mieszkanie Loretty na ulicy Pokątnej
Pomyśl, że to sen, przemknęło mu przez głowę - ale przecież w snach nigdy się nie wahał - dlaczego więc na jawie ręka trzymająca różdżkę drgnęła, kiedy padł na niego wzrok brata?
W snach, i w analizowanych do porzygu wizjach, Donald - dałby wszystko, byle tylko wymazać z pamięci martwy wyraz jego oczu - umierał w nieskończoność, uwięziony w zabójczej rekurencji popierdolonego umysłu Alexa. Ale w snach Axel nie czuł, że ogarnia go panika.
Co byś zrobiła, gdyby zdechł?, zapytał kiedyś Dianę; siedzieli na podłodze, wpatrzeni w dziwne wzory na obrzyganym linoleum, i dzięki magicznym psychodelikom przyjemnie dryfowali w pasie ciszy na granicy realizmu i syndromu odstawiennego. Nie wiedział, jakiej odpowiedzi oczekiwał, zwłaszcza, że była już ledwo przytomna po tym jak spędzili dwie noce bez snu, ale jej spojrzenie powiedziało mu wszystko. Jeżeli oczy były zwierciadłem duszy, to oczy Diany były gabinetem luster. Co bym zrobiła? Wszystko, zdawały się mówić, w tafli jej oczu mieniły się zaś bezkresne możliwości, chociaż na początku nawet nie był pewien, czy zrozumiała jego mamrotanie. Podjęli tę rozmowę przy innej okazji - bardziej trzeźwi, a przy okazji mniej szczerzy - nigdy nie zapomniał jednak tego delirycznego spojrzenia - może to samo spojrzenie widział Donald, kiedy podbił jej oko, czy coś - a niewypowiedziane nadzieje Diany, których sam nie odważył się wypowiedzieć, prześladowały go w snach.
Pomyśl, że to sen, głosiła rodowa dewiza Mulciberów, uwieczniona zresztą centralnie nad bramą wjazdową starej rodzinnej posiadłości pośród wrzosowisk Yorkshire - tuż pod rytunkiem szlacheckiego herbu - a także bezpośrednio na fasadzie budynku. Zaraz obok tej maksymy, na kamiennej tablicy nad głównym wejściem, widniała data roczna wyryta jeszcze przez jednego z pradziadów Alexandra, kiedy ten kładł podwaliny pod dom, który miał być w zamierzeniu schronieniem przed koszmarami nawiedzającymi ów sen; sen, który śnił i on, i jego potomkowie.
Schronienie? Perlisty śmiech Diany niemal rozsadzał mu czaszkę. Czy tak właśnie będzie się śmiała na pogrzebie Donalda? Dla nich obojga - dla Diany może nawet bardziej niż dla Alexa - ten dom zawsze był więzieniem, chociaż prawdziwe Mulciber Manor stało puste już od dawien dawna - od kiedy ojciec zdecydował się przenieść rodzinę do Londynu, gdzie prowadził lwią część interesów. A raczej, gdzie Donald prowadził, bo starszy brat Alexandra urodził się do tego biznesu: znał się na kruczkach prawnych, oszustwach i politycznej dwulicowości lepiej niż ich stary, i szybko rozwinął działalność Mulciberów, nadrabiając straty jakich doświadczyli po opuszczeniu szeregów Ministerstwa Magii. Ojciec nie był szczęśliwy, kiedy Axel sprzeciwił się jego woli i podjął pracę w Departamencie Tajemnic; Donald - wręcz przeciwnie. Skurwiel zawsze był cwany, może aż za cwany. Czy to dlatego nie walczył, tak, jak powinien, a tylko popatrzył na niego z niemym wyrzutem w oczach, kącik jego ust drgający w powstrzymywanym uśmiechu; czy uznał, że Axel blefuje? A może to była tylko jedna z tych pojebanych psychologicznych gierek, w które wciągał wszystkich dookoła?
Pomyśl, że to sen. Axel wziął głęboki oddech, i rozejrzał się dookoła. Nie wiedział, gdzie był. Nie wiedział, dokąd idzie. Aż do teraz nie wiedział nawet, że w ogóle idzie - nogi niosły go wbrew sobie, nawykłe do ucieczki - próbował prześcignąć oszalałe myśli, które kłębiły się w jego głowie niczym pnącza diabelskich sideł; a może ścigał się z samym przeznaczeniem? Lubił rzucać mu wyzwanie, czuć jak w żyłach płynie ten sam ogień, który palił jego płuca, kiedy już tracił oddech. Nigdy nie lubił stać w miejscu. Przywiązanie do ulotnych rzeczy materialnych, było dla niego dosyć niezrozumiałym sentymentem, by nie rzec wprost - słabością. Mulciber uciekał, bo nic go nigdzie nie trzymało, i był z tego dumny; uciekał, bo w ten sposób mógł udowodnić sobie i innym, że - w przeciwieństwie do nich - jest wolny.
Jak na kogoś, kto pogardzał kłamstwem - uważał je za arcybanalny sposób na zmuszenie innych, by robili to, co chcesz - Axel był całkiem dobry w okłamywaniu samego siebie. Jak na kogoś, kto nie dbał o dobra materialne, zmarnował stanowczo zbyt wiele czasu kłócąc się z bratem o majątek po zmarłym ojcu. Jak na kogoś, kto czuł się wyzwolony ze okowów społecznych oczekiwań, od ponad trzech lat zapierdalał w Ministerstwie, zabiegając o stanowisko niewymownego, jakby od tego zależało jego życie... I chyba tak było, bo tylko resarch w Departamencie Tajemnic sprawiał mu ostatnio radość. Jak na kogoś, komu zależało teraz wyłącznie na byciu wolnym, zadziwiająco mocno zależny był do ludzi, których kochał - skoro był taki cholernie niezależny, dlaczego nieustannie do nich wracał? - do Diany, do Ambrosii, do Eden, do Ambrosii, do Murtagha, do przeklętej, po trzykroć, Ambrosii... I dlaczego tak łatwo oddał swoje serce we władanie Lorettcie Lestrange? Pomyśl, że to sen, wyszeptał jej do ucha, kiedy po to, by zrobić mu na złość, odpychała jego chciwe dłonie; wymawiała się tym, że przecież jest zaręczona, a Mulciber jest dla niej nikim, przelotnym romansem zaledwie; że on potrzebuje jej bardziej niż ona jego; że będzie krzyczeć, jeżeli jeszcze raz dotknie jej pijany. Na początku myślał, że było to jedynie pożądanie, ale ich relacja szybko przerodziła się w coś głębszego.
Loretta często powtarzała mu, że jest tchórzem, ale nigdy nie przywiązywał zbytniej wagi do jej słów; była w końcu kobietą, a te istoty cechowała niezrozumiała potrzeba posiadania i stabilizacji, pozostającą w otwartej sprzeczności z jego naturą; a już nader wszystko, była po prostu Lorettą - chciwą miłości jakby to było coś równie niezbędne do życia co powietrze; zazdrosną o każdy z jego afektów; gotową zjeść jego serce, gdyby to mogło związać ich losy ciaśniej niż węzeł małżeński. Nawet gdyby jej na to pozwolił, chciałaby więcej, i więcej - a kiedy wreszcie zorientowałaby się, że nie był w stanie dać jej tego, czego tak rozpaczliwie szukała, znalazłaby sobie inną ofiarę, albo gorzej: porzuciłaby go na dobre - a tego nie mógłby znieść. Axel nie potrafił zaspokoić poczucia pustki w jej piersi - ani w jej łonie. Będąc z Lorettą, Mulciber przypomniał sobie, dlaczego tak szczerze nienawidzi przypadłego mu daru jasnowidzenia. Nie chciał widzieć przyszłości innych ludzi, zależało mu tylko na tej własnej, a tej nigdy nie mógł być pewien. Spośród zasłyszanych fragmentów myśli innych ludzi, nie potrafił wyłuskać własnych - ginęły wśród gwaru, jak gdyby Axel był niczym więcej aniżeli skorupą człowieka, porzuconą wylinką węża czy innego gada, nie zaś osobnym bytem. Dopiero kiedy zamykał swój umysł, był w stanie żyć sam ze sobą, niestety, nie było to łatwe. To wszystko było łatwiejsze z Rosie, zanim się rozstali, i wszystko poszło się jebać - wyjazd do Grecji i wspólna przyszłość - zaś pocieszenie, jakie spodziewał się znaleźć w narkotykach, było ułudą, bo heroina szybko okazała się nader kapryśną kochanką... Teraz potrzebował ekstremów, do których zwykle nie uciekały się jednostki przeciętne. Łatwo było więc uzależnić się od Loretty - może nawet łatwiej niż od heroiny - kobiety noszącej w sobie zarówno sacrum, jak i profanum.
Niestety, gdyby pociągnąć dalej porównanie o pewnym wężu i pewnej kobiecie, w tej historii pojawiał się nieuchronny konflikt interesów: nawet gdyby on miał coś, czym mógłby ją skusić, ona zawsze tęskniłaby za tym, co by przez niego utraciła. Mieli kompletnie różne oczekiwania wobec życia, inne wizje przyszłości i tego, co zapewniłoby im spełnienie. Loretta wyrzucała mu brak ambicji, on zaś - wyzywał ją od ignorantek.
A jednak, była jego żoną.
I chociaż tyle razy słyszał słowo "tchórz", nigdy wcześniej nie uciekał dlatego, że się bał - aż do teraz. Strach był nowym uczuciem, podobnie jak panika, która przyprowadziła go aż pod jej drzwi, kiedy nie patrzył. Może dlatego, że fantazjami o Lorettcie próbował zagłuszyć permanentny wrzask w swojej głowie, wspomnieniami jej nagiego ciała przykryć wizję martwych oczu Donalda, nadzieją usłyszenia jej słodkiego głosu zagłuszał dudniący mu w uszach głuchy dźwięk padającego na ziemię ciała brata.
Zabił rodzonego brata. A może to był sen?
Walnął pięścią w drzwi Loretty. Do tej pory trzymał ręce w kieszeniach - miał przez jakiś czas zwidy, że jest na nich krew, chociaż nie uronił przecież ani jednej kropli, aż do ostatniej chwili zmieniając zdanie, jakiego zaklęcia powinien użyć - mimo to, dopiero teraz odważył się obejrzeć swoje dłonie. Czyste. Jeszcze tego brakowało, że znowu zachlapałby krwią jej wycieraczkę.
- Otwórz.
Nie poznał własnego głosu. Był obcy, jakby dobywał się z innej piersi, jakby ktoś inny wkładał słowa w jego usta. Wszystko działo się obok niego, tak jakby wyszedł z ciała i przyglądał się, jak jakiś osiedlowy alkoholik łomocze w drzwi mieszkania sterroryzowanej żony. Nawet nie wiedział, ile czasu tam stał. Minutę? Godzinę?
- Otwórz. Potrzebuję cię. Otwórz - mówił, jak litanię. ...Zaatakował Donalda wtedy, kiedy ten składał ofiarę dla Pani księżyca w ich domowej kapliczce dla bóstw. Jak na psychopatę, jego brat był bowiem całkiem religijn- Skończ o tym myśleć. Pomyśl, że to sen, pomyśl, że to sen, pomyśl, że to sen...
Jeżeli to był sen, Axel nie mógł się obudzić.
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat