Asena nie była pewna, nad którym z tych dylematów pochylał się właśnie Billius, ale ona zmagała się z tym drugim. Praca w lokalu, gdzie alkohol znajdował się na wyciągnięcie ręki, była niewypowiedzianie wygodna. Tu butelka, tam szklanka, stołek zaraz obok, jak się przytkało uszy watą to i nawet można było powiedzieć, że muzyka była przyjemna. A jak się człowiek zmęczył? No to wtedy hyc, po schodach na poddasze i już się było we własnym pokoju, we własnym łóżku, pod własną kołderką.
Oh, jak ona teraz marzyła o tym, żeby się zawinąć w koc i dupnąć na materacu, ale zamiast tego zawieruszyli się. Nie pili oczywiście w Wiwernie, bo w jej towarzystwie było to absolutnie zakazane. Nie pili też w żadnym innym z lokali dostępnych na Nokturnie, bo wystarczyło wyłuskać parę butelek i usiąść na murku nad jednym z bardzo szerokich rynsztoków, a wtedy człowiek czuł się niemal jak nad samą Tamizą. A może faktycznie udało im się tam dzisiaj zawędrować? Ale procenty były mocne, noc ciemna, a teleportacja po pijaku sprawiła, że może i byli na tym zasranym Nokturnie, ale w jakieś dupnej alejce, której numeru nie pamiętała.
- Billy, będę chyba rzygać - poinformowała kolegę, czując jak jakiś słodkawy, mdły zapach łaskocze ją we wrażliwy, wilkołaczy nos. Oparła się o jedną ze ścian ręką, drugą przytykając nos i rozglądając się; głównie po to, żeby zlokalizować Rudego i sprawdzić, czy jej narzekania miały jeszcze odbiorcę, czy może alkohol pokonał go tu i teraz i będzie musiała go nieść przez dalszą drogę. Wolałaby nie, bo jak tak dalej pójdzie, to jeszcze spóźni się do pracy. Nie, nie do pracy. Gorzej. Na śniadanie. A Lewis robił takie dobre jajka...
Blood is rare and sweet as cherry wine