Tower Bridge
Popołudnie sprzyjało Londynowi. Nigdy nie lubił tego miasta - tego i jemu podobnych. Wielkich, krzykliwych, rozproszonych w ludzkiej bieganinie, chociaż sam był zabiegany. Bo jednocześnie bieganie, krzykliwość ludzi, ich barwy, ich emocje, doznania, to, co mieli do przekazania i wszystko, czego przekazywać nie mogli, bo się z jakiegoś powodu wstydzili czy bali - jednocześnie to kochał i tego potrzebował. Dopiero jednak mieszkając z daleka od tego miejsca potrafił to docenić. Ten zgiełk nie służył mu, kiedy czasem Edward i Aydaya zostawiali go u Bulstrodów, kiedy chcieli gdzieś wyjechać z Pandorą - na przykład do Turcji, do rodziny Buruk, z której Aydaya się wywodziła. Albo kiedy Edward akurat był zbyt zajęty, żeby kręcił mu się pod nogami, bo w końcu Aydaya niekoniecznie ten czas poświęcać chciała. Dom Bulstrodów był jak jego drugi dom. Szczególnie w ostatnich latach, kiedy wyniósł się z rodowej posiadłości Prewettów, z Keswick, bywał u nich bardzo często. Czy to na kawę, czy to spędzić z którymś z nich czas. Żył z daleka od Londynu - ale wcale nie sprawiało to, żeby zaglądał rzadko. Pokątna była prawdziwym centrum interesów, nie wspominając o przyjęciach, po których Laurent Prewett uwielbiał się włóczyć. Ta sielanka gdzieś jednak zaginęła. Zagubiła się w mrocznych czasach, jakie zalały świat paskudną falą i postanowiły wszystkich topić. Każdy był zabiegany. Nie miał czasu Atreus, nie miał czasu Orion. Więc... całkiem miłym było trafić akurat na niego, kiedy to wolne miał, żeby móc się dokuśtykać na kawę. Mugolska kawiarnia położona przy Tamizie, z widokiem na piękny, dumny most, który zachwycał technologią wykonania i swoim majestatem, niekoniecznie została przez niego wybrana z uwagi na to, że przepadał za mugolskimi miejscami, kawami, czy cokolwiek takiego. Lubił za to ten widok. A mugolska kawa nijak nie różniła się od tej, którą parzyli czarodzieje. Tak, dobrze było się tu dokuśtykać. Bo chociaż starał się chodzić prosto, noga ciągle dawała o sobie znać.
- Zaczynam wierzyć, że jesteś lokalnym celebrytą. Spotkać cię w ostatnim czasie to cud. - Podniósł się, kiedy zobaczył Oriona i wyszedł dwa kroki ze stolika ustawionego przy barierce, na której zawieszono kwiaty w doniczkach. Zieleń za nim cieszyła oko, zlewając się w końcu w jedno z samą Tamizą. Panował tu spokój. Wyszedł dwa kroki od stolika i wyciągnął mężczyźnie dłoń na powitanie. Nie było na Laurencie widać niedoskonałości - skryte pod czarem nie pozwalały zobaczyć, jak zmęczona naprawdę była jego twarz, że miał brzydką bliznę, czy pierwsze siwe włosy w tej jasnej platynie włosów. - Dzień dobry. Miło cię widzieć, Orionie. - Uśmiechnął się ciepło w kierunku kuzyna - tak, jakby mógł skraść jeden z promieni słońca, by spleść z niego wstążkę i podarować w tym delikatnym uścisku dłoni. Ale chyba nie mógł. Chyba to, co chciał, a to, co mógł stanowiło bardzo duży rozjazd. Gestem zaprosił mężczyznę do dwuosobowego stolika i sam zajął siedzenie z powrotem. - Mam nadzieję, że bzdurne spotkanie z kuzynem nie jest za dużym nadwyrężeniem twojego czasu? - Trochę zażartował, ale w zasadzie sam nie był pewien. Orion był aurorem. Miał teraz na pewno pełne ręce roboty. Z drugiej zaś strony - kiedy masz pełne ręce roboty to jeszcze bardziej potrzebujesz przecięcia, normalizacji. Stabilności.