07.05.2025, 17:01 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 23.05.2025, 13:53 przez Alexander Mulciber.)
Granica między snem a jawą dawno już uległa dla Alexandra Mulcibera zatarciu.
Nie spał. Śnił. Śnił o krukach. W snach krążyły nad nim, żądne krwi, spragnione smaku padliny. Nie miał siły ich odegnać. Nie dał nawet rady się podnieść, co dopiero obronić przed ich ostrymi dziobami, które wyjadały mu oczy. Krew, która spływała mu po policzkach była kojąco ciepła. We śnie nie miał już oczu, ale nie oślepł. Patrzył na najbardziej zajadłego kruka, tego, który siedział mu na piersi, nie pozwalając wziąć głębszego oddechu. Chciał ukręcić mu łeb. Tak, pomyślał Alexander, tak, zrobię to. Ale ptak umknął przed jego bezsilnymi dłońmi, zakrzywionymi szponami rozorawszy w odwecie lewe przedramię jasnowidza, na którym wypalono mroczny znak. Wedle cygańskich legend, wszystkie kruki były kiedyś ludźmi, a w ptaki przemienione zostały na mocy klątwy: wystarczy, że dmuchniesz trzy razy na krucze skrzydła, mawiała starszyzna, wtedy i ty wzbijesz się w powietrze. A gdybym wyłamał im skrzydła, zastanawiał się Alexander, co wtedy? Co gdybym zabrał im wiatr? W snach kruki wyjadały mu wątrobę, a starożytni Grecy wierzyli, że to właśnie tam uwięziona jest dusza. Wątroba mogła mu odrastać każdej nocy, ale dusza? Duszę Mulcibera dawno już wydziobały kruki i wrony.
Czy gdzieś da się radę lepiej wieszczyć niż w Grecji?, szeptała mu nad uchem Mildred Moody.
Tak, chciał jej odpowiedzieć Alexander, tak, oczywiście, że się da.
Nie spał. Nie śnił. Czuwał. Miał to wszystko po prostu spalić. I spali, przyrzekał sobie, począwszy od siedziby Proroka Codziennego, po całą pieprzoną Pokątną, musiał tylko pozbierać przez chwilę myśli. Matka nie opuszczała murów Mulciber Manor, babka pozostawała pod jego protekcją. Pluł sobie w brodę, że pozwolił Scarlett szwendać się samopas po londyńskiej metropolii. Smarkuli mogła przecież stać się krzywda. Przynajmniej Lorien powinna być bezpieczna dopóki przebywała w Ministerstwie, bo miała przecież spędzić ten dzień w pracy. Alexander zakładał, że sędziowie zasiadający w ławach Wizengamotu zostaną objęci specjalną ochroną, która osłoni struktury wymiaru sprawiedliwości przed potencjalnymi atakami zamachowców – przynajmniej on by tak zarządził na miejscu Jenkins. Zbyt łatwo byłoby bez tego wyłapać wszystkich sędziów, i powystrzelać jak ptaki, wydając wyrok. Nie, jego ptaszyna była bezpieczna. To nie wilgowrony nawiedzały jego sny. Nawiedzały je kruki. Alexander budził się z tych snów z krzykiem. Przesuwał dłońmi wzdłuż brzucha, dotykał pokrytej potem twarzy, przecierał pulsujące bólem oczy. Wciąż miał swoje oczy. Odyn oddać musiał tylko oko za wiedzę, Alexander oddał za nią duszę. A i tak czasem czuł się, jakby nie wiedział absolutnie nic.
Miał to wszystko po prostu spalić. Czy nie to obiecał Ambrosii, wręczając jej kopię "Palę Paryż" Jasieńskiego, znalezioną w zapomnianej księgarence skrytej pośród wąskich uliczek Montmartre? Spaliłbym dla ciebie Paryż, obiecywał jej, spaliłbym Londyn. Wystarczyłoby jedno twoje słowo, a spaliłbym dla ciebie cały świat. Czasem był z niego taki pieprzony romantyk. Ale swoje obietnice zawsze wypowiadał w złą godzinę: przyrzekał Ambrosii ogień, a podarował jej dym. Dymną zasłonę, która miała ją osłonić tak jak welon osłania twarz panny młodej. Cienki był to welon, bo nawet z tej wysokości Alexander był w stanie dojrzeć zacieki na ścianach Ataraxii: czuwał na dachu jednej z opuszczonych fabryk przy ulicy Śmiertelnego Nokturnu, blisko domu swojej ukochanej, i myślał o tym, jak łatwo byłoby odgarnąć ten welon, a jak trudno zdjąć z twarzy śmierciożerczą maskę. Cienki był to welon, a jednak miał osłonić ją przed niebezpieczeństwem tej nocy – nawet tym kryjącym się na dnie jego spojrzenia. Zdusił w sobie chęć zamknięcia jej w swoich ramionach.
Nie chciał, żeby Ambrosia widziała go takim. Z oczami płonącymi ogniem, z twarzą osłoniętą śmierciożerczą maską. Z dłońmi gotowymi zacisnąć się nie na jej talii, ale na gardle jej świata. Nie, pomyślał, patrząc na rozciągającą się nad nim ulicę, Ambrosia nie chciałaby widzieć go takim. Nokturn zasnuły cienie, jak gdyby sama ulica próbowała ukryć swoją sromotę. Nie dało się jednak ukryć smrodu. Nokturn cuchnął jak rana, której nikt nie miał odwagi oczyścić: krzywe zaułki wyglądały jak blizny na ciele miasta, niektóre wciąż sączyły cuchnącą ropę zgnilizny, jak z zakażonego wkłucia na przedramieniu ćpuna. Alexander nie czuł obrzydzenia. Nokturn wyglądał na zewnątrz tak, jak on wyglądał od środka.
Podniósł oczy na niebo, patrząc na przelatujące nad jego głową ptaki. "W Grecji energia jest lepsza, bo po tamtejszej ziemi chodzili kiedyś bogowie", sączyła jad Moody. Starożytni podejmowali decyzje na podstawie wyroków augurów, kapłanów, którzy przeprowadzali auspicja, wierząc, że wolę bogów można wyczytać z lotu ptaków. Alexander zacisnął palce na różdżce, aż pobielały mu knykcie. Dlaczego bogowie mieliby chodzić, skoro mogą latać?, pomyślał, celując w złote oko przelatującego nad nim kruka.
Skrzywił się, gdy nie trafił. Nie miał problemów ze wzrokiem: winę za porażkę ponosiły jego drżące dłonie, które nie potrafiły utrzymać różdżki na tyle stabilnie, aby udało mu się wycelować. Nagle poczuł się tak samo bezradny jak w swoim śnie. We śnie, w którym kruki umykały przed jego bezsilnymi dłońmi, sycąc się jego frustracją tak jak i wątrobą. "Do trzech razy sztuka", lubiła mawiać Ambrosia, ale Alexander nie trafił ani razu: opuścił różdżkę, powiódłszy wzrokiem za odlatującym ptakiem, którego nie udało mu się zabić. Ostatni raz rzucił spojrzeniem na zakład spirytystyczny ukochanej, zanim teleportował się, odprowadzany krakaniem kruków, które brzmiało jak śmiech.
Nie spał. Śnił. Śnił o krukach. W snach krążyły nad nim, żądne krwi, spragnione smaku padliny. Nie miał siły ich odegnać. Nie dał nawet rady się podnieść, co dopiero obronić przed ich ostrymi dziobami, które wyjadały mu oczy. Krew, która spływała mu po policzkach była kojąco ciepła. We śnie nie miał już oczu, ale nie oślepł. Patrzył na najbardziej zajadłego kruka, tego, który siedział mu na piersi, nie pozwalając wziąć głębszego oddechu. Chciał ukręcić mu łeb. Tak, pomyślał Alexander, tak, zrobię to. Ale ptak umknął przed jego bezsilnymi dłońmi, zakrzywionymi szponami rozorawszy w odwecie lewe przedramię jasnowidza, na którym wypalono mroczny znak. Wedle cygańskich legend, wszystkie kruki były kiedyś ludźmi, a w ptaki przemienione zostały na mocy klątwy: wystarczy, że dmuchniesz trzy razy na krucze skrzydła, mawiała starszyzna, wtedy i ty wzbijesz się w powietrze. A gdybym wyłamał im skrzydła, zastanawiał się Alexander, co wtedy? Co gdybym zabrał im wiatr? W snach kruki wyjadały mu wątrobę, a starożytni Grecy wierzyli, że to właśnie tam uwięziona jest dusza. Wątroba mogła mu odrastać każdej nocy, ale dusza? Duszę Mulcibera dawno już wydziobały kruki i wrony.
Czy gdzieś da się radę lepiej wieszczyć niż w Grecji?, szeptała mu nad uchem Mildred Moody.
Tak, chciał jej odpowiedzieć Alexander, tak, oczywiście, że się da.
Nie spał. Nie śnił. Czuwał. Miał to wszystko po prostu spalić. I spali, przyrzekał sobie, począwszy od siedziby Proroka Codziennego, po całą pieprzoną Pokątną, musiał tylko pozbierać przez chwilę myśli. Matka nie opuszczała murów Mulciber Manor, babka pozostawała pod jego protekcją. Pluł sobie w brodę, że pozwolił Scarlett szwendać się samopas po londyńskiej metropolii. Smarkuli mogła przecież stać się krzywda. Przynajmniej Lorien powinna być bezpieczna dopóki przebywała w Ministerstwie, bo miała przecież spędzić ten dzień w pracy. Alexander zakładał, że sędziowie zasiadający w ławach Wizengamotu zostaną objęci specjalną ochroną, która osłoni struktury wymiaru sprawiedliwości przed potencjalnymi atakami zamachowców – przynajmniej on by tak zarządził na miejscu Jenkins. Zbyt łatwo byłoby bez tego wyłapać wszystkich sędziów, i powystrzelać jak ptaki, wydając wyrok. Nie, jego ptaszyna była bezpieczna. To nie wilgowrony nawiedzały jego sny. Nawiedzały je kruki. Alexander budził się z tych snów z krzykiem. Przesuwał dłońmi wzdłuż brzucha, dotykał pokrytej potem twarzy, przecierał pulsujące bólem oczy. Wciąż miał swoje oczy. Odyn oddać musiał tylko oko za wiedzę, Alexander oddał za nią duszę. A i tak czasem czuł się, jakby nie wiedział absolutnie nic.
Miał to wszystko po prostu spalić. Czy nie to obiecał Ambrosii, wręczając jej kopię "Palę Paryż" Jasieńskiego, znalezioną w zapomnianej księgarence skrytej pośród wąskich uliczek Montmartre? Spaliłbym dla ciebie Paryż, obiecywał jej, spaliłbym Londyn. Wystarczyłoby jedno twoje słowo, a spaliłbym dla ciebie cały świat. Czasem był z niego taki pieprzony romantyk. Ale swoje obietnice zawsze wypowiadał w złą godzinę: przyrzekał Ambrosii ogień, a podarował jej dym. Dymną zasłonę, która miała ją osłonić tak jak welon osłania twarz panny młodej. Cienki był to welon, bo nawet z tej wysokości Alexander był w stanie dojrzeć zacieki na ścianach Ataraxii: czuwał na dachu jednej z opuszczonych fabryk przy ulicy Śmiertelnego Nokturnu, blisko domu swojej ukochanej, i myślał o tym, jak łatwo byłoby odgarnąć ten welon, a jak trudno zdjąć z twarzy śmierciożerczą maskę. Cienki był to welon, a jednak miał osłonić ją przed niebezpieczeństwem tej nocy – nawet tym kryjącym się na dnie jego spojrzenia. Zdusił w sobie chęć zamknięcia jej w swoich ramionach.
Nie chciał, żeby Ambrosia widziała go takim. Z oczami płonącymi ogniem, z twarzą osłoniętą śmierciożerczą maską. Z dłońmi gotowymi zacisnąć się nie na jej talii, ale na gardle jej świata. Nie, pomyślał, patrząc na rozciągającą się nad nim ulicę, Ambrosia nie chciałaby widzieć go takim. Nokturn zasnuły cienie, jak gdyby sama ulica próbowała ukryć swoją sromotę. Nie dało się jednak ukryć smrodu. Nokturn cuchnął jak rana, której nikt nie miał odwagi oczyścić: krzywe zaułki wyglądały jak blizny na ciele miasta, niektóre wciąż sączyły cuchnącą ropę zgnilizny, jak z zakażonego wkłucia na przedramieniu ćpuna. Alexander nie czuł obrzydzenia. Nokturn wyglądał na zewnątrz tak, jak on wyglądał od środka.
Podniósł oczy na niebo, patrząc na przelatujące nad jego głową ptaki. "W Grecji energia jest lepsza, bo po tamtejszej ziemi chodzili kiedyś bogowie", sączyła jad Moody. Starożytni podejmowali decyzje na podstawie wyroków augurów, kapłanów, którzy przeprowadzali auspicja, wierząc, że wolę bogów można wyczytać z lotu ptaków. Alexander zacisnął palce na różdżce, aż pobielały mu knykcie. Dlaczego bogowie mieliby chodzić, skoro mogą latać?, pomyślał, celując w złote oko przelatującego nad nim kruka.
// Rzucam kostką na statystykę kształtowanie, chcę podciąć ptakowi niosącemu korespondencję skrzydła.
Rzut Z 1d100 - 30
Akcja nieudana
Akcja nieudana
Skrzywił się, gdy nie trafił. Nie miał problemów ze wzrokiem: winę za porażkę ponosiły jego drżące dłonie, które nie potrafiły utrzymać różdżki na tyle stabilnie, aby udało mu się wycelować. Nagle poczuł się tak samo bezradny jak w swoim śnie. We śnie, w którym kruki umykały przed jego bezsilnymi dłońmi, sycąc się jego frustracją tak jak i wątrobą. "Do trzech razy sztuka", lubiła mawiać Ambrosia, ale Alexander nie trafił ani razu: opuścił różdżkę, powiódłszy wzrokiem za odlatującym ptakiem, którego nie udało mu się zabić. Ostatni raz rzucił spojrzeniem na zakład spirytystyczny ukochanej, zanim teleportował się, odprowadzany krakaniem kruków, które brzmiało jak śmiech.
Koniec sesji
// Korzystam z przewagi Znajomość półświatka I, aby wybrać dobry punkt obserwacyjny na Nokturnie.
// Ogrywam przewagę Wykaz intencji (jasnowidzenie) w związku ze snami. Wspominam sen, który nawiedza mnie odkąd dołączyłem do szeregów Czarnego Pana (opisany wcześniej przy sesji rekrutacyjnej). Ogrywam przewagę Wróżbiarstwo, żeby powiązać to z auspicjami i wróżbami, którymi rzucaliśmy sobie w twarz z Millie Moody w sesji w trakcie Czarnego Wesela.
// Ogrywam przewagę Wykaz intencji (jasnowidzenie) w związku ze snami. Wspominam sen, który nawiedza mnie odkąd dołączyłem do szeregów Czarnego Pana (opisany wcześniej przy sesji rekrutacyjnej). Ogrywam przewagę Wróżbiarstwo, żeby powiązać to z auspicjami i wróżbami, którymi rzucaliśmy sobie w twarz z Millie Moody w sesji w trakcie Czarnego Wesela.
Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat