Brenna lubiła mugolski Londyn.
Czerwone autobusy, śmieszne, jakby garbate auta, barwne, nieruchome bilbordy na budynkach. Tamizę, Big Bena, mosty i tłumy ludzi, odziane zupełnie inaczej niż czarodzieje, pośród których mogła przemykać niezauważona. I tak robiła, ubrana w zwykłe spodnie, w mugolski płaszcz, pod którym kryła różdżkę. Brązowe kosmyki włosów wciskały się pod postawiony kołnierz okrycia, twarz nie nosiła śladu makijażu i tylko wzrost, wysoki jak na kobietę, mógł ją nieco wyróżniać. Ot jeszcze jedna, nijaka postać, w tłumie Brytyjczyków.
Tu nikt jej nie rozpozna. Szanse natknięcia się na jakiegoś czarodzieja były nikłe. I choć z przyzwyczajenia zachowywała ostrożność, nieco dłużej niż przeciętna osoba wpatrywała w mrok każdego zaułku, a dłoń trzymała w nabytym odruchu w pobliżu kieszeni z różdżką... to aportując się w Londynie niemagicznym, czuła się... bezpieczniej. Swobodniej. W końcu śmierciożercy musieliby być naprawdę świetnymi jasnowidzami i wróżbitami, aby odgadnąć, że będzie dokładnie tutaj, właśnie o tej porze.
Nie było jeszcze bardzo późno, ale niebo już powoli ciemniało. W powietrzu, przesyconym wonią smogu i zapachów napływających z pobliskich restauracji, wisiała zapowiedź wieczornego chłodu. Mleczna mgła zaczynała już snuć się po ulicach, przylegać do ciała. Brenna właściwie powinna dawno aportać się z Londynu do Doliny Godryka, i zabrać za inne obowiązki, przede wszystkim listę darczyńców na licytację charytatywną, dziś jednak jakoś nie potrafiła oprzeć się wezwaniu miasta. Czy też raczej wezwaniu przechadzki i mugolskiego jedzenia, bo postanowiła kupić sobie w Wimpy burgera. Ostatecznie jednak zwabiło ją coś zupełnie innego: wciśnięty w ciasną uliczkę antykwariat.
Miała zamiar niedługo wybrać się do swojej ulubionej księgarni, ale może tu znajdzie coś ciekawego?
Brenna weszła do tonącego w półmroku pomieszczenia. Na stołach i regałach powciskano tu setki książek, w nieporządku typowym do takich miejsc, gdzie nie było nowości w matowych okładkach lub twardych obwolutach, pachnących jeszcze drukarską farbą, lecz cała masa pojedynczych, starych egzemplarzy. Pozaginane rogi, plamy na pożółkłych kartkach, zapach kurzu unoszący się w powietrzu. Czasem dało się w takich miejscach znaleźć prawdziwe skarby. Znudzona sprzedawczyni nie uniosła wzroku znad gazety, gdy Brenna weszła pomiędzy półki. Jak zwykle szybko, zatrzymując się dopiero, gdy dostrzegła na półce wydanie jednej z książek Andrew Norton.
Może niektórzy by ją za to potępili, ale lubiła mugolskie książki o magii. Było na swój sposób fascynujące, że ci, choć magii nie znali, zdawali się nieustannie do niej tęsknić. I czasem tworzone przez nich światy zdawały się Brennie bardziej realne i... sensowniejsze... niż jej własny, magiczny świat.
Sięgnęła po książkę, by przerzucić parę stron.