• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Niemagiczny Londyn v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 Dalej »
[29.07.1972] I've taken love heroin, and now I can't ever have it again | Rosie+Alex

[29.07.1972] I've taken love heroin, and now I can't ever have it again | Rosie+Alex
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#11
06.02.2025, 21:59  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.10.2025, 18:59 przez Alexander Mulciber.)  
Przytrzymał dłoń Ambrosii – tę samą, która wcześniej wymierzyła mu policzek – tę samą, która sunęła teraz czule tuż obok jego twarzy, niby to od niechcenia poprawiwszy niesforny kosmyk włosów: znów zbyt długich, zbyt wybujałych, powinien zrobić z nimi porządek gdy tylko wrócił z Francji, pomyślał, przechyliwszy lekko głowę – nie chcąc, żeby ta pieszczota, tak drobna, tak delikatna, jak muśnięcie letniego wiatru pośród błoni, ustała – powinien zrobić z nimi porządek, gdy tylko zaczęły skręcać się na końcach, czyniąc go podobnym do mężczyzny, którym był kiedyś.

Kiedyś.

Alexander Mulciber przyszedł na ten świat nie znając strachu, przekonany, że pisane było mu urodzić się i umrzeć nieustraszonym, ale nauczył się bać. Nauczył się, że jego strach ma twarz, i ma imię. Trzymał swój strach na długiej smyczy jak jednego z myśliwskich psów, które biegały wokół jego ojca, kiedy ten – jak na mężczyznę przystało – zabierał syna na polowanie. Arystokratyczny anachronizm właściwy barbarzyńcom pokroju Yaxleyów, nie Mulciberom, ale Duncan, podobnie jak i Selina, miał swoje rytuały, do których należało przywyknąć. Polowania były jednym z nich. Zabijasz, mówił ojciec, oprawiając dzika rękoma umazanymi po łokcie w jusze, albo jesteś zabijany. Na początku mierził go ten widok: lata później, ucząc się wróżyć z wnętrzności zwierząt, trzymał wspomnienie pomazanych krwią rąk ojca we własnych, zakrwawionych rękach. Nie bądź zwierzyną łowną, tylko łowczym. Echo tego szczególnego, nieznoszącego sprzeciwu tonu, jaki gościł w głosie ojca, słychać było czasem i w głosie jego syna: czasem Alexander otwierał usta tylko po to, aby usłyszeć, jak wychodzą z nich słowa Duncana, choć wcale się z nimi nie zgadzał.

Było coś przerażającego w bezładnej furii ofiary, z desperacką zaciekłością chwytającej się życia, którego wszystko chciało ją pozbawić. Wierzgała, walcząc o przetrwanie, a z jej erratycznych, nieskoordynowanych ruchów, będących zapowiedzią przedśmiertnych konwulsji, znikała paniczna płochliwość. Zwierzyna łowna nie odchodziła w milczeniu. Jej ofiarę czcił chór myśliwskich psów, pokrzykiwania łowczych i huk rogów. Alexander pamiętał chłopca, który chciał zatkać uszy, aby nie słuchać tego przeklętego zawodzenia. Chłopca, który zmusił się, aby słuchać, bo czuł na sobie wzrok ojca. Chłopca, który zmusił się, aby patrzeć.

Może dlatego nie przerażały go martwe oczy mordowanych mugoli. Nie przerażały go ich krzyki, które słyszał w snach. Niczym nie różniły od krzyków zarzynanego jelenia.

Strach w oczach zranionego drapieżnika, który nie ma już siły, aby walczyć, przerażał go bardziej. Wciąż pamiętał, jak miękkie było futro lisa, którego znalazł zaplątanego we wnyki, na pograniczu życia i śmierci, jak niewinny wydawał się jego pysk, choć widniały na nim ślady zakrzepłej krwi, a obok leżało truchło zająca. Lis oddychał płytko, nie śmiawszy wydać żadnego odgłosu. Jak apokaliptyczne było wejrzenie na dnie oczu, błagających o szybką śmierć.

Tyle razy słyszał, jak mówiono, żeby nie patrzeć dzikiemu zwierzęciu w oczy. Nie prowokuj go. Tyle razy słyszał, jak inni powtarzali te słowa w odniesieniu do niego samego, gdy rzucał się, przytrzymywany przez kolegów, głodny prostej przyjemności, jaką była bójka na pięści. Tyle razy sam powtarzał te słowa w odniesieniu do swojego brata.

Gdzie kończył się Donald, gdzie zaczynał Alexander? Czy to Donald był zranionym lisem, nad którym Alexander pochylił się z kamieniem w ręku, czy to swoje odbicie zobaczył w żółtych ślepiach lisa? Śmierć ukróciłaby jego cierpienia. Śmierć byłaby miłosierdziem. Ręka, pewnie dzierżąca kamień, którym dobił lisa, drżała, gdy opuszczał różdżkę wycelowaną w plecy brata. Śmierć była miłosierdziem, na które Donald Mulciber nie zasługiwał.

Śmierć niosła ukojenie, spokój, który Alexander mógł porównać tylko ze spokojem, jaki odnajdował w autodestrukcji, w zniszczeniu, w determiniźmie własnej rozpaczy. Hagalaz. Destrukcja jest formą kreacji. Wkładał dzisiaj wiele wysiłku w to, aby nie  poprawiać nerwowo mankietów koszuli, jak gdyby chciał się upewnić, że runa, która paliła skórę jego przedramienia, wciąż tam jest.

Pierdolony Louvain Lestrange. Pierdolony pojedynek o honor Loretty. Pierdolona Loretta, która...

"Z tobą i dla ciebie byłabym w stanie zniszczyć wszystko".

Nie mógł przez chwilę dobyć z siebie głosu. Milczał więc, szukając odpowiednich słów – słów, których wiedział, że nigdy nie będzie dane mu znaleźć. Nieodgadnione było spojrzenie Alexandra. Twarz jego nie wyrażała żadnych emocji, gdy wpatrywał się w Ambrosię, nie wiedząc, czy czuje zaciekawienie, czy zawód. Tylko w niebieskich oczach dostrzec można było melancholię, gdy z lekkim opóźnieniem odwzajemnił jej słaby uśmiech, jak gdyby chciał zapewnić ją, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Nie było. Nie, gdy mówiła do niego słowami Loretty. Nie, gdy mówiła jej głosem.

Być może były do siebie bardziej podobne niż myślał.

Ale Ambrosia nie była Lorettą. Wiedział, że jej dusza skrywa w sobie pokłady mroku, ale Ambrosia nie należała do ciemności: nie była częścią świata cieni, choć ich podszepty mieszały się razem z krwią w jej żyłach. Ambrosia była letnią nocą, otulającą miękko swym rozgwieżdżonym płaszczem kochanków wpatrzonych w niebo. Była czarnoziemem pozłoconym zbożem. Nawet jej imię kojarzyło się z ambrozją i nektarem, pokarmami, które dawały nieśmiertelność temu, kto się nimi pożywi – pokarmami, które stwarzały bogów.

Stwarzały, nie niszczyły. Może sam musiał przestać się niszczyć, żeby ona mogła w to uwierzyć? Uwierzyć w to, że nie chciał, by pogrążała się w spirali destrukcji, tak jak robili to on i Loretta? Alexander wiedział, że ledwo trzyma się w ryzach, ale trzymał się: trzymał prosto plecy, choć poobijane ciało zbuntowałoby się przeciwko niemu, gdyby nie końska dawka leków przeciwbólowych, trzymał się pozorów normalności tak desperacko, jak trzymał się miłości do stojącej przed nim kobiety.

Nawet gdyby nie była już kobietą, którą pokochał.

Przytrzymawszy dłoń Ambrosii, delikatnie podniósł ją do ust, które musnęły jej skórę w geście pełnym rewerencji. Ucałował dłoń tej, która mówiła: "z tobą i dla ciebie byłabym w stanie zniszczyć wszystko". Ucałował dłoń, bo gdyby ucałował usta, nie poczułaby na jego wargach słodyczy, tylko gorycz. Gorycz zdrady. Zdradzała nie jego, lecz samą siebie.

– Ty jesteś wszystkim. – Tak jak on był niczym. Proste wyznanie, tchnące spokojem i szczerością, proste, jak jego uczucie do niej. – Jeśli myślisz, że kiedykolwiek poprosiłbym cię, abyś niszczyła dla mnie samą siebie, to mylisz się, Rosie. Mężczyzna, którego kochałaś, nigdy by o to nie poprosił. – Bo wiedział, że to byś dla niego zrobiła, pomyślał znużony. Zrobiłabyś to wszystko, i jeszcze więcej. – Nie, kiedy przyszłość jest jak na wyciągnięcie ręki. Jest tyle rzeczy, które mogłabyś stworzyć tymi rękoma. Tymi pięknymi rękoma. Ale jeżeli to destrukcji pragną... – Nie spuszczając choćby na chwilę oczu z twarzy Ambrosii, sunął ustami wyżej, aby ucałować delikatnie wnętrze jej dłoni. Całuję rękę tej, która nazywa się moim oprawcą. Całuję rękę tej, którą nazywam moim wybawcą. – ...To mam coś dla ciebie.

Uśmiechnął się nieśmiało, gdy – nie przestając sunąć wolnym krokiem w dół ulicy – wypuścił dłoń kobiety, aby sięgnąć do wewnętrznej kieszeni marynarki. Tak często scałowywała z jego ust ten uśmiech – uśmiech, który pojawiał się na twarzy Alexandra zawsze wtedy, gdy była obok – zawsze wtedy, gdy tak jak teraz obsypywała go czułościami. Ale teraz... Nie, nie chciał o tym myśleć. Zostawił swój uśmiech we wnętrzu jej dłoni.

Książkę, którą kupił jej w prezencie, wręczył Ambrosii, jak zawsze, bez słowa. Wystarczyło jeden rzut oka na zdobioną obwolutę, aby dostrzec tytuł, wypisany krzykliwą, czerwoną czcionką, która przypominała płomienie.

Palę Paryż, Bruno Jasieński.

Znalazł tę książkę przypadkiem, choć Alexander Mulciber nie wierzył w przypadki: przedziwna opowieść, opowieść o straceńcu, który najpierw utracił swoją miłość, a później – zmysły. Opowieść o rewolucji, u której podłoża nie leżały żadne ideologie, w mniejszym lub większym stopniu wyszydzane przez autora. U podłoża rewolucji leżała bowiem miłość.

Pierdolony banał, tak jak całe jego pierdolone życie.

Zapalił papierosa.

Nie skończyłem jej, chciał wyznać Ambrosii. Nie skończyłem jej, choć nie dlatego, że nie chciałem wiedzieć, jak się kończy. Nie chciał, żeby w ogóle się kończyła, bo to tak, jak gdyby oni się skończyli, a to nie mógł być koniec. Chciałem, żebyś ty opowiedziała mi zakończenie, chciał powiedzieć. Niemal to powiedział. Tak wiele w jego życiu mogłoby wyglądać inaczej, gdyby to powiedział.

W końcu na nią spojrzał.

– Nie chcę palić naszej przeszłości. Chcę powiedzieć, że nawet gdyby nasze wspomnienia spłonęły, ty – tylko ty – zostaniesz na pogorzelisku pamięci, otoczona przez ich popioły. Bo ty jesteś tym, co nadawało tym wspomnieniom znaczenie. Tylko ty.

Może dlatego tak bardzo zabolało go, gdy odkrył, że cały ten czas sądziła, że po ich rozstaniu wyjechał do Grecji. Miałby jechać do jednego miejsca na ziemi, w którym wszystko przypominałoby mu o niej? Do miejsca, które znał tylko z ich wspólnych marzeń? Nawet we Francji są jeszcze zakamarki, w których mogę być sam, pomyślał gorzko, ale Grecję odwiedzam razem z tobą w snach. Nie było Grecji bez Ambrosii.

– Spaliłbym dla ciebie Paryż. Spaliłbym Londyn. Wystarczyłoby jedno twoje słowo, a spaliłbym dla ciebie cały świat. Gdybym już dla ciebie nie płonął, wystarczyłoby jedno słowo, abym sam wszedł między płomienie.  Nie ma niczego, czego bym dla ciebie nie zrobił. – Więc zabij Donalda, mógł niemalże usłyszeć jej słodki szept. Porzuć Lorettę. Zostań ze mną. Gdyby teraz go o to poprosiła, tak jak prosić umiała, czy potrafiłby odmówić? Czy kiedykolwiek potrafił jej odmówić? – Oboje wiemy, do czego jesteśmy zdolni, gdy chodzi o to drugie. Ale, jeżeli mam być szczery, Rosie – westchnął, przeczesawszy dłonią włosy – ten jeden raz nie miałem na myśli totalnej zagłady. Zniszczenia, o którym mówisz. Myślałem, żeby najpierw zaprosić cię na kawę. Wciąż pijasz tę cukrową abominację, czy...?

Koniec sesji


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (8798), Ambrosia McKinnon (6247)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa