• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna Carkitt Market [25.08.1972] He is more myself than I am (derogatory) | William i Alexander

[25.08.1972] He is more myself than I am (derogatory) | William i Alexander
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#1
12.10.2024, 17:27  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.10.2024, 08:25 przez Alexander Mulciber.)  
stolik w ogródku niewielkiej kawiarni przy Carkitt Market
SUMA PRZYPADKÓW: Poltergeist II

Nie wiedział, dlaczego w ogóle zgodził się na to spotkanie, a jednak siedział teraz w cieniu kawiarnianej markizy, rozparty wygodnie na plecionym krześle, popatrując na mijających lokal ludzi: szkła ciemnych okularów skrywały oczy jasnowidza, który niespiesznie ćmił papierosa, myślami będąc hen daleko – w przeszłości.

Czarne Wesele zbierało swoje żniwo. Odkąd w Czarownicy, psia jej mać, ukazał się nieszczęsny artykuł opatrzony zdjęciem, na którym uchwycono go w otoczeniu róż u boku Eden – "państwo Lestrange", głosił podpis pod fotografią, zdobiącą plotkarski wysryw na temat małżeństwa Malfoyówny z Williamem Lestrange'm – Alexander unikał publicznych pokazówek, licząc naiwnie, że jeżeli przestanie bywać w towarzystwie, ludzie nie skojarzą, że ktoś popełnił drukarskiego chochlika. Miał aż nadto plotek na temat swojego stanu matrymonialnego – zepchnął teraz te myśli na bok, były zbyt bolesne, by teraz się nad nimi rozwodził – gdyby jeszcze zaczęto łączyć go romantycznie z Eden, chyba zamknąłby się w Departamencie Tajemnic i nigdy już stamtąd nie wyszedł. "Kolejny zaginiony niewymowny", trąbiłby za kilka miesięcy Prorok Codzienny, ale Mulciber wolał być uznany za zmarłego, niż odebrać kolejny list od Longbottoma, który w tonie dobrodusznej kpiny wypytywał o jego życie uczuciowe. Windermere wszystko skomplikowało. Zamrugał gwałtownie pod szkłami okularów przeciwsłonecznych, próbując pozbyć się z obrzeży spojrzenia barwnej feerii leniwie rozciągających się wszędzie dookoła nici powiązań, które splatały mijających się ludzi w ściegu tkanym na krośnie przeznaczenia. Odkąd wrócił z Windermere, często łapał się na tym, że nieświadomie używa rodzinnego daru – że szuka nici wzrokiem, chwytając się symboliki kolorów jak wygłodniały pies chwyta rzuconą mu kość – nie żałował, że świat nie jest czarno-biały, ale często pragnął, by był choć trochę prostszy.

Odkąd wrócił z Windermere, obsesyjnie podglądał bowiem także i własne nici. Nie lubił konfrontować się z tym, co czuł, bo te uczucia nigdy nie były proste. Nie muszą być proste, pomyślał, dziękując skinieniem głowy kelnerowi, który podszedł do stolika, wystarczy, że są.

Dawno nie był tak pewny siebie, przekonany co do słuszności swojego postępowania – do tego, co musi zrobić, aby naprawić przynajmniej część popełnionych w przeszłości błędów. Dawno nie był też tak niezdecydowany, wahając się bezustannie, kiedy powziąć pierwszy krok na nowej ścieżce, którą wytyczył mu los.

Czekał na znak.

Może dlaczego nie zniszczył listu od męża Eden. W pierwszym odruchu chciał bowiem wrzucić opatrzony pieczęcią Lestrange'ów list do ognia, nie czytając go wcale: niechęć Alexandra wobec każdego, kto nosił z przyrodzenia nazwisko Lestrange – poza jednym tylko wyjątkiem, który pracował razem z nim w Departamencie Tajemnic – w przeciągu ostatniego miesiąca zmieniła się w czystą nienawiść. Nie chodziło o Lorettę – to, z jakiej rodziny się wywodziła nigdy go nie interesowało, przynajmniej dopóki jej zasrany braciszek nie zdecydował się zwrócić jego uwagi – chodziło o coś więcej, o to, co zaszło na Czarnym Weselu, o to, co zaszło później – i wcześniej, jeszcze we Francji. Nie zrozumiał absolutnie niczego z lakonicznych listów, które wymienili przed spotkaniem, odpisując Lestrange'owi w podobnej, oficjalnej manierze pozbawionej jakiejkolwiek treści. Nie mógł powiedzieć, że zna Williama Lestrange, chociaż nie był to pierwszy raz, kiedy ich ze sobą pomylono: nie pamiętał, żeby zamienił z nim więcej niż jedno słowo, poza krótkim "gratulacje" po jego ślubie z Eden, nawet w Hogwarcie mijali się tylko, choć zdarzało im się zająć w bibliotece ten sam stolik, odrabiając pracę domową. Nie wątpił, że William chce poruszyć temat jego znajomości z Eden, ale w przeciwieństwie do swojego młodszego brata, nie próbował wyzywać Alexandra na pojedynek – ani też po prostu, wyzywać – jeżeli więc sądził, że Mulciber jest kochankiem jego żony... Zachowywał godne podziwu opanowanie.

Nie wiedział, dlaczego w ogóle zgodził się na to spotkanie. Najchętniej zniszczyłby każdego Lestrange, który wpadłby mu w łapy – rzucił Williamowi w twarz, że owszem, ma romans z Eden, więcej: przyjaciółka poślubiła go tylko dlatego, że można ich pomylić jeśli odpowiednio zmruży się oczy. Najchętniej patrzyłby mu prosto w twarz, patrzyłby jak coś w Williamie umiera, kiedy informowałby uprzejmie, że jego żona puszcza się też na boku z Alastorem Moodym, a czy można upaść niżej...? Można, pomyślał z rozbawieniem Alex, można przecież być mężem Loretty Lestrange.

Nie wiedział, dlaczego w ogóle zgodził się na to spotkanie, ale siedział teraz naprzeciwko Williama Lestrange, który pojawił się przy stoliku w tym samym momencie, w którym kelner postawił przed Alexandrem fikuśną filiżankę z parującą jeszcze, czarną kawą.

rzut na percepcję (IV) – odczytanie intencji Williama
Rzut PO 1d100 - 55
Sukces!


– Chciałeś porozmawiać. – Nie patrzył na Williama. Skupił swoją uwagę na kawie, na pływających w niej fusach, jego oczy wciąż skryte za ciemnymi okularami. Zamieszał delikatnie łyżeczką, wprawiając w ruch unoszące się na powierzchni drobinki zmielonej kawy.



Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
The Alchemistake
—I am a brain—
The rest of me is a mere appendix
William zdaje się mieć głowę w obłokach przy swoich 185 centymetrach wzrostu i wiecznie nieobecnym spojrzeniu. Burza kręconych, czarnych włosów wydaje się niezdatna do zaczesania, zazwyczaj towarzyszy jej też lekkie zmarszczenie brwi; w zamyśle, skoncentrowaniu. Skrępowany w towarzystwie mówi zbyt wiele lub za mało. Często zapomina o skarpetkach (czasami nawet o butach) czy jak wiąże sie krawat, nierzadko zapina nierówno koszule (myli guziki). Mówi dość szybko, więc czasami trudno zrozumieć zlewające się ze sobą słowa, ewentualnie nie kończy myśli, więc trzeba go ciągnąć za język.

William Lestrange
#2
14.10.2024, 01:25  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 14.10.2024, 11:48 przez William Lestrange.)  
Nie wiedział, dlaczego wysłał Alexandrowi list. Nie do końca rozumiał kim jest ten człowiek ani dlaczego akurat jego imię padło w liście od ojca; szkatułka, w której przechowywał korespondencję od rodziny, a którą zapełniała pomagająca im w domu gosposia, pękała w szwach. Ojciec wysłał tylko cztery listy, ale matka napisała ich chyba z dziesięć - okazało się, że nie wszystkie dotyczyły plotkarskiego artykułu, ale każdy jeden był nakreślony tym samym, chłodnym tonem. Nie miał innego powodu, aby interesować się z kim aktualnie prowadza się Eden, niż wiszący nad jego karkiem miecz Damoklesa rodowej powinności; Williamowi bliżej było w tym stwierdzeniu do Dionizjusza, zbyt dobrze rozumiał swe obowiązki, cóż mu po nazwisku i przywilejom, gdy jego własna wolność była zamykana w złotej klatce, spowijana całunem obowiązków, którym nie chciał się poświęcać.

Nie chcę cię ograniczać, powiedział jej w swoim londyńskim mieszkaniu, gdy wrócili z zimowego jarmarku. Opatrzył jej palec, gdy świąteczne fanty w postaci niewielkich piesków zaczęły wybuchać w dłoniach uczestników festynu, a rozjaśniające magiczny Londyn, rozpalone latarnie zdawały się nie ocieplać jedynie zimowego krajobrazu, ale również skostniałe ramy zaaranżowanego małżeństwa.

Jeszcze zanim zwieńczyli dokumenty w urzędzie podpisując na siebie wyrok niedopasowanego małżeństwa, chciał ją zapewnić, że nie jest osobą, z którą będzie dzielić bankiety, rodzinne herbatki oraz inne celebracje. Nie nadawał się do salonów, nie znosił wyniosłości śmietanki towarzyskiej i absolutnie nie rozumiał jak może przynosić im satysfakcje obracanie się w sztuczności uśmiechów i bezużyteczności powierzchownych rozmów. Dopóki, dopóty Eden bawiło takie podejście ich małżeństwo wydawało się przyjemną sielanką. Dopiero, gdy sama zaczęła być tym, co niegdyś wyśmiewała, William zaczął znikać w swoim gabinecie na dni, potem tygodnie. Ich kłótnie stawały się coraz intensywniejsze, a spotkania coraz krótsze.

W ostatnich tygodniach, pomiędzy brakiem snu z czwartku na poniedziałek i przez zbitą fiolkę z substancją, której wdychać się nie powinno, zdał sobie sprawę, że nie potrafił pomyśleć o Eden i oddać się przyjemności bezinteresownej dobroci, jaką zdarzało mu się odczuwać w jej kierunku jeszcze całkiem niedawno. Po majowym kataklizmie na Beltane ich małżeństwo zdawało się istnieć tylko i wyłącznie na papierze, tak jak miało być od samego początku, więc dlaczego czuł tyle goryczy? Dlaczego był tym tak zirytowany? Dlaczego brakowało mu bitych talerzy w jadalni, a jednocześnie oddałby wszystko, aby nigdy więcej nie słyszeć charakterystycznych pęknięć? Wydawało się, że cała porcelana jaka mogłaby być otrzymana w prezencie od gości weselnych, zarezerwowana na przelewanie małżeńskich uczuć, skończyła się wraz z ostatnią kroplą herbaty, która zabrudziła biały obrus.

Wymagania ojca i chłodne prośby matki nigdy nie były powodem, aby zmieniał swoje twarde postanowienia - nie mieszał się w salonowe gierki, plotkatskie zawieruchy, nawet jeżeli dotyczyły jego samego. Pozwalał im gasnąć, a dziennikarzom głodować do limitu wytrzymałości, aby przenieśli swoje sępie dzioby na czyjeś inne truchło.

Pozwoliłem czarze goryczy przechylić się i oblać mnie wszystkim tym, czego unikałem, pomyślał w rozbawieniu, gdy zagadnęła go obsługa lokalu, w którym umówił się z Mulciberem. O konfliktach tego mężczyzny z Louvainem słuchał jednym uchem, a drugim wypuszczał, gdy zostały poruszone przy rodzinnym stole - był zbyt pochłonięty pisaniem abstraktu do kolejnego artykułu naukowego, na serwetce z wyszytym złotą nicią herbem rodowym.

Spostrzegł Alexandra siedzącego pod markizą, acz nie ruszył jeszcze by dołączyć, wysłuchując powtarzającej jego instrukcje na temat parzenia herbaty Oolong, kobiety. Sprawdził czy na pewno zapisała sobie wszystko i przeprosił z charakterystycznym dla siebie zakłopotaniem, i zanim zdążyła cokolwiek dodać, pozostawił jej napiwek. Wiedział, że nie może polegać na uroku swoich wypowiedzi, ponieważ te żadnego nie posiadały - chyba, że akurat wykładał na sali pełnej podobnych sobie osób, zainteresowanych tym samym tematem. Wrócił wzrokiem do Mulcibera i otaksował go znad niewielkich, okrągłych okularów korekcyjnych. Oczywiście nie wywnioskował za wiele, bo nie znał się absolutnie na ludziach, dopóki nie otworzyli swoich ust lub nie leżeli martwi podczas sekcji.

Jeżeli ten człowiek faktycznie ma romans z Eden, to chyba jest mi go żal, pomyślał i zmarszczył brwi konsternując tym zapracowaną kelnerkę, której starał się wcześniej przekazać swoje zamówienie tak, aby nie być skazanym na picie przeparzonej herbaty. Nie znosił przeparzonej herbaty bardziej niż bycia w miejscach publicznych z całym tym hałasem i brzdękaniem wszechświata. Mąciło mu to w głowie, gubiło istotne myśli, a przecież mógłby teraz robić coś istotnego zamiast zajmować się tym, czy dyskutowaniem na temat jego zbyt skupionej na sobie żonie i wychodzących z tego romansów.

Nie wiedział skąd brały się w nim te pokłady jadu, ale bardzo chciał się ich pozbyć - nie wymyślił jeszcze jak to zrobić.

- Lepszym stwierdzeniem byłoby 'muszę porozmawiać' - odparł, gdy zdążył już usiąść, a znajdujący się na przeciwko niego mężczyzna, po paru minutach bardzo krępującej ciszy, zdecydował się odezwać do Lestrange'a pierwszy.

- Nie przywitałem się, zapatrzyłem się, strasznie mocne są te okulary, nie powinienem ich nosić poza labolatorium - to też mówiąc, ściągnął je z nosa i włożył do wnętrza marynarki narzuconej na koszulkę; jej kieszenie klekotały wesoło, gdy William się poruszał, informując, że ma w środku za dużo klamotów.

- Ale to nieistotne. Nieważne, nie po to tu jesteś, aby słuchać moich bredni - machnął dłonią, jakby od niechcenia, założył ręce na piersi i oparł się w plecionym krześle.

- Nie znam się na ludziach, ale wydajesz się, jak nazwać to uczucie? O, nie chcesz tu być, prawda? Ja też niezbyt, ale w listach nam nie wyszło dogadanie się. To nic personalnego, ty mnie mało obchodzisz, ja po prostu nie znoszę wychodzić. I normalnie pewnie byłoby mi na rękę, abyś chodził z moją żoną wszędzie tam, gdzie ja absolutnie nie chcę być, ale na litość Merlina, fotografów mogliście unikać chociaż. Black też powinien wiedzieć lepiej, aby nie wpuszczać dziennikarzy z takich gazet na swój ślub, ale znając Percy'ego mógł stwierdzić, że każdy rozgłos się przyda - zerkał to na Mulcibera, to na jego kawę, jakby chciał z niej wywróżyć, czy cokolwiek, co próbuje mówić składa się w sensową wypowiedź.

- Mówię jakbym się na tym wszystkim znał, ale nie mam pojęcia jak się organizuje takie imprezy - wzruszył ramionami i umilkł na chwilę, zapewne ku uciesze rozmówcy, bo kelnerka przyniosła czajniczek i klepsydrę do odmierzenia, kiedy powinno wyciągnąć się koszyczek z fusami, aby herbata nie była przeparzona.



Sometimes, I wonder if I should be medicated;
If I would feel better just lightly sedated
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#3
30.12.2024, 03:05  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 30.12.2024, 03:15 przez Alexander Mulciber.)  
Zdarzało mu się widywać swoje zdjęcia w rubryce plotkarskiej, jednak Alexander oscylował między skrajnościami, jeżeli chodziło o wydarzenia bieżące: albo wiedział o czymś, zanim jeszcze miało to miejsce, albo trwał w błogiej nieświadomości, dopóki ktoś bardziej poinformowany – a w tym przypadku była to redakcja periodyka "Czarownica" – nie uświadomił go, że zbliża się jego rocznica ślubu z Eden Malfoy.

Państwo Lestrange, kurwa jego mać.

Alexander Mulciber siedział naprzeciwko Williama Lestrange i czekał bez słowa, aż ten skończy swój monolog, przetasowując czule karty, które zawsze nosił ze sobą. Wyuczone ruchy, nacechowane precyzją i tchnące kojącym automatyzmem powtarzalności, przetykane cygańskim efekciarstwem. Dzielił przeznaczenie pewną ręką, dopóki z talii nie wypadł Wisielec, który spoglądał na Alexandra oczami tchnącymi świętością i szaleństwem: tajemnica męczeństwa zamknięta w jego łagodnym uśmiechu. Trzyma się was wisielczy humor, pomyślał czule Mulciber, z niejaką pieszczotliwością przesuwając palcem po twarzy Wisielca – patrona spraw beznadziejnych – zanim zręcznie złożył karty w równy stosik, nawiązując kontakt wzrokowy ze swoim rozmówcą, w tym samym momencie, w którym ten umilkł: zerknął mimochodem na spód talii, zanim schował karty do wewnętrznej kieszeni marynarki.

Rzut Tarot 1d78 - 52
Ósemka Denarów


– Gdybym nie chciał tutaj być, to by mnie tu po prostu nie było. – Rzeczowy komunikat wygłoszony monotonnym, niemalże znudzonym tonem, za którym nie kryły się żadne emocje.

Mrugnięcie.

Alexander Mulciber mógł powiedzieć Williamowi Lestrange wiele rzeczy. "Nie spałem z twoją żoną, tylko z twoją siostrą", powinno paść jako pierwsze, aby uświadomić mu, że nie jest jego rywalem, tylko – kurwa mać – szwagrem. "Nie mamy z Eden romansu, gorzej, przyjaźnimy się." Nie, nie potrafiłby tego wytłumaczyć, żadne z nich nie potrafiło, bo żadnemu z nich słowo "przyjaźń" nie przeszłoby przez gardło. Już łatwiej byłoby skłamać, że ze sobą sypiają.
Nie chciałem udawać na weselu ciebie, tylko Peregrinusa Trelawneya, bo wiesz, Williamie Lestrange, to było dziwne wesele. Przechylił lekko głowę, skupiając spojrzenie na siedzącym przed nim mężczyźnie. Na tym weselu wszyscy udawaliśmy kogoś, kim nie jesteśmy.

Opętańczy rechot, który rozległ się za plecami Alexa, sprawił, że ten nagle zesztywniał, prostując się mimowolnie w krześle. Zdradził się, sięgając po różdzkę: choć jego ruchy były instynktowne, były też paranoiczne, nacechowane dziwnym erratyzmem – sięgnął po różdżkę, ale nie znalazł jej w zwyczajowym miejscu – jego ręka napotkała pustkę.

Mrugnięcie.

– Intrygujące – powiedział cicho Alexander, przypatrując się swojej dłoni, która... Nie była jego dłonią. Nie zdobiły jej pierścienie, nie widniały na niej te same, znajome zgrubienia i odciski, a plamy atramentu na nierównych knykciach, wielokrotnie łamanych na przestrzeni lat – zbyt eleganckich, zbyt dystyngowanych, aby należały do niego – przybrały zupełnie inny układ. Każdy ruch wywoływał wesołe klekotanie szpargałów, które nagle zaczęły mu ciążyć w kieszeniach marynarki. Poruszył palcami na próbę. Ręce czasem drżały wbrew jego woli, a czasem drętwiały tak, że nie mógł nimi poruszyć. Alexander nie był człowiekiem religijnym, ale modlił się, by nagła niemoc nie zaskoczyła go w chwili, kiedy musiał być w stanie najwyższej gotowości, teraz jednak nie czuł niemocy, nie, Alexander czuł... Alexander nie wiedział, co czuł Alexander, bo nie był już Alexandrem.

Alexander Mulciber siedział przed nim, schowany za szkłami ciemnych okularów przeciwsłonecznych, które opierały się o krzywy nos – złamany o ten jeden raz za dużo – nie patrzył na niego spode łba, jak to miał w zwyczaju, zamknięty w wymiarze lustra, lecz trwał, w tym samym miejscu, które zajął po wejściu do kawiarni, rozparty w tym samym wilklinowym fotelu, przy tym samym stoliku.

Utkwił wzrok w stojącej przed nim filiżance herbaty, wstrzymując oddech, kiedy dojrzał w leżącej obok, srebrnej łyżeczce, zniekształcone odbicie swojej twarzy.

Twarzy, która nie była już jego twarzą, tylko twarzą Williama Lestrange'a.

Mrugnięcie.

Wiedziony przeczuciem, wyciągnął dłoń w stronę zaczarowanej klepsydry, w tym samym momencie, w którym przez układ połączonych ze sobą, szklanych naczyń, przesypało się ostatnie z wypełniających je ziaren piasku.

– Nie znosisz przeparzonej – rzucił – zadziwiająco spokojnym tonem – po czym podsunął filiżankę z herbatą w stronę Williama, zabierając mu sprzed nosa własną, w której wciąż jeszcze parowała nietknięta przezeń kawa.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
The Alchemistake
—I am a brain—
The rest of me is a mere appendix
William zdaje się mieć głowę w obłokach przy swoich 185 centymetrach wzrostu i wiecznie nieobecnym spojrzeniu. Burza kręconych, czarnych włosów wydaje się niezdatna do zaczesania, zazwyczaj towarzyszy jej też lekkie zmarszczenie brwi; w zamyśle, skoncentrowaniu. Skrępowany w towarzystwie mówi zbyt wiele lub za mało. Często zapomina o skarpetkach (czasami nawet o butach) czy jak wiąże sie krawat, nierzadko zapina nierówno koszule (myli guziki). Mówi dość szybko, więc czasami trudno zrozumieć zlewające się ze sobą słowa, ewentualnie nie kończy myśli, więc trzeba go ciągnąć za język.

William Lestrange
#4
01.09.2025, 01:49  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 01.09.2025, 01:57 przez William Lestrange.)  
Uciekł spojrzeniem niemal w tym samym momencie, gdy ich oczy się spotkały; gwarność myśli, bodźców, przechodnie, ludzie przy stoliku za nimi, czyjś śmiech, płytki pod stopami, materiał koszuli na nagiej klatce piersiowej. Tak bardzo nienawidził być poza domem, przebierał nogami jak mały chłopiec czekający aż mama skończy rozmawiać z koleżanką, kołysanie krzesła uspokajało ciarki lęku, wzrastającej paniki, agresji, niemożliwości kontrolowania otoczenia. Miał w głowie tyle myśli, pomysłów, wszystkie miały się zmarnować, bo musiał rozmawiać, artykułować myśli, zastanawiać się, skupiać na tym, co się do niego mówi.

Mimo panującego dookoła chaosu, ziarenka w klepsydrze przesypywały się mozolnie, zbyt wolno - jakby na złość. Ręce świerzbiły, chciał złapać za przedmiot, potrząsnąć nim, przyspieszyć czas, zaprzeczyć wszystkim zasadom otaczającego świata, jednie by dosięgnąć chwili wytchnienia; dotknąć ustami idealnie zaparzonej herbaty, zniknąć w jej smaku i zanurzyć się w aromacie osamotnienia.

- Fakt, to ja nie chcę tu być - monoton wypowiedzi wydawał zgrywać się z tym Alexandra, detale świadczące o przymusie Williama do wyszarpywania każdego słowa z okowów zmieszanych w kotle umysłu konceptów zniknęły. Poczuł, że zdradziły go własne struny głosowe, co nie byłoby pierwszym razem, acz definitywnie najdziwniejszym ze wszystkich, jakie przeżył w trzydziestu latach życia; nie była to tylko kwestia brzmienia, ale umiejętności odpowiedzenia jasno, jak się czuł, bez gonitwy myśli, dywagowania nad etymologią każdego słowa, nad jego wymową i tym, czy artykułuje je w odpowiedni sposób. Czy tak wyglądała rozmowa, gdy własny umysł nie sabotował wykonania planowanej czynności?

Wypuścił powietrze czując ciężkość pierścieni na palcach, ściskająca skórę biżuteria nie sprawiała mu dyskomfortu, tekstylia warstw ubrań nie łaskotały, nie powodowały bólu zębów, fizycznie nie do zniesienia ucisku myśli, pętającego akcji, upokarzającą go w każdym gronie. Poczuł ulgę tak ogromną, że jej euforia omamiła wszystkie inne zmysły, całą inność chwili, kształtu siebie w świecie - wciąż był sobą, ale kimś innym, czy to w ogóle możliwe? Czy wciąż  był sobą bez syzyfowej pracy okiełznania każdej, najmniejszej wyklutej przez jego umysł myśli? Kim był William Lestrange, jeżeli nie odcinającym się od rzeczywistości, zagubionym w kalkulacjach dziwadłem? - ciepłe, wilgotne uczucie na policzkach przywróciło go do rzeczywistości, chwili obecnej, ulotnie zakorzenionej w stabilności postawy, której nie czuł nigdy wcześniej.

Stuknięcie filiżanki o talerzyk całkowicie przywróciło go do realiów rozmowy; samotna kropla skapnęła na stolik, starł ją metodycznie, delektując się brakiem dyskomfortu z wilgoci rozpływającej się w zmarszczkach dłoni. Twarz przetarł już serwetką, unosząc okulary przeciwsłoneczne, tylko po to, aby odłożyć je znów na miejsce, trochę tak jakby właśnie przechadzał się po mieszkaniu Alexandra i odkładał jeden z jego cennych przedmiotów na wyznaczoną mu lokalizację.

- To prawda, nie znoszę - przyznał, wciąż starając się zrozumieć dlaczego patrzy na siebie, ale definitywnie nie jest sobą.

- Nie wiem co robisz ani jak to robisz, ale poza faktem, że właśnie patrzę na siebie, a nie na ciebie nie mam absolutnie problemu ze skupieniem. Coś ze mną musi być nie tak, czy tak czują się ludzie? - zapytał enigmatycznie, nie dopowiadając całości kontekstu, który wciąż kiełkował w myślach.

Nie czuł przymusu wyjaśnienia, dlaczego nie chciał tu być - równie nowe uczucie co komfort chłodu sygnetów; lekkość marynarki wydawała się tak samo odświeżająca. Bez wcześniejszej ostrożności i głębszego pomyślunku, sięgnął do kieszeni po karty, które chwilę temu, jeszcze Alexander, schował do swojej własnej kieszeni - teraz jego kieszeni. A może ich kieszeni?

Spojrzał na karty, a właściwie na pierwszą z brzegu, która ukazywała liczbę osiem wraz z wyrabiającym ją z błyszczącej tekstury czarodziejem. Następnie skierował wzrok na rozmówcę, orientując się, że przez okulary przeciwsłoneczne William Lestrange nie jest w stanie tego dostrzec.

- Patrzę na ciebie - zakomunikował, zamiast odsłonić oczy - Jesteś wróżbitą? - zapytał, właściwie próbując odnaleźć się w całej tej sytuacji. Czy nawdychał się oparów w laboratorium? To też była możliwość, nie raz mu się zdarzyło, ale nie ... tak namacalnie.

Był tak zaintrygowany, że zapomniał o herbacie.



Sometimes, I wonder if I should be medicated;
If I would feel better just lightly sedated
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: William Lestrange (1650), Alexander Mulciber (1431)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa