09.11.2024, 21:33 ✶
– Och, jeśli chodzi o machanie mieczem, to chętnie wezmę na siebie tę robotę – zapewniła Brenna z rozbawieniem, chociaż nie, nie wierzyła, że miecz pokona Voldemorta. Miecz zresztą, podobnie jak rapier czy szabla, był bronią przestarzałą nawet w świecie czarodziejów: reliktem dawnych czasów, rozrywką, która pozwalała utrzymać formę, ale tak naprawdę niewiele dawała. Brenna uwielbiała szermierkę – i jednocześnie miała wyrzuty sumienia, że w ogóle poświęca jej czas, który mogłaby przeznaczyć na naukę bardziej przydatnej magii. Tłumiła je powtarzaniem sobie, że po części dzięki temu jest sprawna fizycznie, a to przecież było w tej wojnie ważne, wiedziała jednak, że Voldemorta nikt nie zabije za pomocą ostrza.
Gdyby wiedziała, że Thomas przysypia, pewnie by zamilkła i pozwoliła mu po prostu spać. Ale cóż, dostał czekoladową żabę, więc to było niezłe zadośćuczynienie za to przebudzenie.
– Ach, stary, dobry Alderton. Mam takie trzy – stwierdziła, bo dzieci nie były jedynymi, które zbierały karty. Brenna uwielbiała je jako dzieciak i cóż, zbierała je dalej, trochę z przyzwyczajenia, a trochę, bo uważała, że jeśli coś dawało jej radość, nie było powodu, by z tego rezygnować, bo jest zbyt „dziecinne”. Lubiła te karty. Lubiła historie, jakie ze sobą niosły. I lubiła, że dawne opowieści mogły być przekazywane na różne sposoby.
– Podobno ostatnio wypuścili kilka nowych kart, z czarodziejami ze słynnymi czarodziejami pierwszej połowy naszego wieku, ale na razie na żadną się nie natknęłam. Za to pięć razy z rzędu dostałam Kirke – westchnęła, chociaż rozczarowanie nie było prawdziwe. Miała tak dużo kart, że ciężko było trafić na coś nowego, nawet jeżeli wypuszczano nowe serie. – Co to za królestwo, w którym nie ma poddanych? – spytała, wychylając się lekko z gałęzi, by spojrzeć, jak radzi sobie Figg.
Nie tylko ze wspinaczką.
Brenna nie lubiła pokazywać bliskim, kiedy coś było nie tak. I nie robiła tego. Właściwie nigdy – od małego. Ale też tak naprawdę podnosiła się ze wszystkich trudnych rzeczy szybko, z uporem, nie czekając na pomoc, otrzepywała spodnie i brnęła dalej. Nawet jeżeli w ostatnich latach było to trudniejsze, a niektóre wspomnienia i wyrzuty sumienia tkwiły w niej jak odłamki lustra królowej śniegu, to niosła to wszystko dobrze, i nie uginała się pod ciężarem. Nie ciążyło jej samo bycie, samo istnienie – kochała życie. I w pewnych sprawach była wręcz szaleńczo pewna siebie.
Thomas natomiast lubił udawać, że jest w porządku, jak ona, ale miała wrażenie, że miał wrażliwszą duszę. Jego aura pewnie zabarwiała się szarością, nie tylko pod wpływem tych paskudnych wydarzeń.
I Brenna bała się, jak to co dziś się stało, na niego wpłynie.
– Musisz popracować nad techniką, ale idzie ci całkiem nieźle – powiedziała, a potem przechyliła się dla odmiany do tyłu, puściła rękami i zawisła przez moment z gałęzi do góry nogami, jak robiła często, gdy była małą dziewczynką – ku wielkiemu niezadowoleniu matki. A potem chwyciła się gałęzi z powrotem i dla odmiany przełożyła nogi nad głową, by okręcić się w ten sposób i zeskoczyć w dół, na miękki mech.
Gdyby wiedziała, że Thomas przysypia, pewnie by zamilkła i pozwoliła mu po prostu spać. Ale cóż, dostał czekoladową żabę, więc to było niezłe zadośćuczynienie za to przebudzenie.
– Ach, stary, dobry Alderton. Mam takie trzy – stwierdziła, bo dzieci nie były jedynymi, które zbierały karty. Brenna uwielbiała je jako dzieciak i cóż, zbierała je dalej, trochę z przyzwyczajenia, a trochę, bo uważała, że jeśli coś dawało jej radość, nie było powodu, by z tego rezygnować, bo jest zbyt „dziecinne”. Lubiła te karty. Lubiła historie, jakie ze sobą niosły. I lubiła, że dawne opowieści mogły być przekazywane na różne sposoby.
– Podobno ostatnio wypuścili kilka nowych kart, z czarodziejami ze słynnymi czarodziejami pierwszej połowy naszego wieku, ale na razie na żadną się nie natknęłam. Za to pięć razy z rzędu dostałam Kirke – westchnęła, chociaż rozczarowanie nie było prawdziwe. Miała tak dużo kart, że ciężko było trafić na coś nowego, nawet jeżeli wypuszczano nowe serie. – Co to za królestwo, w którym nie ma poddanych? – spytała, wychylając się lekko z gałęzi, by spojrzeć, jak radzi sobie Figg.
Nie tylko ze wspinaczką.
Brenna nie lubiła pokazywać bliskim, kiedy coś było nie tak. I nie robiła tego. Właściwie nigdy – od małego. Ale też tak naprawdę podnosiła się ze wszystkich trudnych rzeczy szybko, z uporem, nie czekając na pomoc, otrzepywała spodnie i brnęła dalej. Nawet jeżeli w ostatnich latach było to trudniejsze, a niektóre wspomnienia i wyrzuty sumienia tkwiły w niej jak odłamki lustra królowej śniegu, to niosła to wszystko dobrze, i nie uginała się pod ciężarem. Nie ciążyło jej samo bycie, samo istnienie – kochała życie. I w pewnych sprawach była wręcz szaleńczo pewna siebie.
Thomas natomiast lubił udawać, że jest w porządku, jak ona, ale miała wrażenie, że miał wrażliwszą duszę. Jego aura pewnie zabarwiała się szarością, nie tylko pod wpływem tych paskudnych wydarzeń.
I Brenna bała się, jak to co dziś się stało, na niego wpłynie.
– Musisz popracować nad techniką, ale idzie ci całkiem nieźle – powiedziała, a potem przechyliła się dla odmiany do tyłu, puściła rękami i zawisła przez moment z gałęzi do góry nogami, jak robiła często, gdy była małą dziewczynką – ku wielkiemu niezadowoleniu matki. A potem chwyciła się gałęzi z powrotem i dla odmiany przełożyła nogi nad głową, by okręcić się w ten sposób i zeskoczyć w dół, na miękki mech.
Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.