12.09.2025, 12:28 ✶
05.1969
Soho
lansiarski apartament w mugolskim hotelu
Soho
lansiarski apartament w mugolskim hotelu
To nie było takie trudne.
Właściwie miała całkiem niezłą wprawę.
Cała idea polegała na tym, żeby napierdolić się tak, aby zapomniała, że jest kurwa sobą.
Czasem wystarczał alkohol.
Czasem trzeba było dorzucić dragi.
Czasem dobrze wspomagało cały proces dobre rżnięcie.
Tego dnia jej wspaniały i cudowny brat, najlepszy na świecie auror, ideał pośród mężczyzn i całkiem przy okazji jej współlokator, znów miał wolny wieczór zarezerwowany nie dla niej tylko dla tej jasnowłosej pizdy, która uroiła sobie, że mogłaby być częścią rodziny.
Słodką ironią pozostawał fakt, że owa pizda była jej przyjaciółką, do brata - z powodów oczywistych - nie powinna rościć sobie żadnych praw, ale zazdrość rozjebywała jej małą główkę, a żałość i niezadowolenie z bycia podrzędnym magicznym krawężnikiem mimo awansu jej ziomeczków i kolegów z Brygady skutecznie nie pomagał.
A zatem alkohol. Odhaczone.
Dobra muza. Odhaczone.
Po narkotyki nie zdążyła sięgnąć, bo na parkiecie pojawił się on.
Uwielbiała Soho, to miejsce było jak pudełko czekoladek, a ta która dziś wpadła jej w ręce była doprawdy smakowita.
Szczupłe ciało, zawadiacki uśmiech, aureola czarnych loków, które na myśl przywodziły jej złotego chłopca, kuzyna, przy którym potrafiła być nieco mniej nieszczęśliwa.
Nie musieli za dużo mówić, usta w tych okolicznościach nadawały się do zupełnie innych aktywności zazwyczaj mówienia uniemożliwiające. Nie musieli za dużo mówić, bo ciała mówił same za siebie.
Miała przebłyski. Drogę do hotelu, rozpłaszczenie się na lustrze w windzie. Pokój, którego największą zaletą było dużo powierzchni płaskich. Była żarłoczna, rozedrgana, była chaosem i pragnieniem, jakby mężczyzna zdarł z niej skórę i pozwolił przez moment, przez chwilę być kimś, kim nie była w świetle dnia. Kimś ubóstwianym. Wyznawanym pocałunkami i atencją, której tak rozpaczliwie potrzebowała by móc oddychać.
To było dobre.
Ale za wszystko co dobre, trzeba było zapłacić. Zwłaszcza rano. Zwłaszcza gdy się balowało w mugolskiej dzielnicy i leżący obok na łóżku ogier z pewnością nie dysponował eliksirem niwelującym chociaż część objawów kaca.
Usiadła na łóżku i przeciągnęła się, dopiero teraz mając na tyle świadomości by rozejrzeć się gdzie wylądowała tym razem. Pokój okazał się apartamentem, wcale nie tak biednym, zmiętoszona pościel zachowała swoją ekskluzywną miękkość i pachniała całkiem nieźle jak na rzeczy, które wyprawiali ledwie kilka godzin temu. Przeciągnęła się, pozwalając bliźnie w kształcie pioruna zdobiącej połowę pleców rozciągnąć się i ściągnąć ponownie w swoje chaotyczne miejsce.
– Nieźle kurwa. Widzę, że matka natura winszowała Ci nie tylko w zawartości spodni, ale również kieszeni. Fajnie. Mam nadzieję, że to oznacza, że zapraszasz mnie na śniadanie? – Imię nie mogło paść, bo nawet jeśli jej się przedstawił, zginęło to gdzieś w mroku pijańskiego szału. Pod tym względem lubiła być kobietą. Nie musiała się martwić, że jej nie stanie.
Ciało umęczone próbą spionizowania sekundę później odmówiło posłuszeństwa, więc Moody opadła na powrót na kołdrę, czyniąc sobie z męskiego biodra poduszkę na okoliczność rozpaczania nad swoim stanem.
– Ciebie też tak łeb napierdala? – czknęła i zmrużyła oczy. – Światło dzisiaj serio zdecydowanie przesadza ze swoją aktywnością. – Może powinna zawinąć się nim typek się obudził, ale mogła poudawać mugolkę te trzy sekundy dłużej i wyłudzić od niego chociaż jakąś dobrą kawę. Zasłużyła sobie.