Śmierciożerca.
Lorraine przeceniła swoje możliwości: podniosła szlankę z ciemnoczerwonym trunkiem, chcąc wychylić ją do dna jednym haustem, ale zamiast tego, zaniosła się ostrym kaszlem, którego przez dłuższą chwilę nie mogła uspokoić. Zasłoniwszy twarz jedną ręką, uniosła drugą, dając Stanleyowi znak, że nic jej nie jest, nie, pokręciła przecząco głową, pokasłując, nieważne, jak by nie zareagował siedzący naprzeciwko mężczyzna, po prostu daj mi się wykaszleć. Nie czuła na języku słodyczy, o której wcześniej wspominał. Alkohol palił jej gardło żywym ogniem. Ogniem, do którego Stanley musiał być zahartowany, bo kroczył ścieżką prowadzącą na dno piekieł. Skarciła się zaraz za tę świętokradzką myśl, z wolna uspokajając oddech – żałowała, że nie potrafi uspokoić tak swego sumienia. Lorraine chciała wierzyć, że dostąpi kiedyś wybaczenia Matki, ale czy Śmierciożercy także mogli liczyć na jej miłosierdzie? Czy jeżeli poprosiłaby o łaskę dla jednego z nich, otrzymałby ją?
Nie wiedzieć kiedy wstała zza biurka, tylko po to, żeby wolnym krokiem zacząć przechadzać się po pokoju. "Czy teraz jesteś zadowolona?", wybrzmiało pytanie Stanleya. Lorraine milczała dobrą chwilę, ale przystanęła wreszcie w miejscu, opuszkami placów obu dłoni muskając powierzchnię biurka, o które oparła się, wzdychając ciężko.
– Stanleyu Andrew Borginie – odezwała się wreszcie, wciąż lekko zachrypniętym od kaszlu głosem. Przechyliła głowę, obserwując reakcję mężczyzny, kiedy z rozmysłem zwróciła się do niego tak, jak o to prosił – pełnym imieniem i nazwiskiem. – Nie spodziewałam się... – ...że tak mnie zawiedziesz, przyjacielu pomyślała ze smutkiem, jak możesz, chciała zapytać, jak możesz być jednym z nich? – ...że w twoich żyłach, obok krwi Mulciberów, płynie poezja. Widzę bowiem poezję w odciętej od ciała głowie rzuconej na biurko tej, która teraz gotowa wyznaczyć nagrodę za twoją głowę. – Zabębniła palcami w blat biurka, przyciągając tym na chwilę uwagę niesfornej kocicy, zajętej ugniataniem łapkami jednej z pomiętolonych już krzyżówek. – Więc tym są Śmierciożercy? Bojownikami poezji, podrzucającymi po kryjomu listy miłosne? Czy plany zamachu terrorystycznego zapisywaliście na marginesach "poetyki średniowiecznej" pani Lestrange? Lord Voldemort i jego stowarzyszenie umarłych poetów... Tylko dlaczego wasz kurewski manifest się nie rymował?
Dziwnie odrętwiała, dziwnie spokojna, Lorraine mówiła głosem wyzutym z emocji. Nie tego oczekiwała, odczytując utrzymaną w niefrasobliwym tonie wiadomość od Atreusa, w której ostrzegał ją, że Stanley jest poszukiwany. Nie tego oczekiwała, choć wiedziała, że Borgin miał wiele za uszami: wiedziała przecież, jak razem z Rookwoodem poradzili sobie z Elddirem i jego zbirami – wiedziała, że próbują zdobyć wpływy na Nokturnie – że tam, gdzie ona używała perswazji, oni woleli używać pięści. Nie tego oczekiwała, pół żartem, pół serio, oddając się z Atreusem niezobowiązującemu flirtowi na łamach korespondencji, próbując wyciągnąć z przyjaciela powód, dla którego biuro aurorów zainteresowało się w ogóle Borginem... Choć, gdy teraz o tym myślała, zaczęła wątpić, czy Bulstrode sam poznał prawdziwy powód tych poszukiwań. Stanley mógł mieć rację: nie mieli dowodów, pozwalających powiązać go z walkami na Beltane. Gdyby Atreus wiedział, że chodziło o Beltane, przecież by ją ostrzegł, prawda? Gdyby wiedział, że Stanley jest... Nie, Lorraine chciała wierzyć, że nie wiedział.
Niespokojne palce półwili powędrowały w stronę szyi, szukając naszyjnika, którym zawsze się bawiła, gdy była zestresowana, natrafiły jednak na pustkę: Lorraine przypomniała sobie, że przestała nosić naszyjnik od Atreusa po ich kłótni na początku czerwca. Zirytowana, opadła z powrotem na fotel, szybko znajdując nowe zajęcie dla rąk. Lorraine zaczęła obracać w palcach rodowy pierścień Malfoyów, wieńczący jej szczupłą dłoń.
"Prędzej zdechnę w jakiejś ciemniej uliczce, niż pozwolę, aby was skrzywdzili moim kosztem..."
– Miau – powiedziała Flądra, łapką spychając pustą szklankę Lorraine z krawędzi biurka, tylko po to, aby gniewnym machnięciem ogona wyrazić swoją dezaprobatę wobec nieprzyjemnego brzęku stłuczonego szkła.
Lorraine nie zareagowała. Patrzyła na Stanleya, a w jej zimnych, lodowato zimnych oczach odmalował się ból, który zdawał się roztapiać lód spojrzenia. Zamrugała dziwnie, jak gdyby coś wpadło jej do oka, ale opanowała się. To, co chciała teraz powiedzieć, było ważne, bardzo ważne, choć sposób, w jaki miała to powiedzieć, odarty był z podniosłości, jaka zwykła cechować podobne deklaracje: nie podniosła głosu, nie pozwoliła sobie, aby wybrzmiało w nim jakiekolwiek wahanie, nie, Lorraine Malfoy mówiła cicho, niewzruszenie, zachowując spokój. Nie chciała dać po sobie pokazać, jak wiele ją ten spokój kosztował, choć podejrzewała, że Stanley już dawno zdążył się tego domyślić.
– Obiecuję, że cię nie wydam. Obiecuję – powiedziała. – Ale nie mów tak do mnie więcej. "Nie ma niczego co mogłabyś zrobić, Lorraine" – wycedziła ze wstrętem, przywołując słowa, które były zarzewiem jej czerwcowej kłótni z Atreusem – słowa, które prześladowały ją za każdym razem, kiedy widziała w gazecie informacje na temat pokłosia wydarzeń na Beltane – wzięła głęboki, uspokajający oddech, zanim zaczęła mówić dalej – "to mój problem, nie twój, Lorraine", "nie pytaj, Lorraine"... Nie, Stanley, nie mów tak do mnie. Nie mów do mnie jak Atreus. – Wargi zadrgały jej niebezpiecznie. – Nie chcę tego słyszeć. Chcę usłyszeć, natomiast co zamierzasz.