31.05.2025, 11:40 ✶
Mackenzie Greengrass przespała początek końca świata.
Popiół sypał się z nieba, a ona weszła do kamienicy, nie zwracajac uwagi na to, że ludzie się zatrzymują i patrzą w górę. Padła na łóżko po wyczerpującym treningu, ledwo wróciła na Horyzontalną i zasnęła. Jej mieszkanie nie padło łupem płomieni, Mackenzie spała więc snem sprawiedliwych, nieświadoma, że jej sąsiedzi walczą o życie i dobytek, że z nieba sypie się popiół, że śmierciożercy szaleją po ulicach. Może przespałaby tak całą noc, i odkryła rozmiar zniszczeń dopiero rano, gdyby nie runa, która wypełzła na ścianę jej mieszkania, powoli przesączając do umysłu koszmary, by potem zmusić dziewczynę do przebudzenia. Mackenzie leżała przez chwilę na łóżku, zdezorientowana, niepewna, co było koszmarem, a co jest jawą.
Za oknem było ciemno.
Za oknem było jasno.
Mackenzie zwlekła się z łóżka i wyjrzała przez szybę. Niebo było czarne, spowite chmurami, za oknem unosił się dym, a to światło, które ją zdziwiło, nie było lampą, zapaloną ręką Latarnika, a łuną pożaru.
Greengrass, tak błyskawicznie reagująca podczas meczów, tym razem stała po prostu w bezruchu. Długo. Bardzo długo, próbując zrozumieć, co się dzieje i zdecydować, co robić. Strach nie pojawił się od razu, dopiero po chwili zaczął powoli wpełzać pod skórę, napełniając ciało chłodem, ale dziwne wrażenie nierealności przytępiało go. Mackenzie zresztą nigdy nie była skłonna do paniki.
Cofnęła się w końcu i z zadziwiającym spokojem zabrała za przebieranie z piżamy w ubranie. Odkręciła w łazience wodę, napełniając nią wannę, bo może nie mogło to pomóc, ale przecież nie zaszkodzi, i wrzuciła do tej wanny kufer wypełniony nierozpakowanymi po ostatnim wyjeździe na mecz rzeczami. Greengrass była bogata. Nie musiała troszczyć się o dobytek. Ale też przez większość życia była tak biedna, że robiła to wręcz odruchowo. Zgarnęła swoją miotłę, i przywiązała do niej worek, do którego wrzuciła trochę przedmiotów, które uznała za najcenniejsze, zabrała sakiewkę z pieniędzmi i przez moment spoglądała na wszystkie swoje kwiaty.
Nie była pewna czy mieszkanie spłone, i nie mogła zabrać ze sobą ich wszystkich, ale serce bolało ją bardzo, że musi je tutaj zostawić.
Zagryzła wargę, podejmując bolesną dla siebie decyzję. Złapała małą doniczkę, by wepchnąć ją do kieszeni bluzy, straszliwa zbrodnia, niewybaczalna w normalnych okolicznościach. Drugą, większą, zgarnęła pod pachę, a potem na moment spojrzała w lustro. Jej włosy skróciły się i stały ciemne: chciała mniej rzucać się w oczy i zmniejszyć ryzyko, że się spalą, rysy twarzy też zmodyfikowały się, i nagle była bywalczynią pobliskich barów, nie znaną zawodniczką quidditcha. W ostatniej chwili przypomniała sobie jeszcze o tym, żeby przewiązać czymś twarz: ten dym na pewno nikomu nie służył.
A potem z miotłą i kwiatkiem zbiegła na dół po schodach.
Na ulicy słychać było nawoływania, dym spowijał wszystko i zaczęła wątpić, czy zdoła po prostu odlecieć. Przycisnęła do siebie mocniej i miotłę, i doniczkę, a chłodne igiełki strachu wbiły się w jej żyły ze zdwojoną mocą. Ktoś w pobliżu wolał o pomoc i zdała sobie sprawę z tego, że to jeden z jej sąsiadów – chyba miał problem z wydostaniem się z chmury dymu…
Przewaga metamorfomagia – postać zmienia wygląd.
Popiół sypał się z nieba, a ona weszła do kamienicy, nie zwracajac uwagi na to, że ludzie się zatrzymują i patrzą w górę. Padła na łóżko po wyczerpującym treningu, ledwo wróciła na Horyzontalną i zasnęła. Jej mieszkanie nie padło łupem płomieni, Mackenzie spała więc snem sprawiedliwych, nieświadoma, że jej sąsiedzi walczą o życie i dobytek, że z nieba sypie się popiół, że śmierciożercy szaleją po ulicach. Może przespałaby tak całą noc, i odkryła rozmiar zniszczeń dopiero rano, gdyby nie runa, która wypełzła na ścianę jej mieszkania, powoli przesączając do umysłu koszmary, by potem zmusić dziewczynę do przebudzenia. Mackenzie leżała przez chwilę na łóżku, zdezorientowana, niepewna, co było koszmarem, a co jest jawą.
Za oknem było ciemno.
Za oknem było jasno.
Mackenzie zwlekła się z łóżka i wyjrzała przez szybę. Niebo było czarne, spowite chmurami, za oknem unosił się dym, a to światło, które ją zdziwiło, nie było lampą, zapaloną ręką Latarnika, a łuną pożaru.
Greengrass, tak błyskawicznie reagująca podczas meczów, tym razem stała po prostu w bezruchu. Długo. Bardzo długo, próbując zrozumieć, co się dzieje i zdecydować, co robić. Strach nie pojawił się od razu, dopiero po chwili zaczął powoli wpełzać pod skórę, napełniając ciało chłodem, ale dziwne wrażenie nierealności przytępiało go. Mackenzie zresztą nigdy nie była skłonna do paniki.
Cofnęła się w końcu i z zadziwiającym spokojem zabrała za przebieranie z piżamy w ubranie. Odkręciła w łazience wodę, napełniając nią wannę, bo może nie mogło to pomóc, ale przecież nie zaszkodzi, i wrzuciła do tej wanny kufer wypełniony nierozpakowanymi po ostatnim wyjeździe na mecz rzeczami. Greengrass była bogata. Nie musiała troszczyć się o dobytek. Ale też przez większość życia była tak biedna, że robiła to wręcz odruchowo. Zgarnęła swoją miotłę, i przywiązała do niej worek, do którego wrzuciła trochę przedmiotów, które uznała za najcenniejsze, zabrała sakiewkę z pieniędzmi i przez moment spoglądała na wszystkie swoje kwiaty.
Nie była pewna czy mieszkanie spłone, i nie mogła zabrać ze sobą ich wszystkich, ale serce bolało ją bardzo, że musi je tutaj zostawić.
Zagryzła wargę, podejmując bolesną dla siebie decyzję. Złapała małą doniczkę, by wepchnąć ją do kieszeni bluzy, straszliwa zbrodnia, niewybaczalna w normalnych okolicznościach. Drugą, większą, zgarnęła pod pachę, a potem na moment spojrzała w lustro. Jej włosy skróciły się i stały ciemne: chciała mniej rzucać się w oczy i zmniejszyć ryzyko, że się spalą, rysy twarzy też zmodyfikowały się, i nagle była bywalczynią pobliskich barów, nie znaną zawodniczką quidditcha. W ostatniej chwili przypomniała sobie jeszcze o tym, żeby przewiązać czymś twarz: ten dym na pewno nikomu nie służył.
A potem z miotłą i kwiatkiem zbiegła na dół po schodach.
Na ulicy słychać było nawoływania, dym spowijał wszystko i zaczęła wątpić, czy zdoła po prostu odlecieć. Przycisnęła do siebie mocniej i miotłę, i doniczkę, a chłodne igiełki strachu wbiły się w jej żyły ze zdwojoną mocą. Ktoś w pobliżu wolał o pomoc i zdała sobie sprawę z tego, że to jeden z jej sąsiadów – chyba miał problem z wydostaniem się z chmury dymu…
Przewaga metamorfomagia – postać zmienia wygląd.