekała ich dość trudna rozmowa, wiedziała, że to, co im się przytrafiło nie wyglądało dobrze, byli trochę jak para nastolatków, która nie mogła się powstrzymać... z drugiej strony, czy na pewno? Nie miała zielonego pojęcia o tym, że ona już wie, oczywiście, przed Ursulą nic nie było w stanie się ukryć, domyśliła się przecież jako pierwsza.




RE: [17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine - Ambroise Greengrass - 24.09.2025

Zdecydowanie nie należał do grona ludzi, którzy na każdym kroku podkreślali fakt, że śniadanie to najważniejszy posiłek dnia. Owszem, nie wykluczał tego, że zapewne mieli rację, ale jednocześnie nigdy nie przykładał specjalnej wagi do konieczności spożycia naprawdę porządnego pierwszego posiłku. Przy jego grafiku w pracy oraz natężeniu pobocznych zajęć, a także zwyczajnie w związku ze skłonnością do zapominania o takich rzeczach, jaką bez wątpienia miał, trudno byłoby mu powiedzieć, że zawsze znajdował czas na zjedzenie czegoś konkretnego.
Wręcz przeciwnie. Na ogół wystarczała mu czarna kawa bez cukru, ewentualnie przelotnie zgarnięta bułka albo kanapka, jeśli akurat przebywał w domu rodzinnym, gdzie Flora nieodmiennie dbała o przygotowanie czegoś świeżego na rano. Jeżeli natomiast znajdował się w Londynie, przeskakując między obowiązkami i żonglując czasem wolnym, jaki mu pozostawał, wtedy na ogół nie zwykł jadać nic do lunchu. Jego naczelnym argumentem było bycie nazbyt zapracowanym. Pobocznym? To, że zasiadanie przy pustym stole i gapienie się w talerz nie należało do zbyt pokrzepiających momentów dnia.
Prawdę mówiąc, do początku września nie za bardzo pamiętał, kiedy tak naprawdę cokolwiek gotował. Owszem, z pewnością zdarzyły się takie chwile, ale całkowicie wyrzucił je przy tym z głowy. Gdy odpowiadał wyłącznie sam za siebie, nie mógł szczycić się zbyt zdrowymi nawykami. Być może głównie ze względu na to nigdy nie skomentował wręcz przerażającej ilości pustych słoików i pudełek, jakie wysypały się na niego z szafki w kuchni mieszkania przy Horyzontalnej, gdy przygotowywał pamiętne śniadanie przed końcem świata, jaki znali.
Ósmy września. To był całkiem dobry dzień. Przynajmniej pośrodku, po dosyć chaotycznym i trudnym początku oraz bez brania pod uwagę tego, w jaki sposób się zakończył. Przez kilkanaście godzin byli naprawdę szczęśliwi. Mogli wreszcie poczuć się normalnie, zaczęli zachowywać się zupełnie tak, jakby wszystko miało być już w jak najlepszym porządku.
Od tamtego dnia minęły nawet nie dwa tygodnie. Wiele osób stwierdziłoby, że nie dało się tego nazwać szmatem czasu. Był to zaledwie moment. A jednak w jego oczach te dni były bardziej przepełnione wydarzeniami niż wszystkie wcześniejsze tygodnie. Z pewnością niosły ze sobą znacznie więcej zmian.
Ta jedna, o jakiej teraz myślał należała do tych, które miały swój początek naprawdę dawno temu, ale ich konsekwencje zaczęły być widoczne dopiero teraz. Zupełnie tak, jakby ktoś już dłuższy czas temu odkręcił kran, ale zatkał korek, czekając aż woda sama przeleje się przez brzeg wanny.
Brodzili w niej najpierw tylko lekko, niby już zauważalnie, ale nie do końca wiedząc, co z tym zrobić. Nie szukali źródła wycieku. Po prostu patrzyli na podłogę, marszcząc brwi i mrużąc oczy. Wymieniając słowa, czasem z sensem, czasem bez niego, ale w ostateczności i tak nim się obejrzeli, brodzili we wszystkim praktycznie po pas.
Całe szczęście, nie należeli do grona ludzi, którzy tak łatwo daliby się utopić. Może trochę pochłonęła ich intensywność wszystkich ostatnich wydarzeń, ale przecież byli w stanie sobie z tym poradzić. Nie potrzebował potwierdzać tego z nikim, prócz Riny. Mieli dać radę, niezależnie od tego, co kto powie.
A ludzie zdecydowanie mieli mówić. Nie miał złudzeń, co do tego, czym będzie skutkować ten wybór daty. Szybki ślub sam w sobie mógł być przyczyną licznych plotek. I nawet jeśli nie brali go przez wzgląd na tę jedną konkretną, największą z nich bez wątpienia mieli potwierdzić.
Nie martwił się tym jednak, przynajmniej do pewnego momentu uważając, że to była sprawa Roisa z przyszłości. Ten teraz zamierzał po prostu zjeść jedno z tych nielicznych porządnych śniadań w jego życiu, ustalając dalszy przebieg dnia i wymieniając się z Geraldine planami na następne godziny. Nie spodziewał się, że tak szybko przyjdzie mu spojrzeć wprost w oczy idącej pół kroku przed nim dziewczyny i wyłapać konieczność weryfikacji założeń.
Moment później przekroczył próg jadalni, niemal dosłownie stając oko w oko z gospodynią domu. No tak. Powinni. Tak, sposób, w jaki spojrzała na niego Yaxleyówna był wyjątkowo wymowny. Co prawda nie zrobili tego w Snowdonii, ale tutaj? Raczej nie należało, aby zbyt długo uciekali od prawdy, nawet jeśli być może rzeczywiście pod wieloma względami zachowywali się niczym para nastolatków. To nie był ten przypadek. Tu raczej należało, aby byli szczerzy.
Nie można było im odmówić tego, że bez dwóch zdań korzystali z życia, szczególnie mając ku temu okazję i możliwości. Ba, nie trudno byłoby mu wewnętrznie stwierdzić, że nawet wtedy, gdy jej nie mieli, zdecydowanie byli w stanie sami ją dla siebie stworzyć. Udowodnili to zresztą wcale nie tak dawno temu. Miał to na uwadze, doskonale pamiętając własne zachowanie i zdając sobie sprawę z tego, że gdyby nie wtedy, przed paroma miesiącami...
...nie mieli praktycznie żadnej gwarancji, że ich wrześniowy powrót do przeszłości, lizanie ran, przedłużony weekend, dochodzenie do siebie czy tam niezbyt pożegnalne właściwe pożegnanie nie rzuciłoby ich w ramiona bardzo analogicznej sytuacji. Niespecjalnie dbali wtedy o bycie rozsądnymi ludźmi.
To, że znaleźli się w tym punkcie życia było pokłosiem ich własnych decyzji. Czy tego żałował? Niekoniecznie. Jedynym prawdziwym powodem do tego, by nie czuł się zbyt dumny były okoliczności, które ich tu sprowadziły. Zdecydowanie dużo bardziej wolałby postąpić tak jak to niegdyś planował, podejmując świadome kroki ku założeniu rodziny. Nie zaś grając kartami, które sam wyciągnął sobie na oślep.
Szczególnie, gdy powinni zajmować się ślubem, którego data zbliżała się z godziny na godzinę. Nie mieli zbyt wiele czasu, jeśli chcieli zdążyć ze wszystkim. Całe szczęście, mieli przy tym naprawdę nieocenione wsparcie, ale...
...cóż. Jedno łączyło się z drugim, drugie łączyło się z trzecim, a trzecie z pierwszym. Coś za coś. Mieli u swojego boku naprawdę odpowiednich ludzi, ale musieli być z nimi transparentni. Tylko może nie od razu od wejścia?
- Dobry - rzucił chwilę po dziewczynie, kiwając głową.
Nie zamierzał mówić nic o tym, że skrzaty wyjątkowo się postarały, gdy chodziło o zastawienie stołu. Nic z tych rzeczy. Zamiast tego spokojnym ruchem odsunął najpierw jedno krzesło, później drugie, czekając aż Geraldine usiądzie, żeby samemu zająć miejsce tuż obok niej. Nie lubił czczej paplaniny o pogodzie. Poza tym nie było, czym się denerwować, nie? Byli dorośli. I bardzo świadomi swojej sytuacji, w tym tego jak to miało wyglądać z zewnątrz. Niekoniecznie jednak dla kogoś, kto ich znał, prawda? W tym wypadku nie czuł się zaniepokojony pochopnym osądem.


RE: [17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine - Ursula Lestrange - 24.09.2025

Przywykłam do wczesnego wstawania, nigdy nie było w tym dla mnie wysiłku, raczej naturalna konieczność, zakorzeniona we mnie głębiej, niż jakikolwiek nawyk. W moim wieku, a także w moim położeniu, nocne hulanki nigdy nie były stosowne, nawet w latach młodości. Zawsze wolałam poranki od wieczorów - były czystsze, spokojniejsze, pełne tej jasności, która zdawała się sprzyjać myślom znacznie bardziej niż przeciągające się wieczory, w których rozmowy nużyły, a zbyt płytkie świeczniki pozostawiały na obrusach ślady wosku. Nie inaczej było tego dnia. Obudziłam się o świcie, tak jak zwykle, i przystąpiłam do moich porannych rytuałów z powagą, która w moim rodzie uważana była niemal za obowiązek.
Gdy zeszłam do jadalni, stoły były już nakryte. Skrzaty domowe, lojalne i niewidoczne w swej pracowitości, przygotowały wszystko z nadmiarem troski. Rozłożone talerze błyszczały w świetle pierwszych promieni słońca, wpadających przez ciężkie zasłony, na obrusie stał dzbanek z herbatą, który parował delikatnie, a srebrna pokrywa półmiska skrywała gorące jeszcze kiełbaski. Śniadanie było zawsze obfite, choć z reguły spożywałam je w samotności, w ciszy, której nauczyłam się cenić niemal bardziej niż towarzystwo.
Ostatnio jednak cisza ta ulegała pewnym zakłóceniom, sytuacja nieco się zmieniła, chociaż nie mogłam powiedzieć, by zmiana ta była wyłącznie niepożądana. W domu pojawiło się więcej osób, a wraz z nimi nastąpiła zmiana rytmu - więcej głosów, śmiechu, a nawet sporadycznych kłótni w korytarzach. Nieczęsto nadal jednak zdarzało mi się jeść śniadania w towarzystwie - zazwyczaj kończyłam posiłek, nim którekolwiek z nich raczyło zejść na dół. Młodsi, jak to młodsi, lubowali się w późnym spaniu, w przeciąganiu nocy i w rozmowach trwających do rana, a potem w chwytaniu czegoś i umykaniu z kuchni. Ja natomiast wstawałam wcześnie, zawsze jadałam przy stole i nie zamierzałam dostosowywać swojego rytmu do niczyich przyzwyczajeń. Najczęściej zdążyłam opróżnić filiżankę i odsunąć krzesło, nim ktoś pojawiał się w zasięgu mojego wzroku.
Powoli mieszałam herbatę, obserwując, jak idealnie równe dwa plasterki cytryny obracają się w bursztynowym płynie, zapach czarnej herbaty z nutą bergamotki unosił się ponad stołem, a przede mną leżały kiełbaski, które postanowiłam zostawić na chwilę, aż lekko przestygną. Nigdy nie lubiłam zbyt gorących potraw, chociaż skrzaty miały w zwyczaju podawać je niemal parujące, nie zwykłam jeść łapczywie i poparzać sobie języka w pośpiechu, a cierpliwość, ukształtowana przez lata, dawała mi odmienne zdanie od wszystkich tych, którzy uważali, że trzeba brać życie szturmem i wszystko robić dokładnie w tej samej chwili, w której się o tym pomyśli. To czekanie na możliwość spożycia posiłku, zwłaszcza porannego, miało w sobie coś rytualnego - oznaczało chwilę zawieszenia, w której zdawało się, że czas zwalnia, bym mogła zająć się własnymi myślami. Nigdy nie byłam stworzeniem wieczoru, a roziskrzone światła balowych sal, śmiechy i toasty, chociaż należące do mojej sfery, nie sprawiały mi tyle przyjemności, co chłodny powiew świtu, zapach świeżo zaparzonej herbaty i cisza podczas chwili dla siebie. Cierpliwość była jedną z moich największych cnót.
Ciszę przerwał dźwięk kroków na korytarzu. Podniosłam wzrok i ujrzałam sylwetkę Geraldine w progu - wysoką, wyprostowaną, o twarzy rozświetlonej czymś, co nieczęsto widywałam u niej w minionych miesiącach. Nie zdążyłam nawet dobrze zarejestrować tej pauzy, jaka towarzyszyła nadejściu drugiej osoby, kiedy tuż za nią pojawił się Ambroise. Zjawili się niemal równocześnie, co samo w sobie było znamienne. Stanęli oboje w świetle drzwi, na tle mrocznego korytarza, który wydawał się teraz ciasny, jakby niezdolny pomieścić ich dwoje naraz. Widok ten, musiałam przyznać, był nader miły dla oka - tym bardziej, że pamiętałam doskonale, jak wyglądało ich życie jeszcze kilka miesięcy temu, gdy każde z nich niosło na barkach własne napięcia i troski, nie zawsze gotowe, by podzielić je z kimkolwiek. Widząc ich razem, miałam wrażenie, że ów ciężar nieco zelżał, jakby oswojony, zrównoważony przez obecność tej drugiej osoby, lecz nie powiedziałam tego na głos. Starsze damy z mojego rodu nie zwykły zdradzać podobnych refleksji tak łatwo. Wolałam przyglądać się im z tą spokojną satysfakcją, jaką dawała mi świadomość, że niektóre rzeczy naprawdę mogą się zmienić. Nie umknęło mi to, co nastąpiło później - wymienili spojrzenia - to był ulotny gest, ledwie ułamek chwili, lecz wystarczająco wymowny, bym dostrzegła więcej, niż chcieli pokazać. To bez wątpienia było porozumienie, którego treść jednak chwilowo pozostawała poza moim zasięgiem. W każdym razie nie byłam skłonna komentować tego od razu.
- Dzień dobry. - Rzekłam, bez przesadnej serdeczności, ale też bez chłodu, po prostu tak, jak zwykle. - Jak minęła wam noc? - Zapytałam, odkładając łyżeczkę na spodek i pozwalając, by pytanie zawisło w powietrzu, otwarte, gotowe na ich odpowiedź. Nie miałam zamiaru ich pospieszać. Milczałam, czekając cierpliwie, czy powiedzą coś dalej. Byłam ciekawa, co też planują, bo pewne było, że mieli coś na myśli, gdy tak patrzyli na siebie.


RE: [17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine - Geraldine Yaxley - 25.09.2025

Yaxley zazwyczaj nie przywiązywała wagi do tak błahych spraw, jakimi były regularne posiłki. Spaliła dwa szlugi, wypiła kawę i mogła ruszać w drogę, zresztą nie należała do osób, które potrafiły jakoś szczególnie odnaleźć się w kuchni. Triss, skrzatka jej rodziców starała się jej regularnie podrzucać jedzenie, i to byłoby na tyle, nie zawsze miała nawet czas na to, by podgrzać to, co zostało jej dostarczone. Nie da się ukryć, że przez długi okres czasu żywiła się wyłącznie nikotyną i alkoholem, co nie było pewnie zbyt zdrowe, ale jakoś udało jej się przetrwać.

Nieco się to zmieniło, przynajmniej w przeciągu ostatnich dni, pilnowała, by jeść, zresztą poranki były naprawdę okropne, jeśli nie zjadła czegokolwiek. Mdłości nie były zbyt przyjemne, nasilały się, kiedy miała zupełnie pusty żołądek, nauczona doświadczeniem minionych dni wolała więc zapobiegać podobnym sytuacjom, zmienić nawyki, korzystać z tego, że posiłki były tutaj podsunięte pod nos. Nie było to wcale takie oczywiste, może w jej rodzinnym domu, jednak nie wtedy, kiedy mieszkała sama. Niedługo pewnie się to zmieni, bo raczej nie zakładała, że wrócą do jej mieszkania na Horyzontalnej, raczej mieli zamiar znaleźć nowe lokum, coś większego zważając na stado, które powiększało się w bardzo szybkim tempie. Może pomyśli wtedy o wypożyczeniu Triss do siebie, naprawdę lubiła tę skrzatkę, ojcu pewnie będzie smutno przez chwilę, ale nie umiał jej odmówić, zresztą miał inne skrzaty, Eskel też nie był taki znowu najgorszy...

Nie przeszkadzało jej to, że będą jedli w towarzystwie, właściwie całkiem podobała jej się dynamika tego miejsca, gdzie ciągle można było kogoś spotkać. Nie przewidywała, że to może być takie przyjemne, bo zapomniała jak to jest przebywać w domu pełnym ludzi, zawsze było do kogo gębę otworzyć. Być może nie spodziewała się, że zaczną ten dzień od rozmowy z Ursulą, ale i tak nie miało ich to ominąć. W sumie udało jej się potwierdzić to z Roisem bez słów, wiedziała, że to będzie ten moment, bez problemu udało im się wrócić do porozumiewania się w ten sposób, zresztą tej umiejętności chyba nie da się tak pozbyć, szczególnie, kiedy ktoś przeżył z kimś tak wiele lat. Wystarczało spojrzenie, czasem inny gest, by wiedzieć o czym myśli druga osoba i co planuje.

Usiadła w końcu na krześle, chwilę po tym, gdy Roise je odsunął i zaczęła rozglądać się po obficie zastawionym stole. Nie, żeby nie miała pewności nim w ogóle się tutaj pojawiła po co sięgnie, Yaxley była całkiem przewidywalna jeśli chodzi o swoje posiłki, przynajmniej kiedy już faktycznie miała je jeść.

Nie sięgnęła póki co jednak po jedzenie, poprawiła się na krześle i wyprostowała, przeniosła wzrok na Ursulę, zawiesiła go na niej na krótką chwilę. - Całkiem dobrze, odkąd tu jesteśmy zdecydowanie lepiej mi się sypia. - Miewała problemy z zasypianiem, od dawna cierpiała na bezsenność, przeczuwała, że nie chodzi o samo miejsce, a o to, że byli tutaj razem, dzielili sypialnię i Ambroise znajdował się obok, jednak tego nie dopowiedziała. Nie mogła narzekać już na nieprzespane noce, co było całkiem miłą odmianą.

- Byliśmy wczoraj w Walii, Jennifer powiedziała, że będzie się kontaktować. - Było to chyba dość istotne, bo Ursula od początku wiedziała o ich planach i wzięła na siebie bardzo dużo, więc zaangażowanie matki Geraldine mogło zdjąć nieco ciężaru z jej barków. Liczyła na to, że współpraca będzie przebiegała bezproblemowo, bo w jej oczach trochę trafiła kosa na kamień, z drugiej strony kobiety pewnie dogadają się całkiem szybko, miały podobne podejście do tradycji, a to chyba było najbardziej istotne.

Nie do końca wiedziała, czy jest to odpowiedni moment, aby poruszyć inny dość palący i naglący temat, przeniosła więc ponownie spojrzenie na swojego narzeczonego, pytając go bez słowa, jedynie spojrzeniem, czy to teraz, czy powinna się jeszcze wstrzymać. Wiedziała, że ich to nie ominie, może lepiej było po prostu to z siebie wydusić, przeprosić Ursulę za to, że ją okłamała (zupełnie nieświadomie, ale jednak) i zobaczyć, co o tym myśli. Nie, żeby to zmieniało w jakikolwiek sposób ich sytuację, bo przecież stało się, już nie było żadnego odwrotu, musieli się pogodzić z tym, że ludzie będą gadać, później pewnie o tym zapomną, ale nie sądziła, że ominie ich ta część z plotkami. To byłoby zbyt proste.




RE: [17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine - Ambroise Greengrass - 25.09.2025

Wypożyczenie pomocy pod postacią skrzata domowego mogłoby wydać mu się naprawdę dobrym pomysłem, gdyby tylko coś podobnego faktycznie przeleciało przez jego głowę. To było całkiem naturalne, bardzo logiczne rozwiązanie, na które jednak nie wpadł, prawdę mówiąc, nawet nie myśląc o tym, co będzie, gdy wyprowadzą się z Exmoor i nikt już nie będzie dbać o regularne przygotowanie posiłków. Na szczęście, Geraldine była pod tym względem dużo bardziej zachowawcza i ogarnięta, przewidując rozwiązanie. Miał na nie przytaknąć. Bez wątpienia.
Nawet jeśli teoretycznie lubił gotować (głównie wtedy, gdy miał, dla kogo to robić), ograniczona ilość czasu wolnego zdecydowanie temu nie sprzyjała. Oczywiście, obiecał zająć się swoim grafikiem, przestając tyle pracować i w zamian będąc kimś, kto rzeczywiście oddziela wykonywany zawód od przestrzeni domowej. Był typem pracoholika, miał tego pełną świadomość (nawet, jeśli nie była ona wygodna) i próbował wziąć sobie do serca ich dosyć trudną rozmowę prowadzoną wtedy w Mungu.
Czy mu to wychodziło? No, średnio, biorąc pod uwagę to, że zaledwie następnego dnia podjął się wielogodzinnego dyżuru, zdecydowanie przekraczając dobę w pracy, ale sytuacja tego wymagała, czyż nie? Nie zmieniało to jednak faktu, że chociaż lubił przygotowywać posiłki, nie zamierzał wchodzić w rolę domowego kucharza. Poniekąd przyjął ją w przeszłości, bo Geraldine nie przepadała za gotowaniem. Teraz jednak nie pozwalały mu na to nowe zobowiązania, jakie nabrał bez głębszego zastanowienia w przypływie potrzeby, aby zapełnić sobie dni i nie myśleć za bardzo o braku prywatnego życia.
Tak, zmieniał to. Tak, próbował uporządkować sytuację, w jakiej się znalazł. W jakiej oni się znaleźli, bo przecież nie był w tej chwili sam. Brał to pod uwagę.
Ale przecież jeszcze przez co najmniej kilka tygodni mieli mieć całkiem dużo dodatkowych zajęć. Od organizacji ślubu i wesela, przy której i tak na szczęście nie musieli aż tak bardzo się angażować, poprzez poszukiwania nowego lokum, aż do potencjalnych remontów i przebudowy, gdy już uda im się coś znaleźć. Szczerze bowiem wątpił w to, aby przy ograniczonym rynku nieruchomości i w obecnej sytuacji mieszkaniowej po niedawnych pożarach mieli od ręki znaleźć coś, co spełni ich wszystkie wymagania.
Ich potrzeby niby nie były zbyt wygórowane, tak właściwie nie musieli bardzo mocno ograniczać się przy wyborze, mając też całkiem spory budżet. Jednakże wciąż brał pod uwagę to, że przystosowanie nowego domu do ich potrzeb miało pożreć im wiele czasu i energii. Później natomiast mieli zostać rodzicami i...
...cholera, potrzebowali skrzata. Być może na stałe, co teoretycznie też nie było aż tak nietypowe dla ludzi w ich kręgach, ale Ambroise nigdy nie zastanawiał się zbytnio nad takimi detalami. Nie był zupełnie oderwany od rzeczywistości. Potrafił płacić rachunki, ogarniać sprawy urzędowe, zajmować się zajęciami związanymi z nieruchomością w Dolinie Godryka czy w Whitby, ale niektóre tematy pozostawały dla niego zupełną abstrakcją.
Było to z pewnością dosyć zabawne dla kogoś, kto znał się na tym temacie, ale to, skąd biorą się skrzaty domowe i jak się je zatrudnia było dla niego właśnie tym typem wiedzy, w której wychodził na całkowitego ignoranta. Kiedy mama skrzat i tata skrzat bardzo się kochają brzmiało jak początek żartu, ale tak. Nigdy nie wnikał w to, w jaki sposób zdobywa się skrzaty. Te w jego rodzie już tam były i żyły na tyle długo, że nie zauważył żadnej zmiany. Nie wnikał także w to, w jakim wieku była Flora, Triss czy gro innych skrzatek i skrzatów, z którymi miał kontakt. Nie był na żadnym skrzacim pogrzebie ani nigdy nie widział skrzacich dzieci.
W tej konkretnej sytuacji, w tych bardzo określonych okolicznościach, z wszelką inną wiedzą o świecie, jaką posiadał i pełniąc funkcję uzdrowiciela, był to bardzo ironiczny poziom niewiedzy i ignoranctwa. Szczególnie, gdy sami spodziewali się ludzkiego dziecka, które już zaczęło dawać o sobie znać. W oczach Ambroisa, ten fakt był jednak wciąż znany tylko im dwojgu, nigdy nie przewidziałby, że ich towarzyszka już zdawała sobie z tego sprawę.
- Noc była bardzo spokojna - potwierdził słowa Riny, kiwając głową. - Na wsi śpi się znacznie lepiej niż w Londynie - niby to była oczywista oczywistość, ale te słowa jakoś mu teraz pasowały.
Tym bardziej, że on również dosyć długo cierpiał na bezsenność, która w tym momencie ponownie zaczęła przygasać. Być może praca zmianowa nadal mu nie służyła, jednakże gdy wracał do wspólnego ciepłego łóżka, zdecydowanie łatwiej zasypiał. Cisza panująca na zewnątrz z pewnością miała z tym coś wspólnego, lecz nie tak wiele, jak mogłoby wydawać się po jego wypowiedzi. Ale o pewnych aspektach nie musiał mówić wszem i wobec, prawda? Najważniejsze było, że miał dobrą noc i czuł się wyjątkowo wyspany.
- A twoja? - Dopowiedział, siadając na krześle, ale nie sięgając po nic do jedzenia, chwilowo patrzył na towarzyszki, uśmiechając się lekko do narzeczonej, gdy wspomniała o wizycie w Walii oraz włączeniu jej matki w ślubne sprawy.
Część rzeczy mieli już za sobą. Odbycie tej podróży było konieczne i przebiegło wyjątkowo łatwo. Nie, aby spodziewał się, że może być inaczej. To były raczej te mniej szokujące wieści, ich zaręczyny niegdyś wydawały się być przecież wyłącznie kwestią czasu. Teraz może sytuacja była bardziej skomplikowana, niosła znamiona chaotyczności, ale wszyscy dookoła przyjęli to raczej lekko i pozytywnie. Pozostawała jednak jeszcze ta druga sprawa...
Teoretycznie nie zwykł unikać konieczności poniesienia konsekwencji własnych decyzji. Nie ślizgał się niczym wąż, biorąc na klatę zarówno własne zwycięstwa, jak i mniej chlubne momenty. Równocześnie nie przywykł do tego, aby jakoś wyjątkowo mocno wstydzić się swoich zachowań, nie usprawiedliwiając nadmiernie ani siebie, ani tego, co go do tego wszystkiego doprowadziło. Raczej był w stanie mierzyć się z efektami, jakie sam wywołał. Czy miały one odzwierciedlenie w ludziach, czy w materii nieożywionej. To nie było aż tak istotne. Najważniejsze, że nie zamierzał chować głowy w piasek.
Tyle tylko, że nawet on miewał swoje momenty, gdy zdecydowanie wolałby nie musieć czegoś robić. Tak naprawdę mało kto był w stanie przywołać go do porządku, wywołać u niego zdenerwowanie lub skruchę, zmieszać go i tak dalej, i tak dalej. Być może był to jego charakter. Możliwe, że było to wychowanie, jakie przyjął. Najważniejsze, że Roise nie tak łatwo dawał zbić się z tropu i zazwyczaj raczej brnął w przyjętą narrację.
Zazwyczaj. Mało kto. No właśnie...
Odwzajemnił spojrzenie posłane mu przez Rinę, jednocześnie wychylając się ponad stołem, aby sięgnąć po dzbanek z kawą. Wyłącznie przelotny błysk w jego zielonych oczach oraz bardzo lekkie zaciśnięcie ust mogło dać jej do zrozumienia, że nie, nie był specjalnie przekonany, co do tego, czy powinni zacząć śniadanie od podzielenia się najgorętszymi informacjami.
Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że ciotka zawsze ceniła sobie szczerość z ich strony. Nie raz przecież słyszał od niej, że często najgorsza prawda podana w najmniej okrężny sposób jest lepsza od powolnego rozpakowywania smoczego łajna ze złotego papierka. Byli blisko, nawet jeśli nie zachowywali się wobec siebie przesadnie ciepło. Ufali sobie. Stali po jednej stronie, a to poniekąd wcale nie było nic takiego.
Nie zrobili z Geraldine nic złego, nie doprowadzili do żadnej tragedii. Byli dorośli, odpowiedzialni, zaręczyli się jeszcze przed bycia świadomym faktu, nawet jeśli w tamtym momencie był on już dokonany. I tak, zdecydowanie zdawali sobie sprawę tego, w jaki sposób miało to wyglądać w oczach innych.
Ale Ursuli? To była jedna z tych osób, których reakcja zdecydowanie miała mieć na niego wpływ. Nie chciał, żeby była zawiedziona ich postawą, w tym wypadku czuł się trochę zmieszany, już nie tak bardzo skory jak najszybciej zerwać plaster. Czy powinni jednak pozwolić na to, aby atmosfera podczas śniadania zgęstniała od niewypowiedzianych słów? Przecież już z pewnością było coś widać. Lestrange trochę zbyt intensywnie się w nich wpatrywała...
...nabrał więc powietrza w płuca, rozlewając jeszcze kawę do dwóch filiżanek i przenosząc wzrok na Geraldine. Tym razem nie było wątpliwości. Powinni po prostu otworzyć usta i oznajmić zmianę w planach. Spojrzeniem pytał ją tylko, czy on powinien to zrobić, czy jednak wolała czynić sama czynić honory.


RE: [17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine - Ursula Lestrange - 25.09.2025

Siedziałam przy stole, wciąż nie sięgając po nic więcej poza filiżanką herbaty, która parowała w porcelanie ustawionej na spodeczku. Wczesne śniadania w moim domu miały zawsze charakter raczej cichy niż ożywiony, zwłaszcza jeśli nie przyjmowałam gości, lecz dziś… Dziś sytuacja była inna. Nie spieszyłam się z prowadzeniem rozmowy, ostatecznie miałam cały dzień dla siebie, a towarzystwo przy stole było na tyle wymowne, że z pewnością nie miało zniknąć w najbliższych minutach.
Nie byłam nigdy osobą, która w obcych ścianach, z dala od własnego nazwiska i rodowych przyzwyczajeń. Nawet Hogwart nie uczynił ze mnie istoty samodzielnej - cztery ściany dormitorium w Ravenclawie, zimne mury zamku, zawsze miały w sobie aurę tymczasowości, zupełnie jakby ktoś powierzył mi pomieszczenie na przechowanie, lecz nie zaoferował domu. Prawdziwy dom istniał bowiem tylko jeden - ten, który odziedziczyłam po rodzicach. Nie sama nieruchomość - przecież nie chodziło jedynie o kamień i drewno - lecz cały porządek, cała infrastruktura, wszystkie powiązania, jakie się z nim wiązały.
Nigdy w życiu nie mieszkałam naprawdę poza domem rodzinnym. Nie miałam ani takiej potrzeby, ani kaprysu, ani też okoliczności, które mogłyby mnie do tego zmusić. Przez całe dzieciństwo, młodość i teraz, w wieku późnym, znajdowałam się nieustannie w obrębie tego, co należało do nas od pokoleń. Dziedzictwo nie było czymś, co się wybiera - było faktem. Najpierw podążałam za wolą rodziców, a potem ich śmierć sprawiła, że stałam się panią włości. Został mi ich dom i ich skrzaty, które od samego początku uważałam raczej za element wyposażenia niż za osobnych domowników. Pamiętałam je jeszcze z czasów dzieciństwa - to, jak snuły się korytarzami w pośpiechu, ustawicznie pilnowały czystości, podawały posiłki. Od pierwszych lat uczono mnie, że są częścią wyposażenia - tak naturalną jak meble, tak oczywistą jak ogień w kominku. Nigdy nie traktowałam ich źle, to nie leżało w moim charakterze, nie miałam w sobie tego prymitywnego okrucieństwa, jakie spotykałam u niektórych krewnych, lecz trudno byłoby mi określić je czymś więcej niż służbą - bardziej złożonymi zwierzętami, którym nadano funkcje. Czasem obserwowałam ich zręczność, pamięć, zdolność do przewidywania moich potrzeb, i przyznawałam w duchu, że to wielka zaleta posiadania ich, ale nie zaprzyjaźniałam się z nimi, nie nadawałam im ról rodzinnych, nie zwierzałam się. W moim świecie pełniły tę samą funkcję, jaką u innych mogły spełniać psy myśliwskie albo pawie w ogrodzie - piękne stworzenia, użyteczne, trochę inteligentniejsze niż przeciętne zwierzę, ale wciąż nie mieszczące się w kategorii „rodzina”. Były od służby, a nie od tego, by wypełniać pustkę w rozmowie, dbałam o nie w granicach rozsądku, zapewniałam wszystko, co potrzebne, ale nie poświęcałam zbyt wiele uwagi. One zresztą tego nie oczekiwały, a jeśli oczekiwały, nigdy mi tego nie okazały.
Skrzat nie miał ani nazwiska, ani herbów, ani przyszłości odmiennej od tej, jaką nakreślili mu jego właściciele. Był jak nieco inteligentniejsza wersja psa - zdolna do gotowania, sprzątania, doglądania dzieci czy podania herbaty o odpowiedniej porze. Dbanie o nie traktowałam jako element odpowiedzialności, w tej samej kategorii co dbanie o ogród czy dach. Nie było powodu, by się nad tym dłużej rozwodzić. Były ze mną od dziesięcioleci, pewnie będą do końca swoich lub moich dni, a potem? Potem ktoś inny przejmie ich obowiązki, albo ktoś z moich najbliższych przejmie ich razem z całym dobytkiem.
Moja londyńska kamienica spłonęła i niewiele zostało do ratowania. Teraz została mi tylko ta posiadłość w Exmoor, obszerna i wygodna, w której chwilowo było mi zupełnie komfortowo. Exmoor było duże, wygodne i odpowiednie - od początku miało stanowić część mojej przyszłej posiadłości - tę, do której miałam się wprowadzić po ślubie, po tym ślubie, do którego nigdy nie doszło, bo mój narzeczony zginął, zanim mogliśmy postawić ostatnie kroki w stronę wspólnej przyszłości. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że zanim umarł, żyliśmy życiem całkiem bliskim małżeńskiemu. Prowadziliśmy się nieco swobodniej niż większość młodych par z dobrych rodów, ale nie aż tak jawnie, jak niektórzy robili to dziś. Współczesność rządziła się własnymi prawami, a to, co dawniej nazwano by skandalem, dziś uchodziło za zwykłe „poszukiwanie własnej drogi”. My i tak byliśmy postępowi, zwłaszcza jak na tamte czasy, kiedy konwenanse były surowsze, a granice nieprzekraczalne. Było to odważne, wciąż w granicach przyzwoitości, tak przynajmniej lubiłam wierzyć. Z pewnością nie było tak ostentacyjnie kontrowersyjne, jak ta dwójka siedząca naprzeciw mnie przy stole. Oni nawet się nie starali ukrywać swego rozluźnienia wobec dawnych konwenansów. Wymieniali spojrzenia, uśmiechy, te krótkie, lecz wyraźne gesty porozumienia, które dla kogoś o moim doświadczeniu były aż nazbyt czytelne - przecież swoje wiedziałam, byłam starą panną, lecz nie ignorantką. Rozumiałam aż nadto dobrze, co oznaczało to ich niewinne hasło - „całkiem dobra noc” - nie chodziło, oczywiście, o spokojny sen, o osiem godzin przesypianych w ciszy. Wiedziałam, co się za tym kryło, tak samo jak wiedziałam, że Geraldine nosiła w sobie ich dziecko, które nie wzięło się z chińskiej gryzącej kapusty, chociaż członkowie rodzin łowców na pewno byliby w stanie takie stamtąd wydobyć.
Ironia losu objawiała się na wielu poziomach. Oddałam Geraldine moją suknię ślubną - tę, której nie zdążyłam włożyć - a teraz patrzyłam, jak w niej planuje przyszłość z człowiekiem, który ją bezsprzecznie kochał, jednocześnie kryjąc się z tym, co było powtarzaniem moich własnych błędów, chociaż żadne z nich nie miało o tym pojęcia, najpewniej obawiając się mojej reakcji na to, że gdzieś pomiędzy jedną, a drugą rozmową, nastąpiły zmiany w naszych ustaleniach. Mogło mnie to śmieszyć, ale z drugiej strony - ileż razy można bawić się cudzym losem? Nie spieszyłam się z dalszymi słowami, nie musiałam ich ciągnąć za język. Wiedziałam, że prędzej czy później to oni coś powiedzą. Młodość ma to do siebie, że nie potrafi milczeć zbyt długo. Zatrzymałam się więc na własnej filiżance herbaty - porcelana była ciepła, nie za gorąca. Dźwięk łyżeczki stukającej o spodek rozciągnął się po stole. Oni milczeli, a ja patrzyłam na nich, na to młode, nerwowe szczęście, które tak łatwo mogło zmienić się w tragedię, jaką sama znałam.
Sama kiedyś byłam w tym miejscu. Też byłam zagrożona wydaniem na świat bękarta. Sama też byłam kiedyś w ciąży - zbyt wcześnie, nieodpowiedzialnie, bez małżeństwa, które by mnie ochroniło, groziło mi urodzenie nieślubnego dziecka. Tyle że w moim przypadku dowiedziałam się zbyt późno, gdy tylko zaczęłam podejrzewać, ojca dziecka już przy mnie nie było. Zostałam sama z milczącą wiedzą i ciężarem, którego nie mogłam powierzyć nikomu, kto by mnie zrozumiał i nie wydał osądu. W tamtych czasach nie mówiło się o takich sprawach głośno. Milczałam więc i ja, przełykając swoje tajemnice, aż historia sama mnie ich pozbawiła. Geraldine miała to, co mnie nie było dane - narzeczonego tuż obok siebie - siedział przy niej, patrzył na nią w taki sposób, w jaki mężczyźni patrzą tylko wtedy, gdy naprawdę kochają. Nawet po wszystkich perypetiach, po rozstaniach i gorzkich latach, teraz był przy niej - blisko, wierny, gotów do wspólnej roli, w którą ja nigdy nie miałam okazji wejść. Nie wiedziałam, w którym Yaxley dokładnie jest miesiącu, ale patrząc na ich spojrzenia, na ich gesty, miałam wrażenie, że oboje wiedzieli doskonale, jak to wszystko wygląda, tylko jeszcze nie potrafili mówić o tym głośno. Mogłoby mnie to bawić, gdybym była inną kobietą, ale ironia potrafiła być gorzka. Zerwałam ciszę, zanim zdążyła stać się ciężka.
- Bardzo chętnie porozmawiam z twoją matką, Geraldine. - Powiedziałam. Sięgnęłam po swoją filiżankę i upiłam łyk herbaty, poruszyłam łyżeczką, pozwalając, by ciepło rozlało się powoli po języku, tym razem już nie parząc. - Noc minęła mi dobrze. Bardzo dobrze. Dziękuję. Podniosłam spojrzenie znad porcelany i czekałam, teraz to oni powinni coś powiedzieć. Wiedziałam, że patrzyli na siebie ukradkiem, wiedziałam, że próbowali ustalić, kto pierwszy odważy się wprowadzić jakiś temat, nie spieszyłam się z ratowaniem ich z tego kłopotu.


RE: [17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine - Geraldine Yaxley - 26.09.2025

Czy była dużo bardziej zachowawcza? No nie do końca. Miała po prostu lata doświadczenia związane z jej nieudolnością wobec pewnych obowiązków domowych z którymi nie była sobie w stanie poradzić przez to, że nigdy specjalnie nie przywiązywała wagi do tego, czego próbowały ją uczyć guwernantki, gdy jeszcze była małym człowiekiem. Od zawsze ciągnęło ją do lasów, wiedziała, że będzie raczej przynosić do domu jedzenie, niż je przygotowywać, oczywiście, że tak się stało. Przez to nieco była uzależniona od pomocy osób trzecich, to znaczy skrzatów trzecich, bo nie były one przecież osobami. Lubiła Triss, jednak nie spoufalała się z nią za bardzo bo był to tylko skrzat, nie człowiek, jak na czarodzieja i tak była dla niej bardzo miła, co wiązało się z tym, że i stworzonko darzyło ją naprawdę ogromną lojalnością.

Zapewne nie będzie chciała w swoim własnym domu żadnego obcego skrzata, po co miałaby brać stworzenie, którego nie zna, skoro mogła poprosić ojca o oddelegowanie Triss właśnie dla nich? Zamierzała korzystać z profitów związanych z byciem ulubienicą Gerarda, w tym przypadku wydawało jej się to wręcz wskazane, tak skrzatka była warta wykorzystania przewagi ulubionej i jedynej córki. Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Będą musieli o tym pogadać, ale chyba najpierw powinni znaleźć sobie dom, kolejność w tym przypadku wydawała się mieć znaczenie. Lista rzeczy do odhaczenia robiła się coraz większa, co nieco przytłaczało Yaxley bo zdecydowanie lepiej odnajdywała się w chaosie, cóż, jakoś musiała to przetrawić, jak przystało na poważnego i dorosłego człowieka, czyż nie?

Przechodząc do tej części bycia dorosłym człowiekiem... Geraldine nie miała w zwyczaju owijać w bawełnę, szczególnie, że wydawało jej się, iż coś wisi w powietrzu mimo tej luźnej pogawędki o minionej nocy. Ursula jak na kogoś pochodzącego z starego, konserwatywnego rodu wydawała się mieć sporo cierpliwości co do wybryków młodych, którzy mieszkali pod jej dachem. Nie karciła ich nieprzyjemnych spojrzeniem, raczej zaakceptowała fakt, jak wyglądało to wszystko. Czyny świadczyły same za siebie, zresztą nie bez powodu wspominała jej sama o ewentualnej ciąży, której jej zdaniem powinni unikać przez jakiś czas z racji na to, że postanowili zorganizować ślub dość spontanicznie. Yaxley na moment odpłynęła myślami, najwyraźniej prowadziła w tej chwili dość długi monolog wewnętrzny, rozważała wszystkie za i przeciw, chociaż dość szybko przestała to robić. Och, jebać to. Nie miała przecież w zwyczaju niepotrzebnie analizować, to nie było w jej stylu.

Ursula zasługiwała na szczerość, przyjęła ich pod swój dom, udzieliła schronienia, kiedy tego potrzebowali, pomogła im z organizacją tego spontanicznego wesela, do którego miało dojść za kilka dni, wypadało ją wtajemniczyć w pewne komplikacje, które się pojawiły.

Nie zamierzała odwlekać tego w czasie, jak zawsze, wolała od razu podzielić się wszystkim, bo takie podchody nie były w jej stylu. Poczuła na sobie wzrok Roise'a, odetchnęła więc jedynie spokojnie i stwierdziła, że pora zacząć mówić o konkretach, a nie o tym, jakże wspaniale się jej spało, bo to w tej chwili wydawało jej się nie być dość istotne, chociaż rozumiała, dlaczego Lestrange zaczęła rozmowę w ten sposób.

Przeniosła wzrok na Ursulę, nie miała zamiaru uciekać spojrzeniem, chciała zobaczyć jej prawdziwą reakcję na informacje, którymi mieli zamiar się z nią podzielić. Wiedziała, że to dość kontrowersyjne, raczej nie do końca mile widziane, ale jednak takie rzeczy się zdarzały, czyż nie? Prościej byłoby, gdyby faktycznie zrobili wszystko po kolei, jak Morgana przykazała, ale oczywiście i tutaj musieli pokazać swoje indywidualne podejście do życia...

- Pojawiły się pewne komplikacje. - Zaczęła mówić, całkiem spokojnym tonem głosu, Yaxley zdążyła już się oswoić z tym, że niedługo zostaną rodzicami. Być może nie dzielili się tą informacją jeszcze z nikim, nie tak oficjalnie, ale prędzej, czy później musieli to przecież zrobić.

- To nie tak, że chciałam zrobić Ci na złość i zignorować Twoje dobre rady. - Uprzedziła jeszcze. Warto było chyba o tym wspomnieć, zresztą, gdy dojdą do konkretów Ursula na pewno zda sobie sprawę z tego, że nie byliby w stanie przyspieszyć tego, aż tak. Próbowała jednak nieco rozładować atmosferę, chciała przejść przez temat jak najbardziej lekko, jak zawsze, gdy rozmawiała o czymś śmiertelnie poważnym. Odruch obronny, czy coś.

- Jestem w ciąży, ale nie wiedziałam o tym podczas naszej poprzedniej rozmowy. - Dość istotne było dla niej podkreślenie tego, najwyraźniej nie chciała, aby kobieta stwierdziła, że wtedy coś przed nią ukrywała. Nie chciała zawieść jej zaufania, szczerość była dla Geraldine bardzo ważną cechą, szczególnie w stosunku do bliskich dla niej osób, a za taką uważała Ursulę.

- Trochę się pospieszyliśmy. - Właściwie to ze wszystkim się spieszyli, ale tak już mieli, teraz pozostawało zmierzyć się z konsekwencjami swoich irracjonalnych posunięć.

- To jakiś trzeci miesiąc? - Przeniosła wzrok na Ambroise'a, jakby potrzebowała, żeby potwierdził te jej kalkulacje, chyba dobrze liczyła, do zbliżenia, o którym woleli nie mówić doszło jakieś trzy miesiące temu, więc wszystko się zgadzało, to było całkiem zabawne, że sytuacja o której i on i ona chcieli zapomnieć zakończyła się tym, że dowód na to, że zaszła miał im towarzyszyć przez resztę życia. Ironia losu, czy coś.




RE: [17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine - Ambroise Greengrass - 27.09.2025

W jego ujęciu, zachowawczość dzieliła się na wiele różnych rodzajów myślenia i postępowania. Pod pewnymi względami z pewnością nie mógłby z pełną powagą w oczach i w głosie powiedzieć, że jego narzeczona zwykła być szczególnie zachowawcza. Prędzej wymownie uniósłby brwi, wykrzywiłby wargi i klasnął językiem o podniebienie. Bywały takie chwile w ich wspólnej przeszłości, gdy skłonność Riny do ładowania się w kłopoty doprowadzała go na sam skraj szaleństwa.
Ale pod innymi względami? No właśnie. Posiadała szereg umiejętności, których on nie miał. Nie zawsze szczególnie wnikał w to, skąd pochodziły, dlaczego i w jaki sposób je nabyła. Najważniejsze, że potrafili brać pod uwagę swoje wzajemne zdanie i korzystać z różnych doświadczeń, jakie zazwyczaj ich łączyły, nie dzieliły.
No, przynajmniej do pewnego momentu. Do życiowego zakrętu, gdy to nagle zaczęło się zdawać, że już nigdy nie odzyskają dawnego porozumienia. Że ich spojrzenia na świat diametralnie się rozjechały, tworząc pomiędzy nimi przepaść nie do przebycia.
Poradzili sobie z tym. Co prawda, wymagało to od nich naprawdę wielu słów. Często bardziej gorzkich niż powinny paść. Jednakże skoro dali radę z czymś takim, mieli dać ją sobie również ze wszystkim, co na nich jeszcze czekało. Tym bardziej ze strony opinii publicznej, prawda? Jeśli już coś go ruszało, była to konieczność poinformowania najbliższych, nie obcych.
Geraldine miała naturalny talent do serwowania faktów w najczystszej postaci. Dla niektórych mogło to być aż nazbyt bezpośrednie. Dla niego? Stanowiło jedną z największych zalet tego, w jaki sposób porozumiewali się ze sobą nawzajem, ponieważ i on sam nieszczególnie lubił bawić się w półsłówka. Na ogół po prostu to sytuacja tego od niego wymagała. Ale z nią? Gdy próbowali ubierać myśli w wyszukane słowa, obchodzić się z informacjami w przesadnie okrężny sposób, mieli w zwyczaju stanowczo zbyt mocno się motać.
Miotali się dokładnie tak jak zrobili to już kilka razy w swojej historii. Zaczynali zamiatać metaforyczne ziarenka brudu, pyłu i kurzu pod dywan, zbierając je tam, dopóki same się stamtąd nie wysypały. A wtedy było już stanowczo za późno, żeby łagodzić temat, nawet jeśli na ogół wszystko wychodziło na jaw w stanowczo zbyt krótkim czasie.
Mógł nie mieć żadnego problemu z tym, aby zabrać głos, przekazując Ursuli wieści, ale wystarczyło jedno spojrzenie w kierunku Geraldine, by kiwnął głową, dając dziewczynie naturalną możliwość zabrania głosu jako pierwszej. Nie zamierzał wtrącać się aż do momentu, gdy nie byłoby to wskazane, nawet jeśli to była ich wspólna sprawa.
Wbrew pozorom, nie zwykł obcesowo przerywać ludziom w połowie zdania. No, przynajmniej nie wtedy, gdy mówili z sensem i zmierzali dokładnie do tego, co on sam mógłby powiedzieć. A w tym wypadku nie tylko wystarczyło, aby wymienili spojrzenia. Najzwyczajniej w świecie doskonale wiedział, co powie Rina. Już raz przeprowadzili przecież rozmowę o najbliższej przyszłości, która dotyczyła nieoczekiwanej zmiany w planach, jakie mieli na przyszłość.
Tyle tylko, że ze sobą. Nie z najbliższymi. To była dla nich nowość. Teraz musieli odbyć ją po raz pierwszy. I tak nie byliby w stanie zbyt długo trzymać wszystkiego w tajemnicy.
Myśl o dziecku wróciła wraz z dostrzeżeniem tego, że nie byli sami w jadalni. Nie to, żeby kiedykolwiek całkowicie go opuściła. Była nieustępliwa, domagająca się miejsca zarówno w jego głowie, jak i na ustach, choć bywały takie momenty, gdy wizja rychłego powiększenia rodziny wciąż zdawała mu się czymś odległym, nie do końca realnym. Zmiana wydawała się nieunikniona, ale on jeszcze oswajał się z myślą, że za kilka miesięcy będą nie tylko narzeczonymi, nie tylko parą, która wspólnie znosi kaprysy wojny i rodzinnych powinności, ale też rodzicami. To jedno słowo miało ten specyficzny ciężar, który Roise nosił w sobie, odkąd po raz pierwszy usłyszał tę nowinę. Rodzice. Jeszcze nie mógł się do tego przyzwyczaić, nie całkowicie, nie do końca. Nie przerażało go to, ale niosło pewną ciszę, tę specyficzną odpowiedzialność za kogoś, kto miał zależeć zupełnie od nich i ich decyzji, którą czuł w kościach.
Jedna z jego dłoni... ...ta, którą do tej pory trzymał luźno poniżej krawędzi stołu... ...odruchowo powędrowała na udo narzeczonej. Nie szukał przy tym ręki Geraldine, nie skupiał się na spleceniu ich palców. Po prostu musnął swoimi jej spodnie, bezwiednie kilkukrotnie kiwając głową.
- Tak. Trzeci - przytaknął jednak na głos, wychodząc z założenia, że te słowa powinny wybrzmieć na głos.
Nie mógł jedynie skinąć w milczeniu i na tym zakończyć temat, to zresztą nie byłoby w jego stylu. Tym bardziej, że wydawało mu się dosyć jasne i klarowne, w jaki sposób powinna przebiegać ta rozmowa. Przynajmniej po tej dosyć przewidywalnie nieprzewidywalnej części, w której ciotka miała zareagować na rewelacje, jakie jej serwowali.
- Powinniśmy niedługo udać się do wykwalifikowanego uzdrowiciela, ale prawdopodobnie najlepiej będzie zrobić to po ślubie - jego ton pozostał spokojny, ale spojrzenie zdradzało, że Ambroise naprawdę zaczął sobie wyobrażać coś więcej niż tylko mglistą przyszłość.
Nawet, jeśli sam jeszcze nie do końca wiedział, jak się do niej przygotować.
Chwilowo po prostu czekał na reakcję ciotki.


RE: [17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine - Ursula Lestrange - 28.09.2025

Gdy tylko Geraldine zaczęła mówić, z tą swoją potrzebą uprzedzenia mnie, że niczego przede mną nie ukrywała, miałam ochotę unieść dłoń i przerwać jej od razu, lecz powściągnęłam ten gest. Kobieta w jej wieku zazwyczaj potrzebowała powiedzieć coś do końca, nawet jeśli adresat już dawno znał sedno sprawy. W moim przypadku - znałam je od tamtego pamiętnego dnia, nie trzeba było zbyt wielkiej przenikliwości, to były drobiazgi, ledwie widoczne dla oka, ale ja byłam kobietą, która sama przez to przeszła. Nie mogłam się pomylić. Szanowałam to, że otwarcie przeniosła wzrok na mnie, nie uciekając, nie szukając schronienia w porcelanie filiżanki ani w krysztale karafki - widziałam, że pragnęła zobaczyć moją prawdziwą reakcję, byłam pewna, iż nie zadowoliłaby się uprzejmym skinieniem głowy, nie odebrałaby powściągliwego „rozumiem”, jako wystarczającego. Pragnęła prawdy, a ja nigdy nie miałam w zwyczaju jej odmawiać, zwłaszcza w sprawach tak ewidentnych. Siedziałam więc spokojnie, trzymając w palcach delikatną filiżankę, i pozwoliłam jej mówić. Nie wtrącałam się, nie zadawałam zbędnych pytań, nie robiłam gestów, które mogłyby sugerować zniecierpliwienie. Po tylu latach w świecie, w którym każdy ruch, byle drgnięcie brwi bywało odczytywane jako komunikat, nauczyłam się cierpliwości. Zresztą - potrzebowałam chwili, aby przemyśleć formę odpowiedzi. Miałam ochotę spytać, w której dokładnie chwili przyszło im do głowy, że krok po kroku, jak nakazuje rozsądek, nie jest dla nich, ale - jak zawsze - ugryzłam się w język.
Kiedy padły te znamienne słowa, Geraldine wyznała wreszcie to, co dla mnie od dawna nie było tajemnicą, podniosłam głowę nieco wyżej, spokojnie odstawiając filiżankę na spodek. Słysząc ten kluczowy przekaz - „Jestem w ciąży.” - nie uniosłam brwi, nie rozchyliłam ust, nie spoglądałam w bok. Nie było we mnie żadnego zaskoczenia, bo prawda była taka, że wiedziałam już od dawna. Mój wzrok przesunął się od niej ku Ambroise’owi, potem wrócił. Trwało to może sekundę, ale w tej sekundzie zdążyłam zdecydować, że nie będę odgrywać roli nieświadomej. Nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia - wbrew temu, czego pewnie się spodziewali, nie musieli mi zdradzać, że spodziewają się dziecka. Byłam tego świadoma.
- Ależ, moja droga, ja to wiem. - Powiedziałam po chwili, zanim którekolwiek z nich zdążyło nabrać powietrza do dalszych tłumaczeń. Wypowiedziałam to tak zwyczajnie, jakby chodziło o pogodę albo godzinę wyjazdu powozu. Nie było tu miejsca na zaskoczenie, dramat czy teatralne gesty - ciąża w wieloletnim związku, nawet przerwanym gorszymi okresami, nigdy nie jest skandalem dla osoby, która rozumie życie. Skandalem bywało dopiero to, w jaki sposób się ją przedstawiało. Nie podniosłam głosu, nie dodałam żadnej emfazy, nie było powodu, by robić z tego tragedii, ani tym bardziej farsy. Przesunęłam spojrzeniem po ich twarzach - zerknęłam na nią, a potem na niego, mierząc ich oboje spojrzeniem, które miało więcej z obiektywnej oceny niż z moralizatorstwa.
Nie odwracałam wzroku, kiedy zadała narzeczonemu pytanie o trzeci miesiąc - to właśnie wtedy uniosłam brew, ledwie, nieznacznie, ale wystarczająco, by wiedzieli, że doskonale rozumiałam kontekst. Trzeci miesiąc... Oczywiście. Mój wzrok padł na nią, potem na niego, z tą wymowną zwłoką, która nie potrzebowała dodatkowych słów. Trzy miesiące temu nie byli w zgodzie, dalecy od czułości, jakie dzielili teraz. Nie musiałam sobie dopowiadać - pamiętałam, jak przy stole, podczas paru okazji, potrafili ostentacyjnie milczeć, robiąc wszystko, żeby nie znaleźć się obok siebie, chłodni, jakby każde z nich wolało być wszędzie indziej. Wiedziałam, że były sprawy między nimi, które doprowadziły do tamtego chłodu, sprzed nie tak wielu tygodni, do rozstania, do wzajemnych pretensji. Nie wiedziałam, jakie, ale nie wnikałam, to była ich prywatność. A jednak, jak się okazuje, ten dystans nie przeszkodził im w rzeczach, które nie miały nic wspólnego z chłodnym uprzedzeniem. Teraz zaś siedzieli razem, splątani w coś daleko poważniejszego, niż chwilowe emocje. Najwyraźniej sprzeczki nie wykluczały namiętności, a namiętność - co było jasne - nie wykluczała konsekwencji. Widać niektóre mosty pali się tylko połowicznie. Zresztą - nie mogłam powiedzieć, by było to pierwsze takie zdarzenie w dziejach, ale różnica pomiędzy innymi, trochę bardziej obfitymi w szczęście parami a nimi polegała na tym, że skutki ich decyzji miały nieść się daleko - szerzej, niż tylko po ich własnej sypialni.
- To dla mnie żadne zaskoczenie. - Podjęłam dalej po chwili, gdy uznałam to za stosowne, poprawiając rękaw. - Jestem kobietą, potrafię rozpoznać pewne rzeczy, zwłaszcza kiedy znam je z własnego doświadczenia... I tak, moja droga. - Dodałam. - Zdaję sobie sprawę, że nie zrobiliście tego na złość radom. Trudno byłoby, byście z trzymiesięcznym wyprzedzeniem zaplanowali zajść... Komuś za skórę. - Uśmiechnęłam się lekko, ale moim w uśmiechu nie było ani odrobiny rozbawienia. - Ale fakty pozostają faktami. Spieszycie się. Ze wszystkim. A konsekwencje waszego pośpiechu będą nosiły wasze nazwisko, więc doprawdy... - Westchnęłam, wciąż zwracając się do nich spokojnym tonem. - Opinia publiczna będzie miała z tego nadzwyczaj smakowity kąsek. Uznane, jednak nieślubne dziecko, ślub zawarty w pośpiechu, do tego z kim? Z całym szacunkiem dla ciebie, moja droga... - Spojrzałam na Geraldine. Zrobiłam krótką pauzę, pozwalając, by obraz sam im się układał przed oczami. - Z enfant terrible, której nigdy nie brakowało odwagi, by igrać z konwenansami... I ponownie... Z całym szacunkiem, lecz z rodu, którego podejście do świata odbiega od tego, co zwykło się u nas uważać za... Bezpieczne. A potem, pół roku po ceremonii, przyjście na świat dziecka. - Nie mówiłam tego, by ich potępić, nie, byłam zbyt doświadczona, by potępiać młodych za namiętności, których nie potrafili powstrzymać, ale chciałam wiedzieć, czy naprawdę rozumieją ciężar tego, co zrobili. Czy wiedzą, że dziecko, które nosiła Geraldine, było nie tylko owocem ich uczuć, ale i pieczęcią, która naznaczy ich życie, rodziny, nazwiska.
Zrobiłam krótką pauzę. Spojrzałam w bok, na ogród za oknem, gdzie poranne mgły unosiły się jeszcze nad krzewami schnących róż. Nie zamierzałam słodzić, powiedzenie półprawdy bywa czasem bardziej szkodliwe niż brutalna szczerość. Wiedziałam, że prędzej czy później ktoś ze starszych członków rodziny - czy to jego, czy jej - ubrałby te same słowa w znacznie ostrzejszy ton. Ja wolałam, by usłyszeli to ode mnie - bez pogardy, bez jadu, ale i bez złudzeń. Oparłam się wygodniej o oparcie krzesła, splatając dłonie.
- Skoro już więc spodziewacie się pierworodnego... - Wróciłam do nich. - Myślę, że wszyscy jesteśmy tego samego zdania - należy podnieść głowę, wyprostować ramiona i wyjść naprzeciw temu, co i tak się wydarzy. Ludzie będą mówić, ludzie zawsze mówią, ale nic nie rozbraja plotek skuteczniej niż spokój i pewność siebie. Narracja o wcześniaku byłaby tu... Upokarzająca. - Zakomunikowałam, starannie dobierając słowa. - Dla was obojga, rodzin, wszystkich, którzy musieliby w to kłamstwo brnąć. Nie ma nic bardziej przezroczystego niż próba wmówienia opinii publicznej, że zdrowe, silne niemowlę pojawiło się w szóstym miesiącu. Już kilka tygodni, miesiąc za wcześnie, byłoby rozciągnięciem prawdy. Nie będzie nikogo, kto by w nie uwierzył. Wszyscy doskonale znają rachubę miesięcy, wszyscy potrafią liczyć, a udawanie, że nie, byłoby kpiną z własnej inteligencji. A skoro już o tym mowa... - Przeniosłam wzrok na Ambroise’a. Do tej pory siedział spokojnie, jakby próbował nie prowokować, ale teraz musiał usłyszeć to, co należało się jemu bardziej niż jej. - Nie chcę słyszeć, że „prawdopodobnie najlepiej po ślubie” pójdziecie do uzdrowiciela. - Powiedziałam ostrzej, tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. - To jest nieodpowiedzialność w najczystszej postaci. -  Teraz mówiłam ostro, z nutą wyniosłości, której nie starałam się nawet ukrywać. - Zwłaszcza z twojej strony, Ambroise, bo przecież sam jesteś uzdrowicielem. Powinieneś mieć więcej oleju w głowie. - Byłam gotowa spojrzeć im prosto w oczy, nie zamierzałam ani łagodzić swoich słów, ani udawać, że temat mnie nie obchodzi. Nie mogłam - to nie był już czas na delikatność, tylko na rzeczowość. - Jesteście dorośli, macie wziąć na siebie konsekwencje własnych czynów, lepiej wcześniej niż za późno. Oczywiście, musi to być ktoś odpowiedni. Ktoś, kto nie zacznie plotkować. To wymaga staranności w wyborze, ale to wasz obowiązek, wasze pierwsze zadanie, jako rodziców, chronić dziecko, zanim jeszcze przyjdzie na świat. - Oparłam się z powrotem o oparcie, spokojna i nieugięta zarazem. - A teraz... - Zakończyłam, znów sięgając po filiżankę. - Słucham was. Co zamierzacie zrobić?


RE: [17.09.1972] it was predictable | Ursula, Ambroise & Geraldine - Geraldine Yaxley - 29.09.2025

Często słyszała, że brakuje jej delikatności, że nie powinna być, aż tak bezpośrednia, mogło być to odbierane jako szorstkość, którą sama zauważała, ba wiedziała nawet skąd się u niej wzięła - wyniosła to z domu. Jej ojciec cenił sobie proste przekazywanie faktów, nigdy nie owijał w bawełnę. To było u nich normalne. Nie powinno więc wcale dziwić to, że i tym razem zachowała się podobnie. Chciała zrzucić ten ciężar ze swoich ramion, szczególnie, że niedługo i tak wszyscy się tego dowiedzą. Nie była to sprawa, którą można było ukrywać w nieskończoność, wolała też, aby ich najbliżsi byli świadomi tego, jak faktycznie wygląda sytuacja.

Wiedziała, że ich czyny będą niosły ze sobą konsekwencje, nie miało ich to ominąć, nie tym razem. Nie, żeby jakoś martwiła się gadaniem ludzi, poplotkują, później znajdą sobie inny interesujący temat, tyle, że tym razem nie chodziło tylko o nich, a to nieco zmieniało postać rzeczy. Czy za kilka lat ktoś będzie o tym pamiętał, czy ktoś postanowi wspomnieć ich dziecku o tym, że jego rodzice nieco pospieszyli się ze wszystkim? Oby nie, Yaxley bowiem na pewno bardzo chętnie złapie wtedy w swoje ręce tego, kto postanowi sprawić, aby ich latorośl poczuła się niekomfortowa, kto wie, co zostałoby z tego szczęśliwca. Oczywiście, że miała na uwadze to, iż mogło się to wydarzyć, co nieco ją niepokoiło, sama nie przejmowała się praktycznie niczym, ale nie chodziło tylko i wyłącznie o nią i Ambroise'a, oni potrafili znieść naprawdę wiele, zresztą sami nieraz podpuszczali towarzystwo do tego, aby o nich plotkowano, lubiła wprawiać innych w konsternacje i dawać im pożywkę, tyle, że to oni wcześniej decydowali o tym, jak to będzie wyglądało, teraz nie do końca mieli taką władzę.

Greengrass potwierdził jej słowa, mieli przynajmniej ustaloną wspólną wersję wydarzeń. Bardzo dobrze zdawali sobie sprawę kiedy mogło się to wydarzyć, zresztą wyraźnie pamiętali tamten moment, gdy stracili nad sobą panowanie. Musieli sobie to wybaczyć, chociaż nie chcieli do tego wracać, to w tym wypadku jednak było to nieuniknione. Ich spontaniczna decyzja, chociaż czy w ogóle można było tu mówić o jakiejkolwiek decyzji... raczej chwila zapomnienia, która miała zostać zagrzebana w odmętach tej nie do końca przyjemnej przeszłości, do której ona wolałaby nie wracać.

Wpatrywała się w Ursulę, czekając na jej reakcję, kobieta jej nie przerywała, czekała, aż skończy mówić, dopiero wtedy się odezwała. Geraldine uniosła jedynie pytająco brew, czy powinna się tego spodziewać? Zapewne. Przed Lestrange nic nie mogło się ukryć, najwyraźniej szybciej połączyła kropki od samych zainteresowanych... niesamowite. Co medyk, to medyk, jednak nie wydawało jej się, aby wiązało się to tylko z jej zawodem, bo przecież Roise też był uzdrowicielem, a nie domyślił się tego, że coś się zmieniło.

Nie umknęło jej to, że wspomniała o własnym doświadczeniu, nie do końca znała historię Ursulii, nie zamierzała teraz w nią wnikać, ale zwróciła uwagę na to, że im o tym powiedziała. To wiele wyjaśniało, coraz więcej, chociaż nadal brakowało Geraldine niektórych informacji. Nie ruszyło ją zupełnie to, w jaki sposób się o niej wypowiedziała. Zdawała sobie sprawę z tego, jak wygląda w oczach innych, to było tylko i wyłącznie stwierdzenie faktu, nic więcej. Sama na to zapracowała, zresztą nie ma co się oszukiwać, taka po prostu była.

Kiedy przeszli do tematu wizyty u uzdrowiciela... cóż, dość szybko przeniosła wzrok na szybę. Wydawała jej się ona bardzo interesująca, Geraldine miała swoje zdanie na ten temat, zdecydowanie nie zamierzała go teraz mówić głośno. Póki nic się nie działo, to chyba nie było problemu... fakt, powinna nieco zmienić nastawienie, bo nie chodziło tylko i wyłącznie o jej zdrowie, jednak niektóre nawyki bardzo trudno było wyplenić, były niczym chwasty, których korzenie rosły bardzo głęboko... Tak, powinna o tym pomyśleć, ale mieli ostatnio wiele na głowie, nie wydawało jej się, aby lekarz mógł im uciec, zresztą nie czuła się też jakoś fatalnie, nic nie wróżyło tego, że coś może być nie tak. Zresztą jedyni medycy jakich darzyła zaufaniem mieszkali z nią aktualnie pod jednym dachem, jednak nie specjalizowali się w takich sprawach, będą musieli się za kimś rozejrzeć, podejrzewała, że Roise skorzysta ze swoich znajomości.

- Skoro wszyscy wiemy o tym, że wersja z wcześniakiem nie przejdzie, będziemy się tym musieli podzielić szybciej, nie widzę innej możliwości. - Nie było sensu malować trawy na zielono, kiedy była zupełnie innego koloru. Będą musieli podzielić się z gawiedzią tą wspaniałą nowiną, oczywiście w odpowiednim czasie, bo jednak najpierw wypadało porozmawiać z najbliższymi, zresztą właśnie zaczynali to robić, spora droga przed nimi, jednak początek nie okazał się być wcale taki trudny. Ursula, jak zawsze podchodziła do tematu zdroworozsądkowo, w sumie nie mogli zacząć od kogoś bardziej odpowiedniego. Dobrze zrobili, że zaczęli właśnie od niej.

- Nie wiem tylko kiedy będzie lepiej to zrobić, oznajmić ludziom podczas ślubu? Może będą tak zaaferowani przyjęciem, że nie skupią się na tej informacji, z drugiej strony może ona przyćmić całą resztę. - Wiedziała, że większość społeczności czekała na podobne plotki, mogli wtedy skupić się na tym, że inni postępowali nieodpowiednio, wbijać szpileczki, dzięki którym czuli się lepiej.

- Tak, czy siak będziemy na językach, musimy się z tym pogodzić. - Może nie stawiali swoich rodzin w najlepszej sytuacji, raczej powinni dążyć do tego, aby uniknąć podobnego skandalu, na to jednak było odrobinę zbyt późno.