Cassian stał nieruchomo, słuchając tego, co zostało już tylko żalem wyśpiewywanym w pustce. Widział w Marcie coś więcej niż ducha – widział człowieka, który przegrał z własnym cierpieniem i teraz błąkał się w jego cieniu, bez możliwości odwrotu. Jej słowa były jak odłamki szkła, które nie potrafiły już stworzyć lustra – tylko raniły tych, którzy odważyli się patrzeć. Ale on patrzył. I patrzył uważnie.
Marta zawisła nagle bez ruchu, jakby coś sobie przypomniała, jakby widziała coś, co przestraszyło ją na nowo. Jej oczy rozszerzyły się, a twarz przybrała wyraz tego dziecięcego strachu, którego echo pozostało w niej na zawsze.
– Oczy... – wyszeptała, niemal bezgłośnie, ale echo niosło to słowo po całej łazience, jakby była większa niż korytarze zamku. – Te oczy... patrzyły na mnie... wielkie... dziwne... A potem... potem już nic...
Cassian zrobił odruchowo krok w jej stronę, serce zabiło mu mocniej. Chciał zapytać. Chciał wiedzieć.
– Jakie oczy? Co to było? – słowa ledwie zdążyły się wydobyć z jego ust, gdy rozległ się głos, który przebił ciszę ostrzej niż krzyk ducha. Głos, który niósł w sobie całą siłę szkolnego rygoru i oburzenia.
– A CO WY ROBICIE W ŻEŃSKIEJ ŁAZIENCE!? – donośny głos nauczycielki, pełen zgrozy i gniewu, odbił się od ścian, przerywając czar tej chwili, rozpraszając jej ciężar jak nagłe uderzenie wichru.
Marta zawyła, ale tym razem jej lament zmienił się w śmiech – skrzeczący, figlarny, przesiąknięty nagłą ulgą i przekorą.
– Ha! Teraz to wy macie kłopot! – zawołała i w jednej chwili zniknęła za drzwiami kabiny, trzaskając nimi z echem godnym teatralnego pożegnania. W powietrzu został po niej tylko chłód i cień uśmiechu, który w jej ustach brzmiał jak kpina z całego świata.
Cassian odwrócił się wolno, czując, jak na jego karku rośnie fala zażenowania. Westchnął w duchu.
– To nie tak, pani profesor... – zaczął, już wiedząc, że nikt mu w to nie uwierzy.