• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ministerstwo magii v
1 2 3 Dalej »
[01.09.1972] Po drugiej stronie biurka || Brenna Longbottom & Maxwell Cattermole

[01.09.1972] Po drugiej stronie biurka || Brenna Longbottom & Maxwell Cattermole
Czarodziejska legenda
Sztuka alchemii nie zna lęku przed trucizną — z jadu rodzi się życie.
Czarodziej nieznanego statusu krwi; znany XVI-wieczny lekarz i alchemik. Jest on uznawany za odkrywcę mowy węży.

Paracelsus
#1
15.11.2024, 15:33  ✶  
Było niemal południe. Piękny pierwszy dzień września. Trochę chłodniejszy niż jeszcze wczoraj, nieco bardziej wietrzny, ale słoneczny i napawający pewnym optymizmem.
No cóż. Nie na długo. W Ministerstwie takie dni zazwyczaj były całkowitym przeciwieństwem spokoju i radości. Zupełnie tak, jakby niektórzy pracujący tu urzędnicy słabli przez piękną pogodę i próbowali odbudować utracone siły poprzez nasycanie się energią petentów.
Ale o tym Brenna przecież wiedziała, czyż nie? Była na to całkowicie gotowa, prawda? Znała to miejsce, odnajdywała się w nim, więc z powodzeniem mogła wejść w rolę czarownicy po drugiej stronie ministralnego biurka. Nie jako pracownica, lecz jako osoba przychodząca w to miejsce w szczytnym, dobrym celu. Ktoś, kto chciał dawać od siebie jeszcze więcej.
Na nieco pożółkłych, niegdyś białych ścianach korytarza prowadzącego do zamkniętej części Departamentu wisiały wyblakłe plakaty, które kiedyś głosiły chwałę magii a teraz jedynie przypominały o dawnych czasach, gdy instytucja była darzona większym szacunkiem.
Wysoka, szczupła kobieta ubrana w przestarzały, zdecydowanie niemodny, ale bardzo praktyczny strój wyłoniła się zza rogu. Przystanęła w miejscu, przesuwając spojrzeniem po każdej z osób znajdujących się wraz z Brenną w biurokratycznym przedsionku piekła i wreszcie zatrzymując wzrok na twarzy młodej kobiety.
Nawet jeśli w głowie Brenny nie pojawiło się żadne nazwisko, chuda blondynka wyraźnie rozpoznała Longbottom. Zdecydowanym, szybkim krokiem ruszyła w kierunku brygadzistki.
Jej kroki odbijały się echem w dusznej przestrzeni a ich echo zdawało się ześlizgiwać w ponure zakamarki korytarza, wypełniając pomieszczenie stukotem ostro zakończonych obcasów.
- Pani Longbottom, jak mniemam - w jej wypowiedzi ciężko było znaleźć pytający ton, jaki byłby całkiem na miejscu w tych okolicznościach, gdyby nie to, że czarownica bez wątpienia wiedziała, kogo poszukiwała.
Odezwała się szorstkim, trochę chrapliwym głosem zaprawionej w boju palaczki, stając tuż obok młodszej pracownicy Ministerstwa, górując nad nią co najmniej o półtorej głowy - częściowo zawdzięczając to naprawdę wysokim szpilkom wystającym spod szaty, częściowo wysokiemu upięciu jasnych włosów.
- Tilda Avery - przedstawiła się sucho i konkretnie, wyciągając kościstą, zimną dłoń w kierunku rozmówczyni.
Jeśli Brenna zdecydowała się zareagować i uścisnąć rękę urzędniczki, mogła zdziwić się, ile krzepy miała jej, bądź co bądź, koleżanka z pracy. Z tym, że zupełnie nieznana. To, że Longbottom jej nie rozpoznawała mogło co prawda świadczyć o tym, że Tilda dopiero co wróciła do pracy lub była nowym ministerialnym nabytkiem, ale trudno było to stwierdzić.
Mogła mieć równie dobrze dwadzieścia jak i czterdzieści lat a jej postawa świadczyła o tym, że znakomicie odnajdowała się w ciężkiej, nerwowej atmosferze Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof.
- Proszę za mną. Pan Cattermole pani oczekuje - nie czekała na reakcję ze strony Brenny, tylko od razu obróciła się na piętach, ruszając tam, skąd przyszła i znikając za rogiem korytarza jeszcze zanim Longbottom zdążyła wykonać pierwszy ruch.
Nie zamierzała czekać na dziewczynę ani podejmować z nią żadnej lekkiej i niezobowiązującej rozmowy. Szła wyprostowana jak trzcina, patrząc przed siebie w kierunku częściowo przeszklonych drzwi do pomieszczenia na końcu korytarza. Bez słowa machnęła różdżką, by je otworzyć. A następnie odsunęła się na bok, żeby przepuścić Longbottom.
Trafiły do niezbyt dużego pomieszczenia będącego kolejnym przedsionkiem (a może już pierwszym kręgiem?), w którym w centralnym miejscu znajdowało się drewniane biurko a za nim urzędnik, który nawet nie uniósł wzroku na dźwięk otwierających się i zamykających drzwi.
Staro-młody czarodziej siedział przy zagraconym biurku tuż przy samopiszącej maszynie do pisania. W środku pomieszczenia panowała chłodna atmosfera, całkowicie wyzuta z jakiejkolwiek przytulności. Niski sufit przytłaczał nijaką brązową barwą, która, gdyby Brenna bardziej się przyjrzała, nie była jego naturalnym kolorem. Raczej świadczyła o setkach, jeśli nie tysiącach wypalonych papierosów, cygar i fajek.
W powietrzu unosił się zapach dymu, starych papierów i chemicznie cytrynowa woń świeżo wyczyszczonej wykładziny, która również pamiętała czasy swojej świetności. To, że ktoś ewidentnie przed chwilą na nią zwymiotował, bo w pobliskim koszu na śmieci w dalszym ciągu leżały brudne chusteczki, nie poprawiało klimatu.
Urzędnik uniósł wzrok znad stosu dokumentów. Jego twarz była surowa a oczy w kolorze wyblakłego błękitu zdradzały brak zainteresowania czy jakiejkolwiek empatii. Powoli kiwnął głową w stronę kobiet. A gdy znów spuścił wzrok i zajął się papierami, Brenna mogła dostrzec jak palce jego dłoni powoli przesuwają się po kartkach, jakby studiował strukturę papieru zamiast czytać napisane tam treści.
Maszyna w dalszym ciągu pisała a jej klawisze uderzały o papier na podkładce przypominając rytmiczne uderzenia młota w kuźni.
W pewnym momencie, minutę lub dwie po tym jak znalazły się w pomieszczeniu, Avery po raz kolejny prostu obróciła się na pięcie i po prostu wyszła bez słowa, z głuchym łoskotem zamykając za sobą drzwi. Zapadła cisza przerywana wyłącznie szelestem papieru i odgłosami maszyny.
Czas mijał, życie w instytucji płynęło bezlitośnie. Minęły dwie? Może trzy kolejne minuty? Nawet jeśli Brenna usiłowała w tym czasie porozumieć się z mężczyzną, ten ani myślał oderwać się od pracy.
W pomieszczeniu stał rząd krzesełek. Małych, rozkładanych z podnoszącymi się siedziskami. Bardziej niczym wyjętych z sali teatru bądź kina aniżeli urzędowych. Usiadła? Stała w miejscu?
W końcu urzędnik uniósł brwi i skinął na nią głową, wyraźnie wskazując, by podeszła bliżej.
Na chwilę zapadła cisza, w której kobieta mogła usłyszeć dźwięki z zewnątrz. Gdzieś tam na korytarzu nadal panowała wrzawa i zwyczajowy ministralny harmider, ale tu czas zdawał się zatrzymywać i wznawiać, jakby tamte prawa nijak go nie dotyczyły.
- Uzupełni - czarodziej odezwał się bez ostrzeżenia, przesuwając jakąś kartkę po biurku - formularz. Tu - jego palec przypominający bardziej szpon sępa trzykrotnie uderzył w pergamin, niemalże robiąc w nim dziurę - tu i tu. A następnie odda formularz i pozostawi różdżkę w koszyku przed następnymi drzwiami. Przejdzie przez nie. Siądzie na krześle i zaczeka. Pan Cattermole wezwie do siebie - nie pytał czy wszystko jest jasne, po prostu założył, że tak.
Miała wypełnić mu dokument potwierdzający zdanie różdżki (kwestie bezpieczeństwa - głosił jeden z punktów na dokumencie) o konkretnych parametrach. Było to o tyle interesujące, że w koszyku przed kolejnymi przeszklonymi drzwiami nie leżała żadna inna różdżka. Nie było możliwości, by ktokolwiek się pomylił i wziął nie tę, która do niego należy.
Mimo to mężczyzna nie wyglądał, jakby był skory do dyskusji z Longbottomówną. Wręcz przeciwnie. Wrócił do pracy. Jeśli Brenna oddała mu wypełniony formularz i złożyła różdżkę we wskazanym miejscu, mogła przejść przez drzwi na...
...kolejny korytarz. Tym razem z jeszcze dłuższym rzędem krzesełek rodem z teatru po jednej stronie i całą masą drzwi po drugiej.
Jeśli chciała z nim dyskutować o sensie rozbrajania się, jak najbardziej mogła, choć jedno spojrzenie na minę czarodzieja wystarczało, żeby mogła uznać, że nie uzyska zbyt wiele zrozumienia. A przemycenie różdżki ze sobą zdecydowanie nie wchodziło w grę.
Dla kobiety to było zaledwie początkowe starcie w bitwie z biurokratycznym systemem, który mógł ją zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie, mimo że w teorii sama była jego częścią. Była na to gotowa?
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#2
15.11.2024, 22:37  ✶  
Czy Brenna była gotowa na biurokratyczną maszynę? Tak się jej wydawało. Siedziała po drugiej stronie biurka tysiące razy, ale bywało też, całkiem często, że role się odwracały. Musiała wiele razy prosić o współpracę inne Departamenty, zetknęła się wielokrotnie ze ścianą, jaką byli Niewymowni, ilekroć w śledztwach pojawiało się coś dziwnego. Bywało, że pomagała załatwiać pewne rzeczy bratu w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami albo składała formularze rozliczeniowe przy okazji akcji charytatywnych: jak przy organizacji balu wczesną wiosną. Wiedziała, że w Ministerstwie panuje czasem chaos, że niektóre wydziału są skorumpowane albo szaleje w nich nepotyzm, i że drobne kruczki prawne, tak kochane przez prawników, często istotniejsze były niż dowody albo zdrowy rozsądek.
Oczywiście, mogła zmienić jeszcze zdanie.
Brenna miała mieć późniejszą zmianę, chociaż – skoro i tak musiała przyjść do Ministerstwa wcześniej – ranek spędziła w Biurze Brygady, załatwiając parę spraw, zanim udała się na właściwe piętro. Nie w mundurze, bo ten nie zrobiłby raczej najlepszego wrażenia, a w szarych spodniach, szarej marynarce i jasnej koszuli, bez żadnych ozdób, za to bez wątpienia spod ręki utalentowanego krawca. Nie zaskoczyło jej zbytnio, że została rozpoznana: ostatecznie urzędnicy w Ministerstwie mijali się na korytarzach i w stołówkach, i nawet jeśli nie mieli wiele kontaktu, to zwykle większość orientowała się choćby pobieżnie, kto jest z kim.
– Dzień dobry, pani Avery – przywitała Tildę, ściskając jej dłoń, uściskiem pewnym, ale nie nazbyt mocnym, aby nie rozpoczynać przypadkiem zawodów, która z nich ściśnie rękę drugiej mocniej. Ruszyła za nią, a potem (po „dzień dobry” skierowanym do urzędnika) cierpliwie poczekała na uwagę.
Takie traktowanie rzadko nastrajało pozytywnie i ciężko było powiedzieć, aby poczuła szczególną sympatię wobec pracowników wydziału, ale nie wywoływało w niej także złości. (Chociaż, wręcz z odrobiną rozbawienia, zastanowiła się, czy tak samo zostałby potraktowany Abraxas Malfoy, gdyby ogłosił, że chce przekazać jakąś darowiznę dla dobra Ministerstwa Magii.)
Czy podobało się jej, że pozbawiano ją różdżki? Ani trochę. Odbieranie różdżki czarodziejowi było swego rodzaju ostatecznością, mogłaby też przysiąc, że nie jest to standardowa procedura, i przez głowę przemknęło jej nawet, że ktoś chciał ją celowo obrazić, skoro nie rozbrajano nawet pracowników doprowadzanych na przesłuchania do Bonesa czy Moody, ale nijak nie skomentowała żądania. Byli w gmachu Ministerstwa, sama poprosiła o spotkanie i nawet w swojej niewątpliwie narastającej paranoi nie spodziewałaby się, że zostanie tutaj zaatakowana. Odmawiając nie tylko nie miałaby żadnych szans na realizację zamierzania, co mogłaby przeżyć, ale nie pojawiając się na spotkaniu obraziłaby szefa jednego z ważniejszych Departamentów i pewnie rozpętała trochę biurowych plotek.
Łatwiej było to przełknąć niż odwrócić się na pięcie i odejść, jak pewnie zrobiłoby mnóstwo czystokrwistych.
– Dziękuję – powiedziała więc tylko, obdarzając urzędnika uśmiechem, gdy przesunął ku niej formularze, uzupełniła je po kolei, a potem ostrożnie złożyła różdżkę w pudełku, w myślach przysięgając sobie, że jeśli tę coś spotka – zamieni życie tego człowieka w istne piekło. I że jeśli ma miotłę, to już nigdy nie zaparkuje jej tak, by nie dostać mandatu.
Czuła się, jakby ktoś pozbawił ją ręki. Nawet jeżeli bez różdżki wcale nie była całkowicie bezbronna.
Zajęła miejsce, zerknęła na zegarek - bardziej z ciekawości, chcąc skontrolować, o ile spotkanie się opóźni niż w jakiejś niecierpliwości - a potem... po prostu czekała.


Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
Czarodziejska legenda
Sztuka alchemii nie zna lęku przed trucizną — z jadu rodzi się życie.
Czarodziej nieznanego statusu krwi; znany XVI-wieczny lekarz i alchemik. Jest on uznawany za odkrywcę mowy węży.

Paracelsus
#3
16.11.2024, 20:12  ✶  
Dookoła nic się nie zmieniało. Zupełnie tak, jakby sam korytarz nie pozwalał na żadną zmianę, oplatając petentów swoimi niskimi, ciasnymi ścianami i mogąc ich pożreć w każdej chwili. Choć nie. Nie pozwoliłby sobie na coś takiego. Zamiast tego powoli ich trawił. Sekunda po sekundzie, minuta po minucie. Tym razem miał tylko jedną wizytorkę.
Tykanie zegarka na ścianie nieuchronnie wdzierało się w uszy, ale ruch wskazówek był jakby zbyt powolny, nie pasował do tego uczucia spędzania tu wieczności. Nie, gdy jeden rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że od zamknięcia drzwi do tej chwili minęło zaledwie pięć minut.
Wielu czarodziejów z pewnością mogło tu doznać klaustrofobicznego wrażenia, szczególnie że jasna barwa światła wcale nie sprawiała, że pomieszczenie wydawało się wyższe. Wręcz przeciwnie. Pożółkły beż sufitu zlewał się z dokładnie tym samym kolorem ścian i bardzo zbliżoną barwą wykładziny. Powycieranej i nadgryzionej zębem czasu, ale z pewnością nie brudnej.
Wszystko tutaj było wręcz zadziwiająco czyste. Stare, dawno nie wymieniane - to fakt, ale z pewnością nie zaniedbane. Na powierzchniach nie dało się dotrzeć ani odrobiny kurzu. Jego drobinki nie wirowały w powietrzu. Oba kosze w końcach korytarza były puste. Na podłodze nie leżał ani jeden okruszek, kawałek kartki, papierek.
Pomieszczenie pachniało cytrynowo, tradycyjnym środkiem do czyszczenia powierzchni wykorzystywanym wszędzie tam, gdzie niespecjalnie przejmowano się tym, że chemiczna woń cytrusów może być przytłaczająca dla kogokolwiek, kto spędzał tu czas.
Co zaś tyczy się czasu - gdyby nie delikatne dźwięki z zewnątrz, jak postukiwanie maszyny do pisania i okazjonalny stukot obcasów, łupnięcie drzwi, można by pomyśleć, że zatrzymał się w miejscu. Nie gonił, nie płynął z wolna. Po prostu się zatrzymał, przestał być czymś realnym a stał się wyłącznie abstrakcyjnym konstruktem tkwiącym w martwym punkcie.
- Panno Longbottom - spokojny, wyważony głos dotarł do uszu Brenny wraz o uchyleniem się drzwi na lewym końcu korytarza, w których dosłownie znikąd pojawił się elegancki czarodziej  w średnim wieku, o ciemniejszej karnacji, w idealnie czarnej szacie ze spodnią śnieżnobiałą koszulą i krawatem.
- Witam i zapraszam - odezwał się wskazując wnętrze gabinetu i przystając w drzwiach w taki sposób, aby przepuścić w nich brygadzistkę, zamykając je za nią z cichym trzaskiem. - Proszę spocząć. Nasze spotkanie nie powinno zająć długo, jednak być może zechce się pani czegoś napić? Kawy? Herbaty? Wody? Soku ze słodkaczki?
Pomieszczenie, w którym się znaleźli było równie czyste, co korytarz. Większą część ścian zajmowały wysokie półki pełne książek i teczek ułożonych według jakiegoś starannie dopilnowanego systemu, o czym świadczyły niewielkie kolorowe paski na brzegach wszystkich przedmiotów na półkach.
Zza mlecznej szyby okiennej biło jasne światło dnia, choć Brenna przecież doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości nic za nim nie było. Wszystkie okna były sztucznie wyczarowane. To tutaj przy tym wyjątkowo jasne i czyste.
Za ciężkim biurkiem z ciemnego drewna stał duży, skórzany fotel o ciemnoczerwonym kolorze. Przed biurkiem dwa mniejsze, ale wyglądające na całkiem wygodne. Również obite skórą, z tym że jasnobrązową. Na niewielkiej szafce obok stała olbrzymia paproć.
Patrząc na nią, dziewczyna mogłaby przysiąc, że roślina poruszyła liśćmi w leniwym powitaniu. Zdawała się ją obserwować, choć nigdzie nie było widać oczu a po kolejnym mrugnięciu paproć zamarła. Wyglądała już jak zupełnie zwykły kwiat doniczkowy. Z tym, że wyjątkowo duży i rozłożysty.
Jeśli Brenna zdecydowała się zareagować twierdząco, wybierając konkretny napój, mężczyzna machnął różdżką w kierunku srebrnej tacy na samym brzegu biurka i wkrótce kiwnął głową na szklankę albo filiżankę, która się tam pojawiła. Jeśli odmówiła, kiwnął głową bez słowa. Przed nim, gdy zasiadł na swoim fotelu zaraz po Brennie, znajdowała się długa i wąska szklanka z soczyście purpurową zawartością. Niechybnie był to wcześniej wspomniany sok ze słodkaczki.
- Pozwolę sobie na wstępie przeprosić panią za wszelkie niedogodności. Rzecz jasna nie chcemy traktować pani jak zwykłej wagi czarownicę - przez twarz czarodzieja przebiegł nieznaczny, niewiele mówiący uśmieszek.
Raczej z gatunku tych chłodnych, oficjalnych i wymuszonych, a może nawet nieznacznie drwiących. Miał bardzo spokojny, głęboki, przyjemny dla ucha głos bez wyczuwalnego akcentu. Jeżeli jakiś miał to w tej chwili brzmiał perfekcyjnie bezemocjonalnie i neutralnie.
- Pozwolę sobie przejść do rzeczy. A więc pani list - jak za machnięciem różdżki (tej, która spokojnie leżała na blacie przed nim nieruszana od chwili wyczarowania napitku) koperta z zawartością znalazła się w dłoni Cattermola - czy może przybliżyć nam pani przyczyny zainteresowania wsparciem Ministerstwa a w szczególności naszego Departamentu? - Spojrzał na nią uważnie, badawczo, nie wyjaśniając, czemu mówił w liczbie mnogiej, skoro byli tu wyłącznie we dwoje.
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#4
16.11.2024, 20:47  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.11.2024, 20:48 przez Brenna Longbottom.)  
Brenna była osobą, która lubiła ruch i nie lubiła marnowania czasu, ale w ostatnich latach musiała nauczyć się cierpliwości. Praca w Brygadzie rzadziej polegała na pościgach, unikaniu klątw czy uspokajaniu barowych klątw (choć jej jakimś cudem to wszystko chyba przydarzało się częściej niż innym) niż na uzupełnianiu stert papierów, ochranianiu kogoś, gdy godzinami obserwowałeś otoczenie albo czekaniu czy do danego budynku wejdą jakieś osoby. Czekała więc grzecznie, a gdy szef Departamentu otworzył drzwi i przywitał ją, wstała z miejsca, posyłając mu uprzejmy uśmiech.
– Dzień dobry, panie Cattermore. Dziękuję, że znalazł pan czas na spotkanie – stwierdziła, zwykła uprzejmość, jakiej należałoby się spodziewać w takiej sytuacji, element roli do odegrania, dla nich obojga pewnie równie naturalnej jak oddychanie.
Nie rozglądała się po gabinecie jakoś szczególnie, chociaż nawykowo zwracała uwagę na różne drobiazgi, rozkład mebli, kolory nawet: to wiele mówiło o lokatorze, a to z kolei bywało istotne podczas przeszukań. Tym razem jednak nie przeszukiwała, nie przesłuchiwała i nawet nie było tak naprawdę ważne, aby dowiedziała się więcej o szefie departamentu. Paprotka zwróciła wprawdzie uwagę Brenny, ale Longbottom nie przypatrywała się jej uważnie. Nie znała się na roślinach bardziej niż przeciętny czarodziej: równie dobrze kwiatek mógł być magicznym roślinnym ochroniarzem, atakującym na polecenie swojego właścicielka, jak absolutnie niewinną paprotką, ale tak naprawdę nie miało to znaczenia.
– Dziękuję, niedawno wypiłam kawę – podziękowała, zajmując miejsce. – Och, jestem pewna, że ważę mniej więcej tyle samo, co większość czarownic.
Jej uśmiech, wciąż uprzejmy, też mógł oznaczać wszystko i nic, podobnie jak stwierdzenie, trochę żartobliwe. Było nawet nie częścią kalkulacji, a odruchem – chociaż zapewne gdyby zastanowiła się najpierw, co powiedzieć, to padłoby i tak coś podobnego, bo uznałaby to za lepsze niż alternatywy. Nawet gdyby uważała się za kogoś, komu należałoby się jakieś szczególne traktowanie (a nie uważała się, chociaż rozbrajanie wybitnie się Brennie nie podobało i zastanawiała, czy to nie była jakaś próba skierowana specjalnie w jej kierunku), to miała wrażenie, że w przypadku Cattermore’a podkreślanie swojej pozycji byłoby ogromnym błędem.
Pytanie zadane przez mężczyznę było spodziewane. Nie ćwiczyła wprawdzie wcześniej odpowiedzi, ale  argumenty miała przygotowane, a chociaż nie należała do osób, które jakoś szczególnie dobrze się prezentowały czy robiły wrażenie na ludziach – zawsze uważała, że do tego lepiej nadawał się Erik – to i pomagając matce w różnych inicjatywach nieraz musiała mówić o podobnych sprawach.
Zresztą miała trochę wrażenie, że Cattermole’a nie tyle istnieją prawdziwe powody, które nią kierowały, a raczej to, co i w jaki sposób mu powie.
I co ewentualnie będzie mógł przekazać dalej.
Mogłaby mu powiedzieć wprost „uważam, że Beltane się powtórzy i chciałabym, żeby wtedy wszystko przebiegało ze strony Ministerstwa sprawniej niż w maju”, ale tak bezpośrednie podejście byłoby chyba trochę przesadzą w obecnej sytuacji. A przynajmniej… no, najpierw wolała ubrać to w bardziej gładkie słowa.
A jeśli to "nas" ją zdziwiło - miało coś wspólnego z paprotką, czy jak? - to nie dała tego po sobie poznać.
– Sama pracując w Ministerstwie i mieszkając w Dolinie Godryka, nie mogłam nie zauważyć, że dla wszystkich kluczowych Departamentów po Beltane sytuacja była trudna. To co się tam stało… to chyba największa katastrofa w ostatnich latach. Zużyto na pewno znacznie więcej zasobów niż zwykle w tym okresie, pracownicy Ministerstwa musieli działać w skrajnie trudnych warunkach, co gorsza także ludzie z poszczególnych Departamentów podczas wichury zostali ranni albo nawet zginęli, a to wygenerowało konieczność wdrożenia nowych pracowników – powiedziała Brenna. O ile zwykle mówiła szybko, często mało starannie, o tyle teraz przyjęła manierę, jaką zwykle przyjmowała, gdy raportowała coś w pracy albo gdy załatwiała coś dla swojej rodziny. Słowa wypowiadane wolniej, uprzejmy ton. I raczej pokierowanie w stronę „wzajemnej uprzejmości i chęci zaangażowania się w pracę u podstaw ku dobru społeczności” niż przypadkiem „no, pewnie macie braki, może zdołamy pomóc”. – Nie wspominając o tym, że latem też stanęło przed nami więcej wyzwań niż w poprzednich latach. Problemy z widmami, mugole widzący księżyc i słońce, szalejące rośliny… to sprawia, że całe Ministerstwo, mimo tego, że działa sprawnie, jest teraz obciążone mocniej niż zwykle.
Choćby cały oddział z jego Departamentu musiał stacjonować w Dolinie Godryka ze względu na te dziwne anomalie. Brenna wprawdzie nie powiedziała tego głośno, ale mogła się domyśleć, że wymagało to nadwyrężenia budżetu wypłatami nadgodzin.
– Moja rodzina każdego roku wybiera jakiś cel wsparcia, istotny dla społeczności czarodziejów. Po tym co stało się w Dolinie najistotniejsze wydaje się nam ułatwienie pracy Ministerstwu, zwłaszcza wobec tego, jak wiele pracownicy Ministerstwa zrobili ostatnio, aby przywrócić spokój w naszej rodzinnej miejscowości. Moglibyśmy po prostu przekazać darowiznę na rzecz całego Ministerstwa, ale osobiście uważam, że pański Departamentem w obecnej sytuacji pełni kluczową rolę. Po Beltane spadło na niego mnóstwo dodatkowych obowiązków. A w przypadku zwykłej, ogólnej darowizny obawiam się, że procedury mogłyby zająć więcej czasu niż w razie przekazania środków dla konkretnego Departamentu.
Inaczej mogłoby się okazać, że za pieniądze zorganizują turniej gargulków. Brenna niestety już nie takie rzeczy widziała w tym skorumpowanym Ministerstwie.
– Lubię efektywność, panie Cattermore, dlatego chciałabym zaoferować wsparcie bezpośrednie zamiast wypisać czek i wysłać go Ministrze Magii. A zwróciłam się do pana, bo omówienie sprawy, zanim zacznę działać… wydało mi się najlepszym rozwiązaniem.




Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
Czarodziejska legenda
Sztuka alchemii nie zna lęku przed trucizną — z jadu rodzi się życie.
Czarodziej nieznanego statusu krwi; znany XVI-wieczny lekarz i alchemik. Jest on uznawany za odkrywcę mowy węży.

Paracelsus
#5
20.11.2024, 17:20  ✶  
Komentarz ze strony Brenny spotkał się wyłącznie z bardzo nieznacznym uniesieniem brwi. Nie został skomentowany. Dokładnie tak samo jak wcześniejsze odrzucenie propozycji napitku oraz wszelkie drobne reakcje fizyczne prowadzące do momentu, w którym Longbottom zaczęła swój monolog.
W rzeczy samej - monolog, bowiem przez cały czas, gdy mówiła, mężczyzna nie odezwał się ani słowem. W pewnym momencie mogła dostrzec ruch jego ręki po różdżkę oraz machnięcie, które sprawiło, że mniej więcej od momentu wspomnienia o rannych i zmarłych podczas wichury samopiszące pióro zaczęło skrobać po pergaminie.
Dopiero, gdy Cattermole uznał wypowiedź za skończoną, odchrząknął cicho i podjął temat.
- Panno Longbottom - odezwał się spokojnie, akcentując pierwsze słowo, ale prócz tego nie zmieniając tonu głosu - chłodnego, ale ze wszech miar uprzejmego - pozwolę sobie przypomnieć, że przy tak złożonych okolicznościach jak te mające miejsce podczas Beltane, jak i również po nim, każde słowo, opinia i ocena winny być wyważone i przemyślane - uśmiechnął się nieznacznie, unosząc szklankę soku do ust, by wyłącznie zwilżyć nim sobie wargi.
Ciemnopurpurowe kropelki zalśniły w kącikach ust mężczyzny, przy jego karnacji wyglądając jeszcze ciemniej, niemalże krwiście. Cattermole uniósł materiałową chusteczkę w kierunku twarzy, delikatnym ruchem palców ścierając napitek z warg i odkładając złożony trójkącik na biurko.
- Mówimy tu o szczególnej sytuacji, która nigdy wcześniej nie miała miejsca na podobną skalę. Rzecz jasna w związku z tym pojawiły się elementy wymagające szczególnej uwagi z naszej strony. Zarówno wtedy jak i w przyszłości. Jak sama pani wskazuje, wszyscy w dalszym ciągu mierzymy się z wyzwaniami. Niemniej jednak wydaje mi się, że pewne doświadczenia zawodowe zdobywane w toku lat mogą wpływać na sposób postrzegania spraw, które z perspektywy naszych młodszych stażem pracowników mogą uchodzić za niekontrolowane i dramatyczne - stwierdził bardzo powoli chłodno ważąc każde z wypowiadanych słów.
Nie dał po sobie w żaden sposób poznać jakie wrażenie wywarły na nim słowa Brenny, która raczej nie miarkowała się w swoim przekazie. Tak. Z pewnością jej intencje były słuszne, wypowiedzi przemyślane i nie tak pochopne, aby można było je uznać za jawne zarzuty wobec Ministerstwa. Jednak sam sens był jasny. Cattermole doskonale wiedział, do czego pije dziewczyna. Nawet jeśli odmówiła napitku.
- Rzecz jasna nie twierdzę, iż pani doskonałe umiejętności nabywane pod okiem naszych najlepszych brygadzistów nie są istotne. Jednakże z uwagi na pani wiek oraz staż w Ministerstwie, a także na prywatne powiązania ze społecznością Doliny, a więc również silny wpływ emocji, sugerowałbym, by powstrzymała się pani przed wypowiadaniem zdecydowanych sądów o stanie finansowym Ministerstwa. Szczególnie podczas rozmów z innymi wysoko postawionymi urzędnikami. Tak bezpośrednie wypowiedzi, choć z pewnością bardzo szczere i płynące z głębi pani... ...poruszonej duszy... ...mogą nie zostać odebrane właściwie. Ktoś mógłby... ...dla przykładu... ...zasugerować, że nie zagłębiła się pani w dokładne okoliczności oraz kontekst wspomnianych zdarzeń z perspektywy organizacji, w której pani pracuje - powiedział z kulturalnym uśmiechem.
Był wręcz ucieleśnieniem spokoju zamkniętym w ludzkiej powłoce. Choć czy aby na pewno?
Paprotka znowu zaszeleściła w swoim kącie pokoju.
- Niezwykle istotne jest, abyśmy jako pracownicy tej instytucji przy podejmowaniu się oceny działań Ministerstwa kierowali się nie tylko emocjami, ale i zrozumieniem złożoności oraz kontekstu podejmowanych działań zamiast jedynie podkreślać negatywne aspekty wynikłej sytuacji - to mogło być upomnienie, ba, to było upomnienie, ale ton głosu mężczyzny nie uległ zmianie.
Urzędnik w dalszym ciągu kontynuował tym samym chłodno neutralnym tonem a z jego wypowiedzi nie wynikało tak właściwie nic, prócz może starannie maskowanego niezadowolenia z sugerowania mu, że jego Departament może wymagać zapomogi. Mimo to wypowiadał się, cóż, jak polityk.
- Zgadzam się, że incydent ten był nieoczekiwany i wymagał od wszystkich zaangażowanych szczególnej uwagi, częstokroć także znacznych poświęceń i nakładów finansowych. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że poświęcenie w obliczu sytuacji, o której rozmawiamy nie powinno być wyłącznie kategoryzowane jako trudności, lecz także umiejętności zarządzania kryzysowego, w której to przypadku podołaliśmy i podołamy. Ministerstwo, panno Longbottom, jest przygotowane na wszelkie podobne okoliczności mogące mieć miejsce w przyszłości - stwierdził.
To nie było zapewnienie. Nie było to także pocieszenie. Był to suchy fakt.
- Niemniej jednak zgodzę się z panią, że efektywność jest tym, na co powinniśmy przede wszystkim patrzeć. Jako Departament jesteśmy niezmiernie... ...wdzięczni za składaną ofertę. Procedury nie są czymś, co mogłoby przeszkodzić. Są dla ludzi, czyż nie? - Uśmiechnął się nieznacznie, nie angażując w to oczu. - O jakiej sumie mówimy? W postaci rzeczowej lub czekowej, rzecz jasna - zdecydowanie nie zamierzał się krępować, skoro rozmawiali o konkretach.
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#6
20.11.2024, 18:29  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.11.2024, 18:32 przez Brenna Longbottom.)  
Gdyby Brenna miała być szczera, powiedziałaby, że Ministerstwo nie podołało sytuacji, bo była w tym cholernym lesie podczas walk i po nich. Brakowało ludzi, brakowało transportu, brakowało eliksirów, brakowało wszystkiego, czego tylko brakować mogło. Ludzie umierali najpierw z rąk śmierciożerców, potem przez wichurę, a wreszcie w lesie, bo pomoc docierała za późno. Może wspomniałaby o tym, że Mavelle sygnalizowała potrzebę większej ilości ludzi na miejscu i usłyszała, że nie ma ich dość, aby można było bardziej obstawić sabat, bo ci dostępni są potrzebni gdzieś indziej. Mogłaby dodać że wie, jakie modele mioteł mają do dyspozycji pracownicy Ministerstwa i że chyba nikt specjalnie nie wierzy w doskonały stan finansów Ministerstwa Magii. Z perspektywy Brenny Ministerstwo było bogate, ale było też z jednej strony studnią bez dna, z drugiej dojną krową, dojoną przez niektóre magiczne rodziny o szerokich wpływach. Nie wierzyła, że nie wyprowadzają pieniędzy na różne sposoby, choćby pod postacią wygranych przetargów, gdy nagle coś, co w sklepie kupowało się za dziesięć sykli, kosztowało kilka galeonów.
Może wspomniałaby, że prawdopodobnie czeka ich drugie Beltane, a Ministerstwo na pewno nie poradzi sobie lepiej niż z tym pierwszym.
Ale on tak naprawdę z pewnością o tym wiedział. A ona nie była tu po to, by być szczerą, udowadniać swoje, pokazywać, że nie da sobą pomiatać, nie była tu dla uznania i wdzięczności Cattelmore'a czy kogokolwiek innego. Nie bolało jej, że urzędnik przypomina, gdzie jej miejsce, i podkreśla, że w gruncie rzeczy wcale wsparcia nie pptrzebuje. Chciała choć częściowo zasypać potężną dziurę i upewnić się, że uda się ograniczyć straty, gdy już przyjdzie co do czego. A prędzej czy później przyjdzie na pewno.
I liczyło się tylko to, że najwyraźniej w ostatecznym rozrachunku był gotów do pewnej współpracy.
Uparcie ignorowała paprotkę, chociaż jej dziwaczne „zachowania” trochę rozpraszały. To znaczy – ignorowała, czyli nie pokazywała, że zwraca na nią uwagę, chociaż zwracała, gotowa podejrzewać, że ta zaraz spróbuje ich tutaj oboje udusić, i chyba wolała być na to przygotowana.
- Dziękuję za rady, panie Cattermole. Na pewno wezmę je pod uwagę – powiedziała, gdy skończył, wciąż z mniej więcej taką samą miną, jaką prezentowała wcześniej, tym samym uprzejmym tonem. Nie tylko nie czuła się dotknięta, ale też nie była zakłopotana, bo wytrącić ją z równowagi było dość trudno. – Mogę obiecać z pewnością równowartość dwudziestu paru tysięcy galeonów. – Za dwadzieścia tysięcy swego czasu kupiono kolację z Erikiem i była to najdroższa licytacja charytatywna w ostatnich latach, zrobiła w Anglii spore wrażenie, ale zarazem suma nie uszczupliła zbytnio majątku Elliotta Malfoya, który pieniędzy miał mniej więcej tyle, co oni. I tyle Brenna mogła oddać „lekką ręką”, bez zastanowienia, znając możliwości swoje, brata, wiedząc, kto zrobi dla niej eliksiry i mechanizmy po kosztach, skąd wziąć miotłę wartą sto galeonów za połowę tej sumy, i ile musi inwestować w inne potrzeby związane z przygotowaniami do nadciągającej jesieni.
Do czasu, w którym zaczną żółknąć liście.
Celowała więc w hojność, która nie zrujnuje jej do zera.
– Ale to oczywiście początkowa suma. Jak sam pan wspomniał, pewne kwestie wymagają rozwagi, nie zaczęłam więc działać przed rozmową z panem. Sądzę, że łatwo uda się ją zwiększyć.


Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
Czarodziejska legenda
Sztuka alchemii nie zna lęku przed trucizną — z jadu rodzi się życie.
Czarodziej nieznanego statusu krwi; znany XVI-wieczny lekarz i alchemik. Jest on uznawany za odkrywcę mowy węży.

Paracelsus
#7
25.11.2024, 22:56  ✶  
Gdyby wszystkie dyskusje przebiegały w tak uprzejmej atmosferze, Ministerstwo z pewnością stałoby się jeszcze bardziej sztywnym miejscem pełnym kulturalnie uśmiechniętych, lecz przy tym cholernie sfrustrowanych ludzi. Już teraz dało się odczuć ten specyficzny duszny klimat, mimo że w pomieszczeniu było przyjemnie umiarkowane.
Najpewniej idealne dwadzieścia stopni. Nie mniej, nie więcej, choć Cattermole zdecydowanie wyglądał na typ człowieka, dla którego temperatura pokojowa oznaczała swoje pierwotne siedemnaście stopni - również nie mniej, nie więcej, ale z czystej uprzejmości utrzymywał w gabinecie trochę cieplejszy klimat, bo sam dostatecznie wiał chłodem. Ze wszech miar kulturalnym, rzecz jasna. Wszystko tutaj było wybitnie zgodne ze wszelkimi regułami kontaktów zawodowych czy jak to może lepiej pasowało w obecnej sytuacji - negocjacji biznesowych.
- Niezmiernie mnie to cieszy, panno Longbottom. Rad jestem, gdy młodzi ludzie z uwagą podchodzą do przekazywanych im informacji - ot, kolejna chłodno uprzejma odpowiedź, tym razem z neutralnym uśmiechem w istocie wcale nim nie będącym.
Ot, było to niewiele więcej niż wyćwiczony grymas. Mężczyzna wygiął kąciki ust o idealnie tyle samo stopni, obdarzając Brennę kiwnięciem głowy, po czym jego spojrzenie ponownie badawczo się w nią wbiło. Kiedy wymieniła kwotę nawet nie drgnęła mu powieka, każdy mięsień twarzy pozostał idealnie rozluźniony, ułożony we właściwym wyrazie.
- Z pewnością jest to hojna oferta, panno Longbottom, szczególnie w przypadku kierowania jej do jednego konkretnego Departamentu - odezwał się powoli, nieznacznie przekrzywiając głowę; pióro ponownie odnotowało wypowiedziane słowa, zapisując kwotę i samoistnie kilka razy ją podkreślając.
- Pozwolę sobie spytać wprost, bowiem nie wątpię, że warto, byśmy byli ze sobą zupełnie szczerzy. Gdzie tkwi haczyk, panno Longbottom? - Otóż tak, nawet nie ukrywał, że gdzieś musiał tkwić haczyk.
Nie przekonała go swoimi krótkimi wyjaśnieniami. Teraz patrzył na nią neutralnie, lecz bez wątpienia z uwagą. Zresztą, czy tak naprawdę mogła dziwić się jego wątpliwościom? W teorii nic jej nie sugerował, jednak w praktyce? Mało kto był tak hojny wobec systemu, jeśli niczego w zamian nie chciał.
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#8
26.11.2024, 00:10  ✶  
Brenna zazwyczaj była dużo bardziej swobodna, ale było jasne, że nie przy każdym i nie w każdych okolicznościach pozwalasz sobie na wszystko.
Przekrzywiła lekko głowę, ruchem może trochę dziwnie wyglądającym, bo nabytym w dużej mierze przez animagię. Uśmiech znikł, chociaż na jej twarzy próżno byłoby szukać gwałtownych emocji, a kiedy się odezwała, mówiła dokładnie takim samym tonem, jak wcześniej. Czy celowała w dobrą stronę, teraz dorzucając do frazesów trochę szczerości? Nie wiedziała, ale prawda była taka, że gdyby on się nie zgodził, mogła pójść ze stosami anonimowo podarowanego złota do Munga albo ostatecznie zaopatrzyć taką aptekę Lupinów, ile by się tylko dało. Ta droga zdawała się jej najlepszą do osiągnięcia celu, były jednak inne.
– Nie ma haczyka, panie Cattermole. Nie interesuje mnie złowienie czegokolwiek. Nie chcę niczego w zamian, nie domagam się przysług ani od pani, ani od Departamentu, nie oczekuję wdzięczności i nie zależy mi na budowaniu sobie opinii. Zapewne część rzemieślników, którzy dostarczą swoje wyroby, będzie chętna do pochwalenia się, że Ministerstwo ich używa, ale jeżeli pańskim zdaniem tak będzie lepiej, ja mogę pozostać anonimowa, chociaż rzecz jasna o zatajanie mojego udziału nie proszę. – Nie proponowała tego wcześniej i nie planowała na to naciskać: byłoby wręcz podejrzane, gdyby upierała się przy nie łączeniu jej z akcją i mogło sugerować złe intencje albo że "coś będzie nie tak". Była gotowa podpisać się pod tym imieniem i nazwiskiem. Ale jeżeli wolał udawać, że sam zdobył skądś to wszystko? Nie ma sprawy. Była gotowa oddać mu wszystkie zasługi, jeśli to miałoby go przekonać. – Mam więcej pieniędzy niż zdołam wydać przez całe życie. Wolę wykorzystać je w ten sposób niż… na złote fontanny. Sam pan zauważył: w grę wchodzą osobiste zobowiązania i silne emocje. Podczas Beltane spędziłam parę godzin zasypana pod ziemią, trzymając w ramionach podopieczną, i nie byłam nawet pewna, czy nie jest już martwa. Mój wuj zginął na polanie. O życia ludzi, których kocham, walczyli rankiem medycy. Większość moich bliskich pracuje w Ministerstwie, Ministerstwo zaś walczy z Voldemortem. Jeśli… staniemy przed kolejnym wezwaniem, oni wszyscy znajdą się w samym centrum ministerialnych działań. Wsparcie dla mojego wydziału mogłoby zostać poczytane jako próba kupienia sobie awansu, którego nie chcę i do którego się nie nadaję, wybrałam więc pański, jako ten, z którym nie mam powiązań, a jest jednym z pełniących w kryzysowych sytuacjach kluczową rolę.
A poza tym Morpheus uważał, że jesienią Londyn i Dolina Godryka zapłoną, Brenna zaś jeśli nawet nie ufała za bardzo większości jasnowidzów, wierzyła w wizje Morpheusa Longbottoma. Tyle że argument „powiedział mi jasnowidz” byłby tutaj jednak problematyczny, a cóż, wszystkie pozostałe nie były mniej prawdziwe.
Nie potrzebowała od Cattermole'a niczego, a przynajmniej święcie w to wierzyła - poza tym, by dobrze wypełniał swoje obowiązki i przyjął wsparcie, dzięki któremu jego ludzie mogliby być choć odrobinę skuteczniejsi.



Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
Czarodziejska legenda
Sztuka alchemii nie zna lęku przed trucizną — z jadu rodzi się życie.
Czarodziej nieznanego statusu krwi; znany XVI-wieczny lekarz i alchemik. Jest on uznawany za odkrywcę mowy węży.

Paracelsus
#9
23.01.2025, 20:40  ✶  
Wzrok czarodzieja, chłodny i przenikliwy, przez większość czasu był wbity w twarz siedzącej na przeciwko niego Brenny. Nie ukrywał, że analizuje każde jej słowo, zapewne zastanawiając się, na ile realne były jej propozycje, jak bardzo mógł podważyć lub wręcz przeciwnie - docenić jej intencje ewidentnie płynące z głębi duszy, napędzane traumami, obawami, doświadczeniami, o których z pewnością niełatwo byłoby mówić komukolwiek. Nawet bardzo doświadczonemu Brygadziście. Szczególnie w takich warunkach jak te panujące w gabinecie, raczej nie sprzyjających uzewnętrznianiu się.
Cattermole wyłącznie od czasu do czasu spoglądał na ruch samopiszącego pióra, upewniając się, że odnotowywane przez nie informacje były w pełni właściwe. Jak bardzo by nie były przydatne, te przedmioty miały to do siebie, że stosunkowo szybko zaczynały popełniać błędy, mieszać słowa, stawiać niewłaściwe znaki. Nieistotne, jak wysokiej klasy było jego własne pióro - w dalszym ciągu zdecydowanie pilnował poprawności tego, co miało znaleźć się w jego notatkach a potem również w konkretnych dokumentach.
W końcu był biurokratą, czyż nie? Konkretnym człowiekiem ceniącym sobie porządek i twardą rękę, dzięki którym był w stanie utrzymać wszystko w ryzach. Pod jego panowaniem, Departament miał się lepiej niż kiedykolwiek, nawet jeśli wydarzenia wspominane przez dziewczynę bez wątpienia wprowadziły w jego pracę bardzo dużo zamętu czy wyzwań, bo pewnie takiego określenia użyłby Cattermole.
Sposób, w jaki następnie przenosił wzrok na jej twarz, wydawał się obojętny. Z pewnością przykładał wagę do słów Longbottom, raz na jakiś czas kiwając głową, ale nie dał tego odczuć w żaden inny sposób. Nie było w nim ani ekscytacji na myśl o oferowanych im możliwościach ani zniecierpliwienia tłumaczeniami, o które przecież sam prosił. Lub inaczej - których oczekiwał, patrząc na Longbottom z poważną miną.
Każda odpowiedź kobiety była przyjmowana z dystansem. Urzędnik przechylał się lekko do przodu, wbijając w Brennę uważne spojrzenie, jakby chciał usłyszeć jej słowa dokładniej, ale jego postawa, sztywna i formalna, nie zdradzała żadnego zainteresowania.
Po prostu siedział przed nią, spokojnie słuchając wszystkiego, co miała mu do powiedzenia. Żaden gest mężczyzny nie był zbędny ani nieodpowiedni, żadna zmiana w wyrazie jego twarzy nie mogła być uznana za emocjonalną.
Wydawało się wręcz, że Cattermole tak głęboko wsiąkł w swoją rolę, że nawet wspomnienie o prywatnych tragediach i traumach siedzącej przed nim, bądź co bądź, współpracownicy, nawet jeśli z innej części Ministerstwa, nie wywoływało w nim żadnego poruszenia. Mimo to, gdy się ponownie odezwał, z jego ust padło ciche i spokojne:
- Wyrazy współczucia, panno Longbottom - stwierdził, rozważnie dobierając odpowiednie słowa. - Rad jestem, że mimo trudnych doświadczeń w dalszym ciągu odnajduje się pani w Ministerstwie - uprzejmy komentarz opuścił wargi Maxwella, jednakże raczej brzmiało to jak starannie wyuczona formułka niżeli faktyczny wyraz uznania bądź empatii.
Cattermole był responsywny, dobrze wychowany, miał nienaganne maniery, natomiast zdecydowanie nie wyglądał na kogoś dobrodusznego. Zapewne nie był też specjalnie miłościwym szefem, szczególnie że w prywatnym życiu przechodził ostatnio niewielkie perturbacje, starając się tego w żaden sposób nie okazywać, lecz z pewnością emanując trochę większym chłodem, czasami wręcz goryczą w stosunku ludzi, którzy w jakiś sposób go zawiedli.
Wszyscy zaś doskonale wiedzieli, że Maxwella się nie zawodzi. Nigdy, przenigdy. Tak jak on również nie zwykł zawodzić ludzi, choć bez wątpienia ze względu na zajmowaną pozycję obowiązywały go nieco inne reguły gry, inne zasady.
- Samokrytyka, panno Longbottom, jest cnotą zanikającą w tych czasach - odezwał się ponownie, powoli kiwając głową, jakby nad czymś się zastanawiał. - Niezmiernie mnie zatem zawsze... ...raduje, gdy młodzi pracownicy są świadomi własnych... ...barier, które miejmy nadzieję, mogą z czasem pokonać - stwierdził, zdecydowanie odnosząc się do wspomnienia o tym, że jego rozmówczyni nie nadawała się do awansu.
Nie zaprzeczył ani nie potwierdził. Nie zamierzał również w żaden sposób pocieszać kobiety. Jedynie kolejny raz kiwnął głową, spoglądając w kierunku kartki, po czym odchrzaknął cicho.
- Zapewne jest dla pani zrozumiałe, że nawet tak hojna oferta wymaga rozpatrzenia. Pozwolę więc sobie przedyskutować ją w szerszym gronie, informując panią - tu nastąpił powolny rzut oka na kalendarz - do końca przyszłego tygodnia. Proszę oczekiwać sowy. Tymczasem myślę, że jeśli nie ma pani do mnie żadnych innych pytań czy kwestii do omówienia, możemy uznać nasze spotkanie za zakończone - stwierdził bez uśmiechu.
Chwilę później podając Brennie dłoń o zimnym, mocnym uścisku i odprowadzając ją przez korytarz do pokoju, w którym nieznany jej mężczyzna w dalszym ciągu pisał na maszynie. Dzień w Ministerstwie trwał niezmiennie, biegnąc swoim ustalonym tempem.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości
Podsumowanie aktywności: Brenna Longbottom (2370), Paracelsus (3609)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa