• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
1 2 3 4 Dalej »
[03.09.1972] La mort nous frôle, mais ne nous prend jamais

[03.09.1972] La mort nous frôle, mais ne nous prend jamais
Zimowa Markiza
Elle ne marchait pas, elle glissait — comme une promesse murmurée dans la brume
Szlachetna sylwetka, jakby wyrzeźbiona dłutem kapryśnego mistrza marmuru — zmysłowo zimna, pełna rezerwy. Włosy, w barwie księżycowego srebra, spięte niedbale z gracją, odsłaniają łabędzią szyję i linie obojczyków niczym ramy dla portretu z minionej epoki. Jej krok, choć cichy, niesie chłód salonowego dystansu, a twarz, blada i szlachetnie powściągliwa, przędziona została z błękitu i cienia. Niska wzrostem, lecz pełna obecności, ubiera ciało w wyrafinowane tkaniny, podkreślając usta ciemnym welonem pomady. Całość wieńczy uśmiech — wyuczony, niepokojący, z nutą staroświeckiej elegii, której nie sposób zapomnieć.

Aliénor Dolohov
#1
02.06.2025, 10:46  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.06.2025, 10:46 przez Aliénor Dolohov.)  


—03/09/1972—


Anglia, Little Hangleton

Umbriel Degenhardt & Aliénor Dolohov

[Obrazek: 5vJIQKU.png]

I było w niej coś...
kobiece,
nieuchwytne,
dalekie,
coś, co trzeba chwytać pazurami.


Drobne ciało kobiecego usposobienia miało więcej uzależnienia, niźli mogło pomieścić słodko w całych kształtach ćwierćwilego usposobienia — jakby z każdego drgnienia uda, z każdego przechylenia głowy, sączyła się nieprzyzwoitość łagodna, przebrana w perłowy cień. Kochała mamić. Nie z potrzeby odwetu, lecz z potrzeby powtórzenia gestu, który raz zasmakowany — przestawał być wyborem, a stawał się przysięgą złożoną własnej naturze. Szmer sukni, muśnięcie tkaniny o biodra mężczyzny — i już zapadał się pod nią świat. Kochała kształcić pod siebie męskie usposobienia, nęcić i krzywdzić, lecz w sposób, który pachniał białym tytoniem, grzechem niesionym w jedwabnych rękawiczkach. Wodziła spojrzeniem, jak się wodzi zapałką nad oparami spirytusu. Jedno drgnienie, jedno spojrzenie spod wpółprzymkniętej powieki — i mężczyzna gotów był rozciąć sobie pierś, byle zobaczyła, jak bije w nim serce na jej cześć.
Bądź mój, wyszeptała, nie ustami, lecz skórą pachwin, linią ramienia, dygotem gardła.
Zatańcz danse macabre wobec mojego szlaku istnienia. Bądź mój.
A jednak jedna farsa — jedna jedyna — nie dawała ukojenia. Była jak drzazga wbita pod paznokieć duszy. Delacour, rodowód o barwie koniaku i srebrnych herbatach, nie mogli spomiętlić boleści żadnym procentowym usposobieniem gardła, żadnym rozpuszczeniem myśli w opiumowych oparach. Ich piękno, przeklęte w szkliwie genów, było bronią — lecz nie było tarczą. Trucizny się nie imały pięknych kształtów, lecz i zapomnienie ich nie obejmowało.
Więc pozostawał tylko smak.
Nie smak warg, nie smak skóry po deszczu.
Smak wysublimowanego bukietu winnych opowieści, w których każde zdanie było wplecionym kolcem, każda metafora — zatrutym kielichem. Piła z nich, jak się pije z cudzych wspomnień — chciwie, lecz bez ulgi. Ćmienie słodkiego zapomnienia omijało ją szerokim łukiem. Świat oferował ekstazę, ale nie niepamięć.

Szła więc przez życie, jak przez korytarz pełen luster — każde odbicie przypominało jej, kim była, a jeszcze bardziej: kim nie zdążyła już nigdy być.
Odpuściła Aleję Horyzontalną — niech oddycha mgłą i kawowym szeptem wczesnych poranków bez niej. Odwróciła się bez gniewu, bez ostatniego spojrzenia, oddając pierwszeństwo spokoju, który mieszkał w niemal czarnych ścianach zapomnianego już domostwa, dawno pogrzebanego w mchu nazwiska i splocie sekretów, jakimi obszywano mankiety starych rodów. Dom był prezentem, gestem, niemym wyznaniem, które wyprzedziło przysięgę — jej mąż kupił go, zanim jeszcze został jej mężem, zanim zieleń spojrzenia kobiecego usposobienia narzuciło Dolohovowi sznyt pięknego istnienia.

Wtedy też nie był jej.
I ona nie była jego.
Należeli do siebie — nie w sensie posiadania, lecz w aurze, która ich otulała niczym aksamitna mgła przed burzą.

To dlatego upatrywała elegancji ich ciemnego zaścianka, tej surowej, wymuskanej dystynkcji, gdzie drewno nie pachniało nowością, a pamięcią, a każdy skrawek przestrzeni był śladem czyjegoś przeżycia, niekiedy krzywdy, innym razem rozkoszy. Styl był wysublimowany, lecz nie przerysowany; dekoracyjny, a przecież nie przesycony. Ramy obrazów — przemycone z kontynentu i świata, a każdy z nich zdawał się znać jej imię, szeptać je nocą, kiedy świeca dogasała z miękkim jękiem.

Nie lubiła złota. Uważała je za zbyt pierwotne, za zbyt chciwe. Srebro miało elegancję cienia, coś z wilgoci wrześniowego poranka, z oddechu niewypowiedzianych myśli.

I tak żyła — w półcieniu, w aksamitnej półprawdzie.

Sercem domostwa była niegdyś oranżeria — szklana katedra emocji, przesłonięta zewsząd kotarami w odcieniu czerwonego wina;  światło świec nie walczyło z mrokiem, lecz współistniało z nim jak pocałunek z rozstaniem. Pośrodku, na chłodnym marmurze, stało pianino. Czarne, lśniące jak jezioro tuż przed zamiecią. Obok skrzypce matki — nigdy zagrane do końca, nigdy zapomniane. Ich obecność była niemal metafizyczna, jak ślad dłoni na powierzchni tafli, po kimś, kto zanurzył się zbyt głęboko.

Od roku niemal codziennie przesiadywała właśnie tam.
Nie pisała listów. Nie prowadziła dziennika.
Pisała dźwiękami.

Nuciła, kreśliła nuty, poprawiała kreski, jakby w tych kilkunastu taktach dało się ułożyć sens jej istnienia, zrozumieć czemu wróciła, a może dlaczego nigdy tak naprawdę nie odeszła. Gdy smyczek opadał na monument czerni i kości słoniowej, czuła, że nie tworzy muzyki. Ona ją odzyskiwała, jak się odzyskuje wspomnienie zapomnianego zapachu — powoli, z nabożnością.

A może pisała pieśń żałobną?
Nie dla zmarłego.
Dla siebie samej, z czasów, gdy jeszcze śniła o czymś innym niż cisza.

— Ani cień, ani kres nie przyjdą po nas... — Zanuciła mową tutejszego ludu, nucąc pieśń na wpół z przeciąganiem smyczka po smukłych liniach drgających strun. Echem rozniósł się katorżniczy, niemal wyciągnięty z koszmarów huk, unosząc kobiece ciało w stan pokracznego zawodzenia przestrachem. — Kroczymy poza ostatni oddech; nienaruszeni, nieśmiertelni w blasku naszej przysięgi... — Znowu ta przekorna cisza. Odnajdziesz mnie?

@Umbriel Degenhardt


Ślepa jestem, oślepiona majem.
Nic nie wiem prócz, że pachną bzy.
I ustami tylko poznaję,
żeś ty nie ty...


« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Aliénor Dolohov (751)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa