• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Pokątna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 … 9 Dalej »
[13 czerwca 1972] where is my mind? | Loretta i Alexander

[13 czerwca 1972] where is my mind? | Loretta i Alexander
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#1
14.01.2024, 20:03  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 23.01.2025, 23:50 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Alexander Mulciber - osiągnięcie Piszę, więc jestem

czas nie istnieje
mieszkanie Loretty na ulicy Pokątnej

Pomyśl, że to sen, przemknęło mu przez głowę - ale przecież w snach nigdy się nie wahał - dlaczego więc na jawie ręka trzymająca różdżkę drgnęła, kiedy padł na niego wzrok brata?
W snach, i w analizowanych do porzygu wizjach, Donald - dałby wszystko, byle tylko wymazać z pamięci martwy wyraz jego oczu - umierał w nieskończoność, uwięziony w zabójczej rekurencji popierdolonego umysłu Alexa. Ale w snach Axel nie czuł, że ogarnia go panika.

Co byś zrobiła, gdyby zdechł?, zapytał kiedyś Dianę; siedzieli na podłodze, wpatrzeni w dziwne wzory na obrzyganym linoleum, i dzięki magicznym psychodelikom przyjemnie dryfowali w pasie ciszy na granicy realizmu i syndromu odstawiennego. Nie wiedział, jakiej odpowiedzi oczekiwał, zwłaszcza, że była już ledwo przytomna po tym jak spędzili dwie noce bez snu, ale jej spojrzenie powiedziało mu wszystko. Jeżeli oczy były zwierciadłem duszy, to oczy Diany były gabinetem luster. Co bym zrobiła? Wszystko, zdawały się mówić, w tafli jej oczu mieniły się zaś bezkresne możliwości, chociaż na początku nawet nie był pewien, czy zrozumiała jego mamrotanie. Podjęli tę rozmowę przy innej okazji - bardziej trzeźwi, a przy okazji mniej szczerzy - nigdy nie zapomniał jednak tego delirycznego spojrzenia - może to samo spojrzenie widział Donald, kiedy podbił jej oko, czy coś - a niewypowiedziane nadzieje Diany, których sam nie odważył się wypowiedzieć, prześladowały go w snach.

Pomyśl, że to sen, głosiła rodowa dewiza Mulciberów, uwieczniona zresztą centralnie nad bramą wjazdową starej rodzinnej posiadłości pośród wrzosowisk Yorkshire - tuż pod rytunkiem szlacheckiego herbu - a także bezpośrednio na fasadzie budynku. Zaraz obok tej maksymy, na kamiennej tablicy nad głównym wejściem, widniała data roczna wyryta jeszcze przez jednego z pradziadów Alexandra, kiedy ten kładł podwaliny pod dom, który miał być w zamierzeniu schronieniem przed koszmarami nawiedzającymi ów sen; sen, który śnił i on, i jego potomkowie.

Schronienie? Perlisty śmiech Diany niemal rozsadzał mu czaszkę. Czy tak właśnie będzie się śmiała na pogrzebie Donalda? Dla nich obojga - dla Diany może nawet bardziej niż dla Alexa - ten dom zawsze był więzieniem, chociaż prawdziwe Mulciber Manor stało puste już od dawien dawna - od kiedy ojciec zdecydował się przenieść rodzinę do Londynu, gdzie prowadził lwią część interesów. A raczej, gdzie Donald prowadził, bo starszy brat Alexandra urodził się do tego biznesu: znał się na kruczkach prawnych, oszustwach i politycznej dwulicowości lepiej niż ich stary, i szybko rozwinął działalność Mulciberów, nadrabiając straty jakich doświadczyli po opuszczeniu szeregów Ministerstwa Magii. Ojciec nie był szczęśliwy, kiedy Axel sprzeciwił się jego woli i podjął pracę w Departamencie Tajemnic; Donald - wręcz przeciwnie. Skurwiel zawsze był cwany, może aż za cwany. Czy to dlatego nie walczył, tak, jak powinien, a tylko popatrzył na niego z niemym wyrzutem w oczach, kącik jego ust drgający w powstrzymywanym uśmiechu; czy uznał, że Axel blefuje? A może to była tylko jedna z tych pojebanych psychologicznych gierek, w które wciągał wszystkich dookoła?

Pomyśl, że to sen. Axel wziął głęboki oddech, i rozejrzał się dookoła. Nie wiedział, gdzie był. Nie wiedział, dokąd idzie. Aż do teraz nie wiedział nawet, że w ogóle idzie - nogi niosły go wbrew sobie, nawykłe do ucieczki - próbował prześcignąć oszalałe myśli, które kłębiły się w jego głowie niczym pnącza diabelskich sideł; a może ścigał się z samym przeznaczeniem? Lubił rzucać mu wyzwanie, czuć jak w żyłach płynie ten sam ogień, który palił jego płuca, kiedy już tracił oddech. Nigdy nie lubił stać w miejscu. Przywiązanie do ulotnych rzeczy materialnych, było dla niego dosyć niezrozumiałym sentymentem, by nie rzec wprost - słabością. Mulciber uciekał, bo nic go nigdzie nie trzymało, i był z tego dumny; uciekał, bo w ten sposób mógł udowodnić sobie i innym, że - w przeciwieństwie do nich - jest wolny.

Jak na kogoś, kto pogardzał kłamstwem -  uważał je za arcybanalny sposób na zmuszenie innych, by robili to, co chcesz - Axel był całkiem dobry w okłamywaniu samego siebie. Jak na kogoś, kto nie dbał o dobra materialne, zmarnował stanowczo zbyt wiele czasu kłócąc się z bratem o majątek po zmarłym ojcu. Jak na kogoś, kto czuł się wyzwolony ze okowów społecznych oczekiwań, od ponad trzech lat zapierdalał w Ministerstwie, zabiegając o stanowisko niewymownego, jakby od tego zależało jego życie... I chyba tak było, bo tylko resarch w Departamencie Tajemnic sprawiał mu ostatnio radość. Jak na kogoś, komu zależało teraz wyłącznie na byciu wolnym, zadziwiająco mocno zależny był do ludzi, których kochał - skoro był taki cholernie niezależny, dlaczego nieustannie do nich wracał? - do Diany, do Ambrosii, do Eden, do Ambrosii, do Murtagha, do przeklętej, po trzykroć, Ambrosii... I dlaczego tak łatwo oddał swoje serce we władanie Lorettcie Lestrange? Pomyśl, że to sen, wyszeptał jej do ucha, kiedy po to, by zrobić mu na złość, odpychała jego chciwe dłonie; wymawiała się tym, że przecież jest zaręczona, a Mulciber jest dla niej nikim, przelotnym romansem zaledwie; że on potrzebuje jej bardziej niż ona jego; że będzie krzyczeć, jeżeli jeszcze raz dotknie jej pijany. Na początku myślał, że było to jedynie pożądanie, ale ich relacja szybko przerodziła się w coś głębszego.

Loretta często powtarzała mu, że jest tchórzem, ale nigdy nie przywiązywał zbytniej wagi do jej słów; była w końcu kobietą, a te istoty cechowała niezrozumiała potrzeba posiadania i stabilizacji, pozostającą w otwartej sprzeczności z jego naturą; a już nader wszystko, była po prostu Lorettą - chciwą miłości jakby to było coś równie niezbędne do życia co powietrze; zazdrosną o każdy z jego afektów; gotową zjeść jego serce, gdyby to mogło związać ich losy ciaśniej niż węzeł małżeński. Nawet gdyby jej na to pozwolił, chciałaby więcej, i więcej - a kiedy wreszcie zorientowałaby się, że nie był w stanie dać jej tego, czego tak rozpaczliwie szukała, znalazłaby sobie inną ofiarę, albo gorzej: porzuciłaby go na dobre - a tego nie mógłby znieść. Axel nie potrafił zaspokoić poczucia pustki w jej piersi - ani w jej łonie. Będąc z Lorettą, Mulciber przypomniał sobie, dlaczego tak szczerze nienawidzi przypadłego mu daru jasnowidzenia. Nie chciał widzieć przyszłości innych ludzi, zależało mu tylko na tej własnej, a tej nigdy nie mógł być pewien. Spośród zasłyszanych fragmentów myśli innych ludzi, nie potrafił wyłuskać własnych - ginęły wśród gwaru, jak gdyby Axel był niczym więcej aniżeli skorupą człowieka, porzuconą wylinką węża czy innego gada, nie zaś osobnym bytem. Dopiero kiedy zamykał swój umysł, był w stanie żyć sam ze sobą, niestety, nie było to łatwe. To wszystko było łatwiejsze z Rosie, zanim się rozstali, i wszystko poszło się jebać - wyjazd do Grecji i wspólna przyszłość - zaś pocieszenie, jakie spodziewał się znaleźć w narkotykach, było ułudą, bo heroina szybko okazała się nader kapryśną kochanką... Teraz potrzebował ekstremów, do których zwykle nie uciekały się jednostki przeciętne. Łatwo było więc uzależnić się od Loretty - może nawet łatwiej niż od heroiny - kobiety noszącej w sobie zarówno sacrum, jak i profanum.

Niestety, gdyby pociągnąć dalej porównanie o pewnym wężu i pewnej kobiecie, w tej historii pojawiał się nieuchronny konflikt interesów: nawet gdyby on miał coś, czym mógłby ją skusić, ona zawsze tęskniłaby za tym, co by przez niego utraciła. Mieli kompletnie różne oczekiwania wobec życia, inne wizje przyszłości i tego, co zapewniłoby im spełnienie. Loretta wyrzucała mu brak ambicji, on zaś - wyzywał ją od ignorantek.

A jednak, była jego żoną.

I chociaż tyle razy słyszał słowo "tchórz", nigdy wcześniej nie uciekał dlatego, że się bał - aż do teraz. Strach był nowym uczuciem, podobnie jak panika, która przyprowadziła go aż pod jej drzwi, kiedy nie patrzył. Może dlatego, że fantazjami o Lorettcie próbował zagłuszyć permanentny wrzask w swojej głowie, wspomnieniami jej nagiego ciała przykryć wizję martwych oczu Donalda, nadzieją usłyszenia jej słodkiego głosu zagłuszał dudniący mu w uszach głuchy dźwięk padającego na ziemię ciała brata.

Zabił rodzonego brata. A może to był sen?

Walnął pięścią w drzwi Loretty. Do tej pory trzymał ręce w kieszeniach - miał przez jakiś czas zwidy, że jest na nich krew, chociaż nie uronił przecież ani jednej kropli, aż do ostatniej chwili zmieniając zdanie, jakiego zaklęcia powinien użyć - mimo to, dopiero teraz odważył się obejrzeć swoje dłonie. Czyste. Jeszcze tego brakowało, że znowu zachlapałby krwią jej wycieraczkę.

- Otwórz.

Nie poznał własnego głosu. Był obcy, jakby dobywał się z innej piersi, jakby ktoś inny wkładał słowa w jego usta. Wszystko działo się obok niego, tak jakby wyszedł z ciała i przyglądał się, jak jakiś osiedlowy alkoholik łomocze w drzwi mieszkania sterroryzowanej żony. Nawet nie wiedział, ile czasu tam stał. Minutę? Godzinę?

- Otwórz. Potrzebuję cię. Otwórz - mówił, jak litanię. ...Zaatakował Donalda wtedy, kiedy ten składał ofiarę dla Pani księżyca w ich domowej kapliczce dla bóstw. Jak na psychopatę, jego brat był bowiem całkiem religijn- Skończ o tym myśleć. Pomyśl, że to sen, pomyśl, że to sen, pomyśl, że to sen...

Jeżeli to był sen, Axel nie mógł się obudzić.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Devil in disguise
She's dancing by herself
She's crowned the queen of hell
Stukot obcasów zwiastuje jej chuderlawą, drobną posturę, którą skrzętnie ukrywa pod pstrokatymi, szerokimi koszulami, szerokimi nogawkami spodni i kapeluszami z okrutnie wielkim rondem. Blada, o twarzy pokrytej pajęczynką piegów, oczach roziskrzenie piwnych, ustach surowo wykrojonych. Na jej obliczu często pełznie uśmiech, ukazujący nieidealne zęby, o skrzywionych kłach – jest w niej jednak coś rozbrajająco szczerego. Aura czerwona, intensywna, niejednokrotnie przytłaczająca.

Loretta Lestrange
#2
14.01.2024, 20:08  ✶  

Czas nie miał znaczenia. Nawet jeśli otulał ją barchanowym całunem apatii; nawet gdy wydzierał jej z klatki piersiowej ostatnie tchnienie, a przede wszystkim – gdy rozdrapywał ranę rozjątrzoną, niemogącą się zagoić w żaden sposób. Gdyby czas miał znaczenie, byłaby już dawno odziana jedynie w szaleństwo, jak te mary oddychające marzeniami, błąkające się gdzieś między padołem a niebem; gdyby czas miał znaczenie, ogołocenie się z ludzkich odruchów byłoby tym bardziej dotkliwe, a skoro była drobna i krucha, o smukłych dłoniach pianistki i łabędziej szyi, musiała nadrabiać gargantuiczną osobowością. Nigdy nie patrzyła na siebie przez szkiełko kalejdoskopu, a gwiazdy, które mieniły się przed obliczem świadczyły tylko o nieuchronności przemijania. I może ta nieuchronność, to wzieranie do szpiku przez samą śmierć, pokaleczyło jej dłonie już gdy była dzieckiem. Niektóre myśli, jak rozbite wazony, nie składały się na powrót w całość; jedynie ostrymi krawędziami przecinały miękki, nieuważny naskórek.

Powiedz mi, czy wiesz, że komety to upadłe gwiazdy śmierci? Ich ogon stanowi spalany wodór. Jestem jak ona, jestem gwiazdą śmierci – wyszeptała mu pewnego leniwego poranka, który słodko-lepkim miodem zastał ich nieśpiących. To były jedne z tych dni, w których odziana była we własną wątpliwą godność i jedną z jego koszul, odgarniając kosmyki włosów, które położyły się akwarelą na jego łuku brwiowym – nieomal czule. O takich porach zadawali sobie pytania, których nie żal było sercu; treści, które przemykały między palcami jak piasek. Nie potrzebowali istotności, tak długo, jak posiadali siebie nawzajem.

Za często nazywała go tchórzem. Gdy wysyłał jej pijackie listy z którejś z nokturnich spelun, gdy błagał ją na kolanach wielokrotnie, aby go przyjęła na powrót. A ona, sykliwie i wzburzona, przyjmowała go w ramiona zawsze, niezależnie od tych przeklętych faktorów, które warunkowały jej złość. Złość Loretty Lestrange była jak rozlane mleko.

Znała jego ciało na pamięć. Pamiętała każdy pieprzyk, każde znamię, każdy rys mięśni wybijający się podskórnie – nawet gdy pochylał się nad nią, znacząc usta pocałunkiem żarliwym i głodnym, znała go jak przeklętą kantyczkę, którą opowiada się dziecku. Możliwe, że dlatego właśnie kochała go miłością niejasną i fatalistyczną. Nigdy nie odpowiedziała sobie wprost, co ją nęci w Mulciberze. Może po prostu potrzebowała uczucia?; a może to on go potrzebował i znalazł w niewłaściwym, przegniłym sercu?; był w tym jakiś buńczuczny romantyzm, który skłaniał ich ku sobie – dwa sputniki, przecinające swoje orbity co jakiś czas, zawsze jednak chronicznie wracając.

I wracał, palce wbijając w jej miękką skórę pożądliwie, zatapiając je w delikatnych krągłościach. A ona nigdy nie oponowała – zawsze, gdy ją posiadał, czuła ten niewiadomy ogień; ogień szepczący elegie o tym, że znalazła swoje miejsce przylegania. Miejscem przylegania Loretty było każde, w którym był Alexander. Loretta nie lubiła także treści patetycznych i prostych; pod dłońmi Mulcibera jednak, nie potrafiła nie drżeć jak kruchy liść na wietrze.

Czas nie miał znaczenia – prawdopodobnie dlatego martwo wsłuchiwała się w tykający zegar, gdy ciemna noc rozciągnęła swoją szatę nad Londynem, zastając ją nieśpiącą. Sięgnęła po kolejną szklankę ognistej, chybocząc nią niebezpiecznie, pozwalając rubinowej cieczy obmyć ścianki naczynia. Mogła wygrać zmarniałymi palcami ostatni epos swojego życia, na wzór przeklętego non omnis moriar, była jednak pewna, że zostanie zapomniana. Tak, jak zapomniana pozostanie jej miłość do niego, która przyłapywała ją na burzliwych kłębach myśli – zupełnie jakby nie do niej należały.

Nosił w sobie to wszystko, do czego uciekała o zmroku. Nawet, gdy rozbijała drogocenną zastawę, omijając nią ledwie o kruche centymetry jego oblicze, lgnęła do niego jak wata cukrowa, oblepiając palce. Wierzyła, że każdorazowo gdy odchodził, zostawiał ślad w jej pamięci, zastygnięty niczym wosk. A ona nie potrafiła istnieć bez niego; nawet teraz, wychylając ostatni łyk whisky, błądziła myślami ulokowanymi gdzieś między nimi, gdzieś pośród przedwiosennych bazi i przebiśniegów – tam, gdzie myśli zostawały pochowane; tam, gdzie topniał śnieg.

Choć kłamanie weszło jej w krew, nigdy nie potrafiła okłamać jego. Zażyłość wyżłobiła rysę, która pozwalała odczytywać wszystko z jej bezdennych, roziskrzonych tęczówek, zdejmować miękko pocałunkiem każdy uśmiech błądzący gdzieś po wargach, opuszczony. Stawianie granic przychodziło jej tym ciężej, że kochała go absurdalnie mocno, a esencja uczucia wciąż buzowała słodkim smakiem na języku – byli na siebie nieodwołalnie skazani.

Czas nie był ich sprzymierzeńcem. Miesiące mijały nieubłagalnie, zastając ją pustą wydmuszką, w której pożerający wszystko ogień mógł rozpalić tylko on – była jego żoną w całej rozciągłości słowa, jednak nie chodziło tylko o status; ona czuła się jego żoną na całej rozciągłości bytowania, tak jakby urodziła się z tym przydomkiem, czekając jedynie spokojnie, aż u kresu swojego ludzkiego jestestwa trafi na niego.

I nawet teraz, gdy słyszała dobijanie się do drzwi, czas nie miał znaczenia. Zsunęła się leniwie z fotela, dłonie zaciskając na miękkich rękawach swetra, ruszając ku drzwiom. Deszcz ścinał solidnie, tak jakby chciał z lica wszechświata ściągnąć wszystkie pocałunki słońca. Mrok spowijał mgłą przestrzeń, jakby swoim welonem dążył do wieczystego połknięcia całego szczęścia, które przechadzało się na palcach po bruku londyńskim. Nie miała siły do niczego; butelka szkockiej w dłoni sunęła wraz z nią – pijaną księżniczką na włościach, krok czyniąc nierówny, a włosy rozwichrzone.

Jego głos nie brzmiał jak on; odbił się głucho po klatce schodowej, drżący, a słowa wysypane staccato uderzyły jej do uszu. Kierowania zmartwieniem – Alexander był przecież jedyną jednostką, poza jej bliźniakiem, o którą by dbała z taką gorliwością – otworzyła prędko drzwi, zsuwając łańcuch, którym były zabezpieczone. I dopiero gdy zobaczyła go, opartego o framugę, otworzyła szeroko oczy, wiedząc, iż coś musiało się stać. Coś, co poskładało go do grobu nieomal.

– Co się… – zaczęła, biorąc go delikatnie – tak jak tylko ona potrafiła – za dłoń, zamykając za nim drzwi.

Uklękła przy nim i jeszcze ten jeden raz, wbiła igiełki spojrzenia w niezbadanych równinach kryjących się w jego oczach. Wyciągnęła drżącą rękę, o puencie niewiadomego, drugą kładąc na jego karku. Już po chwili na czubku jego głowy, odbił się czerwonawy ślad jej szminki, gdy przyciągała go do siebie, nieporadnie oplatając chuderlawymi ramionami. Deszcz uczynił z jego włosów mokre, sklejone strąki, na których teraz układała podbródek.

– Powiesz mi po kolei, co się stało – rzekła tonem stalowym, aczkolwiek niewyzbytym z należytej troski.

Była w końcu gotowa skoczyć za nim w ogień, poddać się świetlistym językom pożogi, rozlać się po ciele. Nie spodziewała się tego, co miało huraganem nadejść, opuszczając jego spętane niemą litanią wargi. Łzy wezbrały w jej oczach mimowolnie, czyniąc z nich szkliste lustro, starła jednak jedną z nich wierzchem dłoni – nie mogła się rozklejać; nie teraz.

Mogła wszak domyślać się, jak parszywy uczynek siedział diabłem za jego plecami, nijak jednak nie mogła wydedukować jego treści. Sunęła więc mimowolnie dłonią po jego plecach, a gdy zechciał podnieść się z klęczek, zaprowadziła go do pokoju. Wszystko wyglądało tak, jakby zostało stworzone przez buńczuczny los; nie wiedziała w gruncie rzeczy, jak się zachować – widywała go zaćpanego, pijanego, zniszczonego, ale nigdy w tak ogromny sposób drżącego. Zdawał się nieomal uginać pod jej dotykiem, ciepłem, którym chciała go otoczyć.

Czas nie miał znaczenia. Sekundy upływały nieubłagalnie, przekształcając się w masyw minut. Spoczywali tak w milczeniu – on pod ścianą, ona z kolei tuż obok, jak na dobrą żonę przystało.

W gruncie rzeczy myślała, iż jest dla niego niewystarczająca i myśl ta, im chyżej kiełkowała na dnie przekonań, tym bardziej obezwładniała ją w ruchach. Chciała, aby kochał ją poprawnie; bez tej całej woalki obłudy, która cechowała jej relację z Leandrem; bez kłamstw i mataczenia. Teraz jednak – rozbity jak ten wazon – próbowała go poskładać w całość, pomimo fali rzęsistych łez, które potoczyły się po policzkach, po prostu widząc go w tym stanie.

Czas nie miał znaczenia, miał je tylko on.



Part of me wanna to do stupid shit
Gotta admit, I'm a hypocrite
I like it way better than being on the side of it
I'm a psycho, loving it
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#3
14.01.2024, 20:08  ✶  
Alex usłyszał kiedyś, że żyje się tak, jak się śni, czyli samotnie, a jednak nawet w swoich pofragmentaryzowanych snach – w tych pożyczonych od nocy momentach niechętnego odpoczynku, wcale nie dających przecież ukojenia w dręczącym go znużeniu; w tych chwilach, które wyrywał na przekór długim godzinom nocnym, w przerwach między jednym a drugim wróżbiarskim manuskryptem, między dawkami eliksirów nasennych, na które w większości wykształcił już tolerancję, w tych przestrzeniach ciszy między głębszymi westchnieniami śpiącej Loretty – nawet wtedy nie był sam.
Samotny był całe życie, ale sam – miał wrażenie, że nigdy.

Zawsze był on i szepty, jak zwykł je nazywać z braku lepszego określenia, bo przecież szeptami wcale nie były – zwykle nie były nawet dźwiękami, najczęściej niemymi obrazami, migawkami z kalejdoskopu; błędnymi ognikami myśli na bagnie podświadomości; mirażem przeźroczy przedstawiających zawieszone w czasoprzestrzeni momenty z życia, które jednocześnie wywoływały deja vu i jamais vu; wspomnieniami, których nie sposób umiejscowić w splocie kanwy pamięci, aż człowieka ogarniają wątpliwości, czy nie jest to jakiś atawizm z przeszłego wcielenia, czy to prawda, czy rzeczywiście tego doświadczył, czy to tylko jakiś wymysł, fantazja jedynie… A może sen? – a jednak, to właśnie „szepty” było określeniem, po które Mulciber sięgał najczęściej. Lubił myśleć, że przeznaczenie jest jak kochanka, która pożądliwie rozchyla przed nim nogi. Pomyśl, że to sen, szeptała mu czasem, kiedy rzeczywiście udało mu się śnić – a w snach podążał przecież wiernie za jej nęcącą postacią, za jej ciałem skrytym pod czarną szatą jak pod całunem – widział wtedy przyszłość odbijającą się niczym gwiazdy na powierzchni stawu nocą. Wszystko było niesłuchanie klarowne, proste… Budził się, wiedząc, co ma zrobić.

Zastanawiał się nieraz, kim jest ta kobieta. Czasem była Lorettą – najczęściej wtedy, kiedy zrzucała z siebie szatę – choć nie odwracał się, by na nią spojrzeć, wiedział, że naga zdąża w jego kierunku. Czasem nie miała twarzy, a pod jej kapturem była tylko ciemność, i słyszał tylko jej urwany, chropowaty oddech. Czasem zaś jej kościste dłonie spoczywały na jego ramionach, i wiedział już wtedy, że czuje na karku oddech samej Śmierci. Arcykapłanka, szeptał glos w jego głowie, głos, który poznałby wszędzie, nawet w samym Limbo, ale udawał, że nie pamięta, do kogo należy, bo gdyby zobaczył we śnie jej zielone oczy, pobiegłby do niej, i zniszczył wszystko. Ale wciąż lubił myśleć, że była jego duchową przewodniczką. Że dzięki niej, jego dłonie mogą wykonywać wyroki samego przeznaczenia. Nigdy nie był sam, to ona pomogła mu to zrozumieć: zawsze miał swoje wizje, po jego głowie rozbijały się rekurencje możliwości, iluzje wyborów, zdegenerowane solipsyzmy…

Ale teraz słyszał jedynie wrzask; rozdzierający struktury jego umysłu krzyk; panikę burzącą gładką taflę wewnętrznego opanowania. Myślał, czy nie lepiej byłoby teraz wrócić do domu i przedawkować. Przypadkiem, po cichu. Uciec. Ale on przecież nie uciekał? Drżał. Nawet nie czuł, że ściekają z niego strugi deszczu. Patrzył niewidzącymi oczyma w wycieraczkę Loretty. Gdzieś po drodze zwymiotował w jakimś zaułku. Dłonie miał zaciśnięte w pięści.

Ale nagle twarz Loretty pokazała się w otwartych drzwiach.

Zabiłeś go zabiłeś go zabiłeś go, słodki szept przerodził się w chorał furii rozdzierających pazurami jego ramiona, będziesz przeklęty na wieki, wydzierały się harpie, kiedy on rozpaczliwie próbował poskładać myśli do kupy.

Był przeklęty, tak, wiedział to, był tego pewny. Jego matka oszalała, po tym jak wyklęto ją z taboru za otrucie przyrodniego brata. Ale tutaj nie chodziło o sam fakt morderstwa. Mulciber miał już krew na rękach, ale nigdy nie była to krew kogoś z rodziny; krew brata, choć przecież świadomie wybrał taki czar, który do jej rozlewu nie doprowadził; teraz nie pamiętał już nawet, jaki.
Pamiętał tylko wściekłość, i ból, i strach – ten przeklęty strach, do którego nie potrafił się przyznać nawet przed samym sobą – te same, które zawsze ogarniały go, gdy Donald patrzył na niego tym spojrzeniem.

Tym zarezerwowanym specjalnie dla niego.

Było pogardliwe, a jednocześnie jakby też przepełnione zaintrygowaniem; chorą perwersją obmierzłej fascynacji, z jaką obserwuje się insekty nabite na szpilki, zdeformowane dziwadła w obwoźnych cyrkach oraz publiczne egzekucje – pamiętał, kiedy pierwszy raz spojrzał w oczy brata i zrozumiał, że widzi w nich czystą, bezwarunkową nienawiść. Miał wtedy cztery lata, a Donald zabił jego psa. Truchło zwierzęcia przypadkiem znalazło się tuż pod drzwiami jego pokoju, tak, by było pierwszym, co Axel zobaczy po przebudzeniu. Kupię ci nowego, zaoferował mu wspaniałomyślnie, ale Alexander tylko zacisnął szczękę, próbując się nie rozpłakać. Donald zawsze wiedział, gdzie uderzyć tak, aby bolało najbardziej, już wtedy był tego świadom.

Pamiętał, jak raz jako dzieciak spadł z wysokich schodów – z wysokości drugiego piętra znad zawieszonej nad holem antresoli – kiedy bawił się w akrobatę balansującego na barierce dzięki swojej dziecięcej magii. Miał to szczęście, że ostatecznie nic mu się nie stało: przechodzący niżej Donald złapał go w ramiona, na moment przed tym, jak wyrżnął głową w ziemię – starszy brat zrobił to automatycznie, nie myśląc; przez czysty przypadek wpadł właśnie do domu, zawrócił się, bo zapomniał oddać książki do biblioteki – ale Alex nigdy już nie zapomniał czystego niedowierzania i nienawiści, jaka odmalowała się wtedy na twarzy Donalda; druzgocącej świadomości, że ten właśnie zmarnował idealną okazję, by się go pozbyć, na dobre.

To samo spojrzenie – zimne, niewzruszone (właśnie tak muszą wyglądać oczy bazyliszka, pomyślał kiedyś Alex) – śledziło go przez resztę życia, okraszone nikłym cieniem uśmiechu na wąskich wargach i protekcjonalnie miłym tonem głosu. Dlaczego tak się nienawidzili? Cóż – może po prostu byli braćmi, i to wystarczyło. Gdyby Alexander był lepszym człowiekiem, pewnie by go nie przeżył. Niewielu ludzi potrafiło przeżyć Donalda Mulcibera. Chociaż Alexander nie uważał siebie za świętego, czasami się wręcz, kurwa, bał tego, co jego starszy brat skrywał pod perfekcyjnie cywilizowaną powłoką – a co gorsza, nikt inny poza nim i Dianą nie wydawał się tego dostrzegać – inni widzieli tylko czarującego, zręcznego polityka, tam gdzie oni widzieli potwora.
Jakiś niezrozumiały rys okrucieństwa czaił się zawsze w Donaldzie, jakaś patologiczna potrzeba niszczenia wszystkiego dookoła powoli, metodycznie; zawsze potem patrzył Alexowi prosto w oczy, jakby chciał powiedzieć: „widzisz, jak łatwo cię zniszczyć?” Alexander nie mógł mu dać satysfakcji. Doszedł do perfekcji w autodestrukcji na własnych warunkach.
Nawet w tym wszystkim zdołał odnaleźć szczęście.

Ale nie docenił Donalda. Brat zawsze nastawiał ojca przeciwko niemu. Pamiętał, jak kiedyś oglądał rodzinny album: na jednym zdjęciu mały Axel siedzi na kolanach starego Duncana Mulcibera, seniora rodu, i pokazuje mu dumnie, że nauczył się czytać z dłoni, kompletnie nie zwracając uwagi na ludzi zgromadzonych przy stole w hali bankietowej; jak gdyby umiejętności chiromantyczne dziewięciolatka były ważniejsze niż rozgrywające się dookoła spotkanie biznesowe ojca; wszyscy szczerzą się do kamery, śmieją się; tylko nie Donald, którego uchwycono w tym jednym momencie, jak czysta zazdrość wykrzywia jego idealnie regularne rysy. Zawsze się kłócili: o testament, o majątek, o Dianę…

Donald był jak cyklon, który niszczy wszystko na swojej drodze. Alexander myślał, że nie ma w tym życiu nic do stracenia, i to był błąd, i uświadamiał go sobie chyba najboleśniej za każdym razem, kiedy wychodził z gabinetu Donalda i musiał przytrzymać się ściany, bo aż kręciło mu się w głowie od tych wszystkich cwanych manipulacyjnych wybiegów i gierek, albo kiedy widział, co ten wyprawiał z Dianą. Krew mu się gotowała w żyłach, kiedy widział jej siniaki, i nie raz już próbował Donalda zapierdolić, ale ten trzymał w rękach cały majątek Mulciberów; całą ich przyszłość, wszystkie ich sekrety – i to z woli ojca, którego testament zmanipulował.

Kilka razy go pobił. Alexander zawsze był silniejszy od brata. Ale ten w odwecie mścił się na sposoby, których nie mógł rozwiązać pięściami: raz wsadził matkę do lecznicy dusz, gdzie faszerowali ją jakimiś medykamentami, i zakazał lekarzom wpuszczać Alexa na odwiedziny. Mulciber zdołał ją w końcu stamtąd wyciągnąć, ale miał wrażenie, że to był kolejny cios, który odbił się na już wystarczająco kruchej psychice kobiety. Nawet nie chciał myśleć o krzywdzie Diany. Zasługujesz na więcej niż to, powiedział jej kiedyś, choć starał się nie wracać zbyt często do tych tematów: nie potrafił rozmawiać o uczuciach, nie potrafił ich nawet w pełni przeżywać, a i przerażała go myśl, że wspominanie niektórych chwil może się dla Diany skończyć załamaniem nerwowym albo gorzej, bo dobrze znał jej uzależnienie od zaklęć zapomnienia, i wiedział, że niektórych ran lepiej nie rozdrapywać, tak jak nie należy wkłuwać się w żyłę pod zakażoną skórą. Nie wiedział, kiedy nauczył się ją kochać, ale była przecież najbliższą mu osobą z całej rodziny; drżał z wściekłości, kiedy patrzył jak kobieta osuwa się coraz głębiej w otchłań niepamięci, w zdesentyzowane ramiona uzależnień; i nie potrafił jej pomóc, tylko bezradnie trwać u jej boku, tak jak i ona obok niego. Oboje szukali łatwego pocieszenia w narkotykach, alkoholu i przygodnym seksie, bo te dawały łatwe wytchnienie, szybką przyjemność i proste szczęście.
„Po prostu się z nim rozwiedź”, mówił jej, „możesz być przecież, kurwa, wolna”, a ona tylko patrzyła pogardliwie, a co najgorsze, z wyrzutem, przypominając mu to, o czym oboje dobrze wiedzieli: że przed Donaldem nie ma ucieczki. Mogli planować, że oboje pozbędą się kiedyś nazwiska Mulciber, że zatańczą walca na grobie tego tak znienawidzonego im obojgu mężczyzny, że zawsze mogą przestać… Ale kończyło się po prostu tym, że w narkotycznym stuporze przekonywali się nawzajem, że w sumie to jeszcze mają po co żyć. Na przykład, aby wziąć następną działkę.

Nie potrafił uwolnić się od Donalda, to prawda. Regularnie bywał w rezydencji Mulciberów, czytał grzecznie korespondencję, nawet prezentował się czasem na jakichś uroczystościach dla bałwanów ze śmietanki towarzyskiej… Ale to było pozorne zawieszenie broni. Do czasu, aż Donald kilka dni temu napomknął mu w liście – jak zwykle, długim, szczegółowym jak raport, i wypełnionym obrzydliwie nieistotnymi faktami na temat kogo to Donald nie widział w tym tygodniu, z kim to nie robił interesów itd. itp., że czasem po prostu wrzucał je bez czytania do ognia – że myśli o renowacji zachodniego skrzydła posiadłości, i w najbliższym czasie zacznie częściej odwiedzać na lokalne wernisaże, by poszukać inspiracji odnośnie nowego wystroju.

Alexander wiedział, co za chwilę przeczyta.

Litery zlewały się ze sobą, ręce zaczęły drżeć mu tak, że nie potrafił odcyfrować ani słowa więcej, poza tym jednym zdaniem, które wyryło się w jego umyśle trwałą skaryfikacją: widziałem ostatnio prace pewnej uznanej młodej malarki, może znasz Lorettę Lestrange?, dopisano w post scriptum, z taką samą nonszalancją z jaką Donald zwykł rzucać obelgi: niby to mimochodem, a jednak z precyzją snajpera.

Alexander miał wrażenie, że oszaleje.

Chodził po pokoju, wte i wewte, by się uspokoić; próbował wmówić sobie, że to wszystko nie ma związku z tym, że poślubił Lorettę, że Donald nie może wiedzieć, że ta jedna kobieta jest dla niego tak ważna, że gotów byłby wszystko co doczesne porzucić dla niej jedynie… Nie mógł wiedzieć, prawda?

Nie spał po tym liście trzy noce.
To wszystko było tak jak wtedy, przed Grecją; kolejny raz pierdolony Donald stawał na drodze do jego szczęścia, kolejny raz rzucał zawoalowaną groźbą, której nikt inny by nie zrozumiał, bo nie wychował się w domu Mulciberów, i nie wiedział, jaki potwór czai się za mętnymi ślepami jego brata; kolejny raz, kiedy straciłby kobietę, którą kocha, i rzuciłby resztę życia w diabły - tylko teraz, nie wiedział, czy nie wolałby ze sobą po prostu skończyć, niż męczyć się z zawodem.

Myślał, że po tym wszystkim całe życie będzie samotny, a jednak, ona zabrała mu tę samotność.

Nie wiedziałem – odpowiedział Lorettcie, kiedy poruszyła się w jego objęciach, szepcząc mu do ucha słodkie słówka; włosy kobiety łaskotały go w policzek, kiedy oparła cały swój ciężar o jego pierś, wciąż falującą przyspieszonym rytmem oddechu przesyconego pożądaniem. – Ale czuję się jeszcze całkiem żywy. Złapię cię, jeśli będziesz upadać.

Kiedyś, kiedy była jeszcze nowością w jego snach – fantazją jedynie, ucieleśnieniem fantazji – potrafiła przed nim tylko uciekać – widział jej wzgardliwe spojrzenie i przekornie wydęte usta; czuł bijące od jej postaci zblazowane znudzenie, które wydawało się osiągać najgorsze apogeum, kiedy odsłaniał pobliźnione ramiona, by uzyskać dostęp do którejś ze sfatygowanych żył – wtedy z cynicznym uśmiechem odwracała głowę, jakby mówiła, że jest ponad to... A on czuł niezrozumiały wstyd, bo jego nagość była niczym przyznanie się do winy: że jeżeli coś kochał – to tylko obsesyjnie; że miłość do niej w sumie niczym nie różniła się od heroinowego głodu, że choćby nie wiem jak silił się, by udawać obojętnego wobec jej wdzięków, był absolutnie uzależniony – i gotów osunąć się w otchłań autodestrukcji, jeżeli to oznaczałoby tylko, że ona czeka na niego na dnie.

Dla niej... To wszystko przecież dla niej. Tak jak kiedyś zawsze wyciągał Trójkę Mieczy, kiedy próbował pytać kart Tarota o ich przyszłość: krwawiące serce, przebite ostrzami, i targały nim wątpliwości: czy to znów inny mężczyzna majaczy na horyzoncie, czy to ona jest nieszczera w swoim uczuciu, czy to on wciąż mimo wszystko wraca myślami myśli do swojej dawnej miłości; czy są wzdłuż i wszerz tragedią jedynie, bez nadziei, bez perspektyw; tak teraz, od kiedy została jego żoną, w jego talii zostali tylko Kochankowie. Przeklęci Kochankowie. Powinien się cieszyć z dobrego omenu, ale zbyt wiele historii kryło się za tą kartą; zbyt wiele bólu; zbyt wiele wspomnień. Nie mógł ufać tarotowi, tak samo, jak nie mógł ufać swoim snom, ani wizjom w swojej głowie. Powinien odesłać Kochanków Ambrosii, tak - ale nie mógł.

Powinien poślubić ją wcześniej. Oszczędziłby im obojgu tej bezsensownej gry.

Pomyśl, że to sen, mówiła Loretta z jego marzeń sennych, kiedy brązowe oczy błyszczały milionem znaczeń, ale jedyną pewną interpretacją tego spojrzenia, na jaką mógłby się pokusić było po prostu „wyzwanie”, a kiedy jej ręka wędrowała już w dół jego brzucha, w ogóle już przestawał myśleć. Czuł tylko głód, a ona była jego ulubionym narkotykiem. Dzięki niej mógł zapomnieć. Cóż z tego, że był przeklęty? Mógł być przeklęty, byleby tylko ona dalej go chciała…

Klęczał przed nią, bo chciał jej wszystko wyznać, każdy szczegół, który odcisnął się w jego umyśle, słowa jednak więzły mu w gardle. W głowie odbywał z nią tę konwersację na milion sposobów; w głowie ścierały się echa możliwych dróg, ale nie potrafił odgraniczyć jednej od drugiej, ani powiedzieć, co kryje się na końcu każdej z tych ścieżek.
Nie pytaj, Loretto, chciał wyszeptać, ale wiedział, że ona będzie tylko nalegać, póki się nie złamie, i nie wyjawi jej tej winy, którą ze sobą przydźwigał na sumieniu; ale przecież nie chciał obarczać ją swoim grzechem, chciał ją uchronić przed złem, które czaiło się w jego duszy, a jednocześnie dalej móc dotykać ją tymi brudnymi dłońmi, które – choć nie spływały krwią – pokrywała niewybaczalna zmaza bratobójstwa. Czym sobie zasłużyłem, żeby ciebie mieć, hm? Dlaczego tak rozpaczliwie mnie kochasz? Znów, żałował: źle, że przyszedłem; trzeba było nie otwierać – myślał, zdruzgotany myślą, że coś może się stać z jego winy. Dlaczego mi otworzyłaś, grzmiał w głowie, ale zaraz zdawał sobie sprawę, że to przecież wyłącznie jego wina. To było silniejsze ode mnie. Nogi same mnie poniosły. Wybacz mi. Jestem takim pierdolonym tchórzem, wiem. Wiem, ale wybacz mi... Wybacz, że przyszedłem. Nie wiedziałem, że idę do ciebie. Po prostu myślałem o tobie, i nagle... Nie wiem. Ściskało go w gardle, kiedy decydował się na szczerość. Jestem tchórzem, miałaś rację, nie jestem ciebie wart. Wiem to, Loretto. Ale potrzebuję cię. Kocham cię. Zostań ze mną, proszę. Nie zniosę, jeżeli przestaniesz mnie kochać, błagał, obejmując jej kolana, gotów obiecać wszystko, byleby tylko udzieliła mu rozgrzeszenia w swoich ramionach.

W jednej chwili trzymał ją w swoich objęciach, choć nie zarejestrował, kiedy przeszli z hallu do sypialni. Rozumiał teraz, co Loretta miała na myśli, kiedy mówiła mu, że tęskni za nim nawet – albo zwłaszcza – kiedy leżeli razem, nadzy, skóra przy skórze.
– Powinniśmy byli tam wtedy zostać – powiedział do jej włosów, do zagłębienia jej łabędziej szyi. Pozwolił jej rękom błądzić. Głaskała go po włosach, otulała swoim kojąco bluszczowym dotykiem… – Powinniśmy byli zostać w tamtym wozie.

Ściągnął z niej sweter, mocował się z jakąś upartą haftką w zapięciu spódnicy, którą wcześniej zdążył już podwinąć tak, że zebrała się, pofałdowana, w okolicy jej talii, odsłaniając bieliznę i pas do pończoch; jego ruchy były gorączkowe, jak zawsze chciwe ciała Loretty; tylko kiedy ją dotykał, nie czuł przygniatającego go do ziemi ciężaru fatum.

Chciał pokazać Lorettcie, jak bardzo jej pożąda, jak bardzo potrzebuje jej bliskości w tej chwili; chciał, by i ona chciała jego tak samo mocno, żeby razem zapomnieli, razem oddali się cielesnym uniesieniom, jakby ten akt był jedynym, co może go oczyścić od zbrodni, którą popełnił – nie myśl o tym nie nie nie nie myśl o nim on nie żyje zabiłeś go dokonało się ale nie myśl o tym teraz nie nie nie – poprowadził jej dłoń na zapięcie spodni, potem pod swoją koszulę, ale to wszystko działo się za wolno, z jakiegoś powodu jej ręce cały czas wędrowały nie tam, gdzie trzeba, a on dalej pozostawał ubrany, co było dlań równie niezrozumiałe; sam więc zrzucił spodnie, koszulę, wszystko, nie pozwalając jej nawet na chwilę odsunąć się, dopóki nie stanął przed nią nagi. Właśnie takim czuł się zawsze w obecności Loretty: nie miał nic do ukrycia.

Wyglądała idealnie właśnie taka: rozchełstana, absolutnie zbrukana, a jednak wystarczyłoby, że poprawiła bluzkę i opuściła spódnicę, by ochronić swoją prywatność; nie mogła tylko ukryć rumieńca – czy to złości, czy to pożądania – który gościł na jej twarzy, nie potrafiła ukryć tego, że tak przyzwyczaiła się do jego dotyku, że pozwalała mu na niemal wszystko, nieważne, do czego by się posunął. Nie wiedział, skąd w niej ta stanowczość. Nie rozumiał jej stalowego spojrzenia. Chciał się z nią tylko kochać.

– Proszę – wydyszał – Potrzebuję cię. – Opierała się pod jego dotykiem, kiedy ten stał się bardziej natarczywy – mówiła coś, ale nie słyszał, co – nie dbał o to, musiał ją mieć teraz, udowodnić sobie, że nieważne, co się wydarzy, ona dalej jest jego, i będzie taka do końca, tak jak sobie przysięgali. Musiał poczuć, że dalej go chce – że dalej jest jego żoną, na dobre i na złe – że dalej go kocha, i nieważne, że popychała go ku temu desperacja. – Potrzebuję, żebyś mnie dalej kochała. Chcę, żeby było nam dobrze, Lorrie.

Głos mimowolnie mu się załamał na tych słowach. Zastanawiał się, kto znajdzie ciało Donalda. Jeżeli to będzie Diana… Miał ochotę palnąć sobie w łeb. Z drugiej strony, czy nie ucieszyłaby się na widok takiego prezentu? Donald nie żyje, przypomniał sobie, i to ty go zabiłeś; martw się o siebie… Dopiero kiedy jasnym stało się, że ona go nie chce, mimowolnie cofnął dłoń spomiędzy jej ud, jak oparzony. Potrzebuję cię, Loretto, potrzebuję żebyś dalej mnie kochała. Czy dalej mnie będziesz kochać, jeżeli będę przeklęty?

W jego głowie gościła teraz bowiem tylko jedna myśl: jeżeli pójdzie do Azkabanu, ona go zostawi.
To nie wchodziło w grę.

Ale Loretta go nie chciała już teraz, co przyjął z szokiem. Czyżby domyśliła się wszystkiego, ledwo tylko przestąpił jej próg? Czyżby chciała to zakończyć?
Jeżeli ona była kometą, on był ogonem tej komety, tym spalającym się wodorem, który tylko upiękniał ją pośród innych gwiazd na nieboskłonie…
Nie chcesz mnie, Loretto?
Kurwa mać.
Zmarszczył brwi, tknięty dziwnym wrażeniem: zrozumiał, że to już nie deszcz spływający z jego mokrych włosów, tylko łzy na policzkach. Nawet nie zauważył, kiedy pozwolił im popłynąć – nie pamiętał, kiedy ostatnio płakał. Może kiedy był dzieckiem? Sam był zdziwiony ich obecnością, i tym, że nie potrafił ich zatrzymać. Siedział na skraju łóżka swojej żony, kompletnie nagi, i… płakał? Oszalał. Niechybnie oszalał.

– Potrzebuję cię – dodał tym cholernie zduszonym tonem. To była jedyna rozsądna myśl, jakiej mógł się uchwycić.

Dlaczego żądała od niego prawdy? Raportu z morderstwa z zimną krwią i w afekcie zarazem? On już i tak niczego nie pamiętał…

A co jeżeli i o niej zapomni, kiedy pogrąży się w otchłani szaleństwa? Nie, niemożliwe… Czuł jak ogarnia go panika, jak wstrząsnął nim nagle dreszcz, i był wdzięczny, że siedzi, bo wszystko dookoła zaczęło wirować? Co jeżeli nie odnajdzie jej w limbo? Wtedy, kiedy wszyscy zostaną tam ostatecznie zesłani by błądzić pośród nieskończoności, aż nie dostąpią łaski odrodzenia? Czy każdej kobiecie, którą kochał, przeznaczone była go, kurwa, opuszczać? Co, jeżeli dementorzy zabiorą mu tę resztkę wspomnień, których nie zdoła wymazać szaleństwo, i pozostanie mu tylko niejasne wspomnienie jej oczu, nic poza tym?

Czuł, że osuwa się coraz głębiej i głębiej w otchłań paranoi. Gdyby to oznaczało, że na zawsze dane mu będzie zachować wspomnienia o Lorettcie, codziennie piłby amortencję, tylko dla niej, tylko po to, by nigdy nie zapomnieć; tłoczyłby ją sobie do żyły tylko po to, by nasycić swoją obsesję, i by na zawsze zachowała się taka w jego pamięci. Nawet, gdyby miała być tylko snem.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Devil in disguise
She's dancing by herself
She's crowned the queen of hell
Stukot obcasów zwiastuje jej chuderlawą, drobną posturę, którą skrzętnie ukrywa pod pstrokatymi, szerokimi koszulami, szerokimi nogawkami spodni i kapeluszami z okrutnie wielkim rondem. Blada, o twarzy pokrytej pajęczynką piegów, oczach roziskrzenie piwnych, ustach surowo wykrojonych. Na jej obliczu często pełznie uśmiech, ukazujący nieidealne zęby, o skrzywionych kłach – jest w niej jednak coś rozbrajająco szczerego. Aura czerwona, intensywna, niejednokrotnie przytłaczająca.

Loretta Lestrange
#4
14.01.2024, 20:09  ✶  

Pod gęstą kotarą niezidentyfikowanych snów, zawsze mówił jej, że ją kochał; tak jakby emocje, które w bezkresie żywił miały być fatamorganą zrodzoną z marzeń sennych; zupełnie jakby byli tymi zjawami oddychającymi mrzonkami, szybującymi gdzieś między padołem ziemskim a masywem chmur. Kochała go takiego najbardziej – stanowczego, ale miękkiego i kowalnego; drastycznego, ale o ciepłych dłoniach i zajmowanych rumieńcem policzkach. Kochała go na całej rozciągłości pięciolinii, to jak jej imię – Lorrie brzmiało sącząc się z jego warg; to, jak obejmował ją zaborczo i każdy dotyk, który płynął wraz z miękkością ciała – rozpoczynając się na szyi, kończąc z kolei między nogami. I choć nigdy nie tętniła obezwładniającą samotnością – jego miłość była substytutem wobec wszystkiego, co było jej na aksamicie umysłu istotne; gotowa była pozbyć się wszystkiego, byłe zachować go i jego pożądliwy dotyk przy sobie.

Uwielbiała, jak zaciskał palce na jej biodrach, jak wbijał się paznokciami w ich miękkość, jak mogła czuć jego ciało wszystkimi zmysłami; za każdym razem kończyło się to jednakowo, każde ze zbliżeń jednak, zawierało w sobie niebotyczne uczucie odmienności; nie potrafiła oprzeć się jego pożądliwemu dotykowi – zawsze sunąc dłońmi po jej ciele, zastawał dreszcz przebiegający na szpilkach po jej plecach. Kochała go niezmiennie i nieuchronnie, tętniąc tymi uczuciami, od których tak długo stroniła. A było tak odkąd rozkochał ją w sobie – ją, osiemnastoletnią podlotkę, która nie miała do zaoferowania nic więcej, poza kwiecistym uśmiechem i głową pełną niewyartykułowanych marzeń.

I za każdym razem, jak brutalnie brał ją w posiadanie, czuła mikrokosmos zmysłowej pamięci – zawierając w sobie zapach magnolii, które kiedyś odpiłował jej przy skwerze oraz skraplający się pot na jego ramionach, gdy pochylał się, aby scałować z jej ust niemą obietnicę.

– Dlaczego mnie kochasz? – wyszeptała kiedyś, gdy leżała otulona bielą kołdry, trzymając go za dłoń, jak zawsze – nie potrafiła zasypiać bez splotu własnych palców z jego – opierając podbródek na jego klatce piersiowej. – Bo ja kocham cię bardziej, niż cokolwiek innego; bardziej niż ładne sukienki i papierosy, bardziej niż wysoką poezję i bankiety. Mogłabym to wszystko rzucić, puścić w niebyt, ale wtedy byś mnie nie kochał. Bo nie byłabym sobą.

I tak za każdym razem, gdy wędrował dłońmi po jej ciele, odnawiała to pytanie, puentując różnorakimi przemyśleniami.

– Kochanie ciebie jest dla mnie jak oddychanie – mawiał często, sunąc palcami po jej nagiej skórze, gdy krucha i mikra, leżała wtulona w jego ramionach. Przecież mógłby ją skrzywdzić z łatwością; skręcić kark, uderzyć trafniej w potylicę, rozgorzeć w jej gęstej posoce, zatracić się i… rdzawe róże krwi należały do jej ulubionych kwiatów.

A jednak nawet siniaki, którymi ją znaczył, barwione były niepoprawną dbałością i delikatnością w całokształcie swojego absurdu. Przecież w gruncie rzeczy, uwielbiała, jak zaciskał na niej opuszki palców mocniej, jak znaczył jej plecy podłużnymi, bladoróżowymi śladami zadrapań i jak przygryzał jej wargę odrobinę zbyt silnie. Kochała go teraz i kochała go w każdej innej sytuacji – zupełnie jakby jakaś przeklęta szekspirowska kantyczka warunkowała jej życie; najgorszym było to, że gotowa była pogodzić się z nieuchronnym fatalizmem wszechświata tylko jeśli nie odejmie jej z jego ramion, oplatających ją tak ciasno, jakby bał się, że faktycznie obróci się w mętny, słodkawy niebyt.

– Dlaczego mnie kochasz? – spytał tym razem on o świcie, gdy wstęgi światła zwolna przebijały się przez druzgoczący masyw nocnego mroku. Za każdym razem, gdy nadzy leżeli, całą noc obracając w niwecz, pełną wzajemnego pożądania i słodyczy przywiązania, obfitowali również w wyznania, które, choć leżały w charakterze Loretty, stoickiemu Alexowi nie przychodziły tak łatwo.

A jednak pytał ją, czy go kocha.

– Nie umiem powiedzieć, ale jednego jestem pewna – kochałabym cię, nawet jeśli byś mnie nienawidził – odparła miękko, palcem wskazującym sunąc po jego klatce piersiowej, gęstwiną czarnych pukli łaskocząc go w policzek i ciepłotą ciała przylegając do jego sylwetki.

Pewne uczucia są jak wazon – raz zbity, nie powróci nigdy do pierwotnej formy.

Prawdopodobnie dlatego nigdy nie rozkładali łączącego ich uczucia na części pierwsze; tkwiło w nich jako oczywistość wszechrzeczy, jako coś pewnego i nieprzejednanego, jako coś, czego nie można było poddać żadnemu wahaniu. Kochała go żarliwie, a najbardziej, gdy ją krzywdził – żywili w końcu do siebie wszystko, poza wierutną obojętnością i choć niejednokroć obawiała się, że z biegiem lat zacznie być mu nieistotna – przez osiem ostatnich każde ich zbliżenie było coraz bardziej intensywne, pełne głodu i boleści, tak jakby wszystkie uczucia przelewali w dotyk i gesty; w przekleństwo i błogosławieństwo zarazem. Była pewna, że choćby chciał odejść, nigdy by mu nie pozwoliła – dorobił się własnej mary, z której harpich szponów nie chciał nawet uciekać.

Loretta była modliszką, on jednak nie był muchą.

Jej miłość, zasadzona głęboko i sztywna na wzór konaru, nie uznawała półśrodków. Chciała być wyłącznie jego i żądać od niego tego samego monopolu; on jednak naprzemiennie był i go nie było – nie przeszkadzało jej to jednak w przyjmowaniu go w chuderlawe ramiona za każdym razem, gdy wracał o ustach suchych, naznaczonych potrzebą pocałunku. Jej upadek moralny zgrywał się idealnie z mięknięciem w jego objęciach, była okrutnie zła, przebrzydła do szpiku kości, jemu jednak to nie przeszkadzało i za każdym razem, gdy jej policzki znaczyły się dołeczkami uśmiechu, przyjmowała formę zgoła inną, niż bezwzględnie krzywdzącej harpii.

Bo potrafiła być wobec niego czuła i ciepła; niejednokrotnie układał głowę na jej piersi, ona z kolei wplatała palce w jego włosy, sunąc po nich dłonią. Był wtedy dziwnie bezbronny, w pewien zakrzywiony moralnie sposób niewinny. Ona jednak kochała go z całą dozą tej absurdalnej ulotności i sztywnego stąpania po ziemi zarazem – Alex stanowił całość, przeklętego uroborosa, tę makiawelistyczną mieszankę sprzeczności; a ona?; cóż, tonęła bez reszty.

– Dlaczego mnie kochasz? – spytała raz jeszcze, gdy świt zastawał ich nieśpiących, otulonych nimbem niewiadomej bliskości.

– Bo jesteś – odparł bez zawahania, a na jej wargach ulokował się miękki uśmiech.

Wyznawali sobie uczucia często i gorliwie, tak jakby sama bliskość była niedostateczna, jakby potrzebowali tego pobrzmiewającego zapewnienia, że żywią do siebie emocje niezachwiane. Lubiła słuchać jego głosu, tego jak jego tembr wibrował w krtani, gdy opierała głowę na jego ramieniu; tego, jak artykułował głoski i jak miękły one przed zderzeniem ze zmasowaną kurtyną eteru. Alex nie był wylewny; Loretta była z kolei aż za bardzo.

Potrzebowała go teraz i zawsze; za każdym razem, gdy oplatał dotykiem jej talię, zatrzymywał dłonie na piersiach i ujmował jej podbródek, aby zaznaczyć usta znamieniem pocałunku. Każdorazowo wracał do niej, tak jakby istnieli w niebycie, a ich drogi zostały skrzyżowane przez fatalistyczne przeznaczenie już dawno temu; tak, jakby każde niewypowiedziane słowo grzęzło, a jednak w tym uniwersum stanowiło słodycz, która rozlewała się po wargach jak późnoletni miód. Była w tym wszystkim podejrzanie autentyczna, dziwnie istniejąca, zdająca się być marą wykwitłą z jego snów i pragnień – była jednak fizyczna w całej okazałości, a jej miłość, tak żarliwa, nie pozostawiała złudzeń.

Czas nigdy nie istniał, tak długo jak istnieli oni.

Znała go jak własną kieszeń, co sprawiało, że buńczucznie w tym wszystkim, odbierała jego emocje ze zdwojoną siłą. Prawdopodobnie dlatego teraz, gdy napierał na nią ciałem, podwijając gwałtownie spódnicę, pozbywając się z ramion własnej koszuli, dotykając jej zaborczo i desperacko, poczuła to, co nie zostało wyartykułowane. I rzęsiste krople deszczu, kapiące z jego włosów, dopiero po chwili zlały się z grochami łez, które poczęły sunąć po jego obliczu.

Nie widziała go nigdy płaczącego.

Gdy tylko usiadł na brzegu łóżka, podeszła do niego i klęknęła przy jego nogach, chwytając go za dłonie.

– Kocham cię. Bardzo cię kocham. Nie zostawię cię, cokolwiek się stało, nie zostawię cię – artykułowała staccato, gładząc go po kolanie, pozostając w pełni dziwnego szoku, który rozpostarł poły na kanwie myśli. – Proszę, powiedz co się stało. Proszę. Proszę – powtarzała, wbijając zmartwione spojrzenie w szklistą toń błękitu jego tęczówek.

Podniosła się po chwili, siadając obok niego na skraju łóżka, aby objąć go ramieniem, przytulić do siebie i utonąć nosem w morzu jego czupryny.

– Będę twoją żoną, wspomnisz moje słowa – rzekła kiedyś do Alexandra, ledwo skończywszy osiemnastą wiosnę; ledwo poznawszy go i będąc oczarowaną jego istnieniem.

On wówczas jedynie zaśmiał się i pokręcił głową, jakby wydusiła z siebie czysty absurd. Nigdy nie pomyślała, że usidli go w swojej pajęczej sieci bez zbędnej dyskusji; nigdy nie sądziła, że ten mężczyzna będzie ją nazywał swoją żoną, a ona zmięknie pod jego dotykiem równie silnie, co pod wpływem jego osobowości. Nie pamiętała, kiedy pierwszy raz wziął ją w posiadanie; nie pamiętała wielu rzeczy z ich relacji, jednak przekonanie o głęboko żywionej miłości zastawało ją każdego ranka. Nie mogła o nim zapomnieć – nawet gdyby był w Azkabanie, to byłaby Sonią, a on Raskolnikowem – nigdy nie zapomniałaby o woni jego wody kolońskiej i tego, jak jego palce wbijają się w jej miękką kibić.

Można było rzec, iż Mulciber ją omotał, a ona w odwecie – omotała jego. I nawet jeśli to wszystko było bezdusznym snem, jej miłość była faktyczna i realna; nawet jeśli to wszystko było mrzonką utkaną z niewydarzonego, gotowa była spać w objęciach Morfeusza przez wieczność, tylko aby być z nim przez każdą utkaną chwilę. I choć ciągle znikał z jej życia – pojawiał się tak dotkliwie, że zawsze mu wybaczała. Był prawdopodobnie jedynym istnieniem, którego błagania przyjmowała z nietypową sobie łagodnością, nie z chęcią zemsty.

Uniosła palcem jego podbródek, aby zaznaczyć mokre od deszczu czoło krótkim pocałunkiem. Nigdy nie myślała, że zdobędzie się na tak dalece posuniętą czułość względem kogokolwiek; Alexander jednak nie był kimkolwiek.

– Spokojnie – wyszeptała, oplatając go ramionami; tak, jakby jej ciepło mogło go w jakikolwiek sposób ukoić. Tak, jakby żyli we śnie.



Part of me wanna to do stupid shit
Gotta admit, I'm a hypocrite
I like it way better than being on the side of it
I'm a psycho, loving it
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#5
19.01.2024, 01:25  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.01.2024, 04:12 przez Alexander Mulciber.)  
– Chcę się z tobą pierdolić, nie rozmawiać – chciał to wykrzyczeć, ale raczej to wyrzęził, ocierając przy tym twarz niecierpliwym ruchem, raz, drugi; wbił rozcapierzone palce w skronie, jakby ucisk na pulsujące bólem czoło miał pomóc w zachowaniu resztek tkliwej świadomości – chciał to wykrzyczeć, tak – chciał, by jego gniew był głośniejszy niż szalejąca na zewnątrz burza, w którą zdążył przeistoczyć się dotąd jednostajnie szemrzący za oknem, zlewny deszcz; chciał piorunów, jej ust i przestać się trząść; chciał cyklonu, który dorównałby jego wściekłości, i który dopełniłby dzieła auto?destrukcji, ale przez chwilę był tylko w stanie wypluwać pojedyncze słowa, bardziej niż łzami krztusząc się własną bezsilnością. Nie mógł się uspokoić. Tak jak wcześniej ledwo zdołał wydusić z siebie te cholerne „potrzebuję cię”, tak teraz potrzebował chwili, by w ogóle złapać oddech.

Przecież chciał śmierci Donalda – od miesięcy nawiedzały go wizje martwej twarzy brata, bezwładnego ciała, i przerażających, lodowatych oczu – najpierw w sennych marzeniach, potem na jawie. Dziś, to było jedyne, o czym mógł myśleć: nawet mijając lustro nie widział w odbiciu siebie, a niedoskonałego sobowtóra Donalda Mulcibera, choć przecież byli tak różni. Alexander nie potrafił powiedzieć, kiedy skrystalizowały się jego zamiary, kiedy zdecydował, że zabójstwo to jedyne wyjście, miał wrażenie, że niczego już nie wiedział – tylko tyle, że to nie jest sen. Nie mógł dłużej udawać.
Może właśnie dopuszczenie do świadomości, że od tego wszystkiego nie ma już odwrotu, że nie istnieje już żadna opcja ucieczki, a on sam w sumie nie ma nic do stracenia – poza wolnością, za którą zawsze tak rozpaczliwie gonił, a której nigdy, kurwa, nie miał, chociaż tak łatwo przychodziło mu oszukiwać się, że jest inaczej – może właśnie to pomogło Alexowi uspokoić oddech.

Znów był sobą. Dalej jeszcze jestem sobą, przypominał sobie, co chwila, poddając się bezwolnie pieszczotom Loretty. Zacisnął dłoń na przegubie ręki żony, kiedy ta ujęła jego twarz, podnosząc podbródek Alexa, tak, aby mógł patrzeć tylko na nią. Kochał ją, bo dalej trzymała go w ramionach, bo kolejny raz nie odsunęła się od niego. Nienawidził jej, bo była ubrana, i nie chciała pomóc mu zapomnieć, choćby na chwilę.
Była jego żoną – na dobre i na złe – ale Axel znał Lorettę na tyle, by wiedzieć, że jej miłość nie była bezwarunkowa; że były w ich relacji tematy, których należało unikać, że chociaż nieustannie rozstawali się i wracali do siebie, tak samo jak nie mogli bez siebie żyć, nie potrafili też żyć ze sobą.

Do niej czołgał się w stanie nietrzeźwości, przekonany, że tylko ona może go naprawić – albo pożyczyć więcej pieniędzy na ćpanie. Szybko stracił wstyd, i potem zaczął brać już nawet w obecności Loretty, bo nic nie mogło równać się z seksem po twardych opioidach. Wiedział, że go za to nienawidziła, ale na to Alex już nic nie mógł poradzić… To znaczy, mógł: postanowił ograniczyć substancje, samej heroiny nie brał już od dłuższego czasu, a od lutego powoli redukował resztę, ale to wcale nie zrobiło ich związkowi dobrze, przynajmniej nie na dłuższą metę. Ciało protestowało przeciwko braku wspomagaczy. Trzecie oko było nieznośne. A potem jeszcze Loretta zniknęła na cały maj, tak samo jak Diana, z którą mógłby porozmawiać w chwili słabości; Axel udawał, że nie sypie mu się psychika, i udawał dobrze, bo teraz przynajmniej miał pracę, której mógł się całkowicie poświęcić.

Ale kiedy wróciła… – z artystycznej podróży do Ameryki? – nie chciał jej widzieć.

Kiedy bowiem zobaczył ją, po tak długiej nieobecności, zrobiła tę minę, którą zawsze pojawiała się na jej twarzy, gdy chodziło o innego mężczyznę.
A przynajmniej tak to zinterpretował – od czasu odstawienia miał jakkolwiek lekką paranoję… – więc po prostu nazmyślał Lorettcie, że ma wyjazd służbowy z Departamentu Tajemnic, i zaczął spędzać w biurze całe dnie i noce.

Tak było łatwiej, uczciwiej nawet, bo od kiedy zaczął miewać te przerażające wizje o Donaldzie, przestał ufać temu, co kryło się w jego głowie. Nie chciał zaczynać od nowa spirali przemocy, w jakiej oboje tkwili od samego początku ich chorego związku – Loretta budziła w nim instynkty, których istnienia wcześniej mógł się jedynie domyślać: prowokowała go, by dawał jej to, co w nim najlepsze, a jednocześnie, wywlekała z niego to, co najgorsze.

Dlatego Alex był taki rozdarty. U nich miłość zawsze musiała być zmieszana z bólem, i tylko tak ją rozumiał: teraz nie wiedział, co ma właściwie zrobić.

Powiedzieć, nie powiedzieć. Oczekiwać, że da mu alibi? Powinna, była jego żoną… Czy po to tu przyszedł? Nie, nie chciał tu przychodzić. Przecież nie chciał jej narażać.

Czy odmawiając jej odpowiedzi robił to szczerze, czy tylko prowokował ją, by pytała dalej, w kolejnej z podłych manipulacji zdesperowanego ćpuna, w których był przecież mistrzem? Czy chciał jej wybaczenia?

Czy chciał wykrzyczeć jej w twarz, że to przez nią jest taki słaby, że to ona pewnie popchnęła go ku zbrodni, może zahipnotyzowała, dlatego kocha ją tak obsesyjnie?

A może po prostu chciał trzymać ją w ramionach, w nieskończoność, i ostatni raz wyznać jej miłość?

Nie wiedział. Może chciał tego wszystkiego po trochu.

– Wiem, że mnie zostawisz; nie zaprzeczaj – wyszeptał więc, kiedy objęła go, zaplatając swoje kruche rączki dookoła jego szyi. Alex również przyciągnął ją do siebie, bez chwili zawahania, tak, by zamiast obok, mogła być jeszcze bliżej. Loretta wydawała się tak drobna, a przecież w tej chwili była niemal całym jego światem; a przynajmniej, dopóki na dworze nie ucichnie burza, dopóty między ich ciałami wciąż iskrzyło. – Jesteś jedyną dobrą rzeczą, jaką udało mi się do tej pory zachować. Musisz być wolna od podejrzeń. Niewinna, choćby przez nieświadomość.
Ona nigdy nie była niewinna, pomyślał Alex, nawet wtedy, kiedy spotkał ją po raz pierwszy – bezczelna, zaborcza, i zdecydowanie zbyt świadoma swojego piękna – nie powinien się oszukiwać, że czeka ich szczęśliwe zakończenie, nie, kiedy oboje zrobili w życiu tyle złych rzeczy…

Rozbawiła go nagle myśl, że najgorsza zbrodnia, jakiej się dopuścił, powinna być jednocześnie uznana za najszlachetniejszy z jego czynów. Chwasty trzeba wyrywać, usłyszał w myślach głos Diany, i parsknął nagle śmiechem. Jeżeli ktoś zapłacze na pogrzebie Donalda, to będą tylko łzy radości.

– Zrobiłem to także dla ciebie – chciał jej powiedzieć, w nagłym przypływie szczerości – a może powiedział? Nie wiedział już, co dokładnie pozostawało niewypowiedzianym, a co wyszło z jego ust. Zrobiłem to, żeby cię chronić, przed nim, bo nie zniósłbym… – Nie zniósłbym tego wszystkiego raz jeszcze. Już jedno życie mi zniszczył – nie rozumiesz, jak to jest stracić kogoś, kogo kochasz – kiedy zobaczyłem list… Nagle to było tak jakby cofnął się czas. – Znowu widział Rosie, która z twarzą bez wyrazu mijała go bez słowa w drzwiach mieszkania. Donald zawsze potrafił znaleźć jego słabe punkty, choćby nie wiem jak dobrze ukrywał przed nim swoje życie. Alex myślał, że Grecja będzie przepustką do ich wolności, że starożytna wyrocznia przepowie mu, że pozbędzie się klątwy, i że zestarzeje się razem z McKinnon, hodując z nią, kurwa, pomarańcze czy inne gówno na jakiejś zapomnianej wyspie z dala od świata, ale blisko gwiazd… Był głupi; Donald nigdy nie pozwoliłby mu być szczęśliwym. – Jakim prawem ten… Ten… Nie zrozumiesz, w porządku. – Nikt tego nie zrozumiał, nikt, kto nie mieszkał w jego rodzinnym domu, nie wiedział, że diabeł ma twarz, i była nią twarz Donalda Mulcibera. Musiałem to zrobić. – To musiało się stać. – Całował ją zapamiętale, między jednym wyznaniem a drugim. Wyznaniem? Dalej niczego jej nie powiedział, i tak też miało pozostać. – Wtedy się bałem, tak, bardzo się, kurwa, bałem, chociaż z nią nie byłem wrakiem człowieka – ale po prostu nie potrafiłem… – ale teraz wszystko będzie dobrze, Loretto. – Znowu dostał szansę od losu. Nie byli idealni, ale przecież byli małżeństwem, a on tak szalenie chciał wierzyć, że te przysięgi dla Loretty były ta samo prawdziwe, jak dla niego. Może i właśnie przekreślił ich wspólną przyszłość, pozbawiając brata życia, ale przecież dalej tkwiła w jego ramionach, i już wiedział, że nie może pociągnąć ją za sobą w otchłań, że oddałby wszystko, by pozostała bezpieczna. – Kocham cię. Wreszcie, kurwa, nawet nie wiesz, jaki to spokój… – szeptał, kiedy tak trwali, czoło przy czole.

Może i bredził.
Ale tylko trochę.

– Kochasz mnie? – Dał jej ostatnią szansę, cedząc twardo te słowa przez zęby, tak jakby tylko silnie zaciskając swoją ostrą szczękę mógł powstrzymać się przed zdradzeniem Lorettcie prawdy. – To kochaj mnie. I nie pytaj więcej. – Jego ton był okrutny, i nie było już w nim śladu wcześniejszej rozpaczy, ale ręce – choć wciąż nie mógł pozbyć się lekkiego drżenia spoczynkowego – były delikatne, kiedy głaskał ją po włosach.

Był słabym człowiekiem, ale był wystarczająco silny, by to zakończyć na własnych zasadach.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Devil in disguise
She's dancing by herself
She's crowned the queen of hell
Stukot obcasów zwiastuje jej chuderlawą, drobną posturę, którą skrzętnie ukrywa pod pstrokatymi, szerokimi koszulami, szerokimi nogawkami spodni i kapeluszami z okrutnie wielkim rondem. Blada, o twarzy pokrytej pajęczynką piegów, oczach roziskrzenie piwnych, ustach surowo wykrojonych. Na jej obliczu często pełznie uśmiech, ukazujący nieidealne zęby, o skrzywionych kłach – jest w niej jednak coś rozbrajająco szczerego. Aura czerwona, intensywna, niejednokrotnie przytłaczająca.

Loretta Lestrange
#6
14.02.2024, 13:10  ✶  

Gdy znużone światło snuło się po panelach, otulając miękkim nimbem światłości zmiętą nieskładnie pościel, w której splątani osuwali się w głąb zapomnienia i emocji niepoprawnie dalekich, jedna milionowa wszechświata uchyliła im swojego światłego czoła, bielą świtu rozpościerając poły na skalanym jeszcze czernią kawy niebie. Gdzieś pomiędzy jednym westchnięciem a drugim, pośród oddechów splątanych w jedną szekspirowską mantrę, w aureoli bytowania zaklętego i przeklętego jednakowo, gdy dociskała uporczywie wargi do jego ust, scałowując z nich obietnicę, rzeczywistość zacierała swoje granice. Przeklęta kantyczka dyktowana schillerowską faktycznością, firana jej rzęs opadająca miękko, okrywając membraną powiek sarnią głębię spojrzenia – wszystko to, dyktowane przez buńczuczny fatalizm rzeczywistości, utkało ich na kanwie w obraz szyty nićmi bezkresnego przywiązania i niemej obietnicy.

Wyciągnęła dłoń, sunąc po jego ramieniu opuszkami palców, tak jakby chciała go posmakować po raz ostatni; zwieńczyć ich uczucie dzielone na dwoje, zmieszane z półmiskiem toksycznej agresji, poprzez dotyk czuły i nade wszystko oddany. Chciała, aby ta chwila trwała wieczność; aby każdy oddech zamierał w szkle pamięci, a jego wzrok spoczywał na niej zawsze. Terytorialnie niewybredna, zmieszała się z jego obsesją posiadania; została obiektem pożądania, pragnienia, jednak najmilej smakowało słowo: miłości. Chciała być z nim zawsze; tu i teraz, wszędzie i nigdzie, pośród tych gorących oddechów, które zawsze sprawiały, że zamierała w bezruchu.

Tym razem, spętana tą obietnicą, złożyła pocałunek wilgotnych warg na jego policzku, oplatając ramionami jego rękę, mrużąc oczy, w których kalejdoskopem rozlało się leniwe światło słoneczne, przysłaniając to, co widzialne – emfazę istnienia, szkopuł bytowania, to przeklęte uczucie, które czuła jedynie wobec niego. A on zawsze wracał – czasami pijany, czasami naćpany, a czasami po prostu lgnący do jej dłoni, jakby szukał w nich wybaczenia i wieczystego przyzwolenia.

– Możliwe, że jest to zapisane gdzieś w gwiazdach – zaczęła miękko, sunąc opuszkami palców po jego klatce piersiowej. – Ale to od nas zależy, kto jest naszą bratnią duszą – wyszeptała, jakby bała się okazać te słowa przed reflektory istnienia. – Jesteś moją bratnią duszą. I miłością. I wszystkim – rzekła staccato, a na jej policzku położył się akwarelą kosmyk czarnych włosów.

– Nigdy nie wiedziałam, dlaczego uciekam – podjęła tonem, jakby wypowiadała mu w usta największą tajemnicę wszechrzeczy; jakby jej szept miał zranić ciszę, która zaistniała bezsłownie; jakby robiła coś zakazanego i smakującego okrutnie dobrze. – Uciekam do ciebie. Nigdy od ciebie. Zawsze na zachód, nigdy na wschód – rzekła, wtulając nos w zagięcie jego szyi.

Dni w końcu mijały im beztrosko i w chwilach takich jak ta, gdy wszystko było takie proste i niepoplątane. Gdy mogła kochać go nade wszystko, łaskotać oddechem jego policzek i mówić słowa, których nie było żal sercu. Bo mogła przecież być z nim szczera; zawsze słodko, ułudnie prawdziwa, daleka od tego kalejdoskopu postrzegania, odbiegająca od miałkich myśli i nieistotnych zdań.

Wartki nurt rzeczny zawierał się w jej percepcji; w tym, że mogła mieć go wyłącznie dla siebie, nie dzieląc się z nikim innym. Na południe donikąd, zawsze biorąc wiatr w żagle, przyzwalając jednak na te przeklęte sztormy, które ich relacji nadawały słodko-gorzkiego posmaku. Była jak żurawinowa wódka – słodka na początku, gdy zachowywało się dystans, jednak im bliżej, tym bardziej przebijała się przez ową słodycz czysta gorycz. Wiedziała, że on czekał na to szczypanie rozlegające się w gardle; wiedziała, że powinna zrobić krok w tył, nim dojdzie do szaleńczego uzależnienia, a jednak nie mogła. Bo miłość do niego była silniejsza niż jakikolwiek afrodyzjak.

– Powiedz mi… – zaczęła, jednak z ust uleciało jedynie tchnienie.


***

Zmarszczyła brwi niewinnie na jego słowa, tak jakby faktycznie nie dorosła do podwiązek znaczących drogę podboju, jakby była o wiele bardziej czysta i niesplamiona, jakby sama sugestia odciskała się piętnem na wargach, gdy ujmowała w dłonie jego twarz – była przerażona, diabli wiedzą jak bardzo, gdy jej serce zatrzepotało, prowokując lawinę myśli. Nie wiedziała, ale coś w jej wnętrzu szeptało, że nie chce nawet wiedzieć; bo on był równie szalony, co ona, w tych swoich obscenicznych sukienkach, diamentowych kolczykach i koliach otulających miękko łabędzią szyję.

Myślała, że chce wiedzieć o nim wszystko, dzielić z nim każdy aspekt swojego życia – teraz jednak, poddała ten osąd w wątpliwości. Oczywiście, chciała się z nim kochać, chciała zapomnieć, chciała rozsunąć te ciemne, burzowe chmury znad jego głowy, nawet jeśli nie chciał mówić, nawet jeśli nie chciał rozmawiać, nawet jeśli…

Chciała krzyczeć, uderzyć go drobną pięścią w klatkę piersiową, sprowadzić go do bieżącej rzeczywistości; nie tego surrealistycznego medium, w którym wszystko było zakrzywione.

I nawet jeśli scałowałaby z jego ust obietnicę – nie powstrzymałoby to drżących rąk, na których panika odbijała się z każdym słowem, którym kalał przestrzeń wypełnioną bez kresu ciszą.

Bo przecież istotnie, nigdy nie była niewinna; nigdy nie pasowały do niej białe hortensje, co najwyżej krwiste róże – krwiste, jak ta krew rozlewająca się po posadzce, tworząca rdzawe kształty… Była demonem całą sobą, a jej bezwzględność i dojmująca potrzeba górowania sprowadzały ją do miana sukuba. On jednak, jej mikrokosmos uczuć wobec niego, były zgoła odmienne; czułość, z którą sunęła dłońmi po jego policzkach, nie mogła równać się z niczym innym na tym łez padole.

Nawet teraz, gdy chciał ją posiadać gwałtownie i bez opamiętania, była gotowa oddać mu się cała; tylko dlatego, że go kochała. Tylko dlatego, że lubiła myśleć o sobie, że istnieje dla niego.

– Nigdy cię nie zostawię – rzekła tonem nader silnym, w opozycji stojącym do kruchej, mikrej sylwetki. – Przerażasz mnie, Alex. Boję się. Nigdy nie byłeś taki – dodała po chwili, uginając brwi w zmartwieniu.

Przecież nie bała się w gruncie rzeczy jego. Bała się tego, kim może się stać, że zatraci swoją ludzką stronę, a wiedziała, że gdy tylko on osunie się w otchłań – ona spadnie w jej ramiona razem z nim. Bo go kochała; bo chciała być z nim zawsze i czasami; bez zbytnich egzaltacji, bez sztucznych uśmiechów i bez tej całej gry – trzymała go za dłoń na rozciągłości tych lat, począwszy od tego, jak leżeli w ogrodzie obserwując spadające gwiazdy; gdy mieli być dla siebie jedną nocą: gwiazdy miały jednak inne plany na względzie.

Połączyło ich wszystko i nic.

– Jesteś dla mnie wszystkim – wyszeptała, stając na czubki palców, aby w przytuleniu ułożyć podbródek na jego barku. – Nie będę pytać. Nie dlatego, że nie chcę znać prawdy, tylko dlatego, że ci ufam. Spokojnie, proszę, spokojnie – szeptała do jego ucha, dłonie zaciskając na materiale jego odzienia.

Odsunęła się jedynie na moment, łapiąc oddech, usiłując zapanować nad mlekiem rozlanym w postaci jej własnego okrutnego przejęcia. Ujęła po chwili jego podbródek w dłoń i złożyła na jego wargach krótki, rzeczowy pocałunek.

– Jestem z tobą. Bardziej niż z kimkolwiek innym, bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli stało się coś złego, to najwyraźniej tak musiało być. Zaufaj gwiazdom, Alex. Tym gwiazdom, które widzieliśmy lata temu, gdy się poznaliśmy – wyszeptała sunąc kciukami po szczycie jego kości jarzmowych.



Part of me wanna to do stupid shit
Gotta admit, I'm a hypocrite
I like it way better than being on the side of it
I'm a psycho, loving it
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#7
15.09.2024, 17:53  ✶  
”Nigdy nie byłeś taki”, powiedziała: słowa odbijały się echem w głowie Alexandra, niemo wpatrującemu się w twarz żony – jego oczy były puste, przerażająco puste, kiedy przyjmował pieszczotę jej roztrzepotanych palców, sunących wzdłuż sklepienia kości policzkowych.

Nie znasz mnie, pomyślał, poddając się bezwolnie dotykowi kobiety, ocierającej jego mokrą od łez twarz – myśl zadziwiająco klarowna, biorąc pod uwagę stan, w jakim się znajdował – nie słyszał, co do niego mówi, choć widział, jak ruszają się jej usta – tak blisko jego własnych, bezkrwawych warg – powiódł po nich palcami, chcąc zobaczyć, jak czerwień rozmazanej szminki plami jego dłonie: dłonie człowieka, który zamordował własnego brata. Dłonie mordercy. Nie wiesz, jakim człowiekiem byłem kiedyś. Nie wiesz, kim jestem teraz. Pocałunek Alexandra miał smak desperacji. Ty nic o mnie nie wiesz, Loretto.

Naparł na nią ciałem, próbując zmusić do uległości. Zamknął oczy, całując ją zapamiętale – nie chciał widzieć swojego odbicia na dnie jej obsydianowych oczu – nagi, żałosny, zrozpaczony: chciał po prostu zapomnieć. 

– Powiem ci prawdę – skłamał Alexander. – Powiem ci całą prawdę, Loretto.

Powiedział jej, że miał koszmar. Nie sądził, by uwierzyła.

Koniec sesji


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (6469), Loretta Lestrange (3959)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa