11.10.2024, 23:21 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 31.12.2024, 00:32 przez Lorraine Malfoy.)
Rodzina była dla Lorraine wszystkim.
Poczucie przynależności do rodu Malfoy zawsze stanowiło jeden z głównych aksjomatów jej tożsamości: rodzina była świętą ostoją w świecie naznaczonym zepsuciem, nieważne, że sami byli zepsuci do cna – przegnili jak trupy dostarczane czasem przez koronera do zarządzanego przez Lorraine zakładu pogrzebowego. Siostry Parkinson mogły kpić z zajęcia, jakim parała się wiła, ale Lorraine odnajdywała spokój, stojąc przed rodzinnym grobowcem. Jakaś kojąca nieuchronność tkwiła w imionach jej ojca i matki, wyrytych obok siebie w kamieniu – na wieki. Rodzina sugerowała jedność, wspólnotę – przeżartą nepotyzmem bestię z tysiącem głów, każda z nich plująca jadem. Słysząc szepty za swoimi plecami, powtarzała sobie jak mantrę to, co wtłaczano jej do głowy od najwcześniejszych lat dziecinnych: była Malfoy, więc nie mogła mieć knuta przy duszy, a wciąż była warta więcej od najbogatszego spośród obecnych tu ludzi – tylko dlatego, że była Malfoy. Nawet jej ojciec nigdy nie kwestionował tej zasady, wierny swemu nazwisku. Lorraine nie przejmowała się więc plotkami, kiedy jednak słyszała najdrobniejszą choćby sugestię dotyczącą potencjalnego wydziedziczenia, serce w niej zamierało – tak, jakby najważniejsza jej część miała za chwilę umrzeć.
Dźwięki harfy nie grały jednak requiem, lecz miły uchu walc, a Lorraine i Eden spacerowały wolnym krokiem blisko wody, rozmawiając ściszonymi głosami. Kiedy wiła usłyszała pytanie kobiety, uśmiechnęła się leciutko. Początkowo powzięła jej słowa za żart, oscylującą na pograniczu humoru i pogardy kpinę, wycelowaną w młodszego kuzyna, który demonstrował dzisiaj na wszystkie możliwe sposoby, że brzydzi się przynależnością do arystokratycznej kasty: począwszy od doboru wykonywanego utworu – manifestu pogardy wobec potęgi burżuazyjnego dziedzictwa – skończywszy na wizerunkowej schiźmie z malfoyowskim blondem. Dopiero po chwili zrozumiała, że Eden mówi jak najbardziej poważnie.
Uśmiech zamarł Lorraine na ustach. Kochała swoją rodzinę, ale nie miała złudzeń, że znaczy dla nich jeszcze mniej niż Baldwin. Odgarnęła wolną ręką włosy z twarzy, starając się zamaskować zakłopotanie.
– To przecież Baldwin? Baldwin Malfoy? – podsunęła ostrożnie, badając reakcję Eden – To nasz kuzyn – właściwie, brat stryjeczny – syn... Nie pamiętam, którego to w kolejności starszeństwa brata twojego taty, za dużo ich dziadek Septimus miał. – Pamiętała, ale nie chciała sprawić Eden przykrości, że ona nie pamięta. Podejrzewając, że wszystkie te imiona nie za wiele mówią kuzynce, pośpieszyła jednak z dalszymi wyjaśnieniami, gotowa wyprzedzić jej pytania. – Jego ojciec to stryj Marcus, ten religioznawca, który zawsze zakłada najbardziej niedorzeczne szaty z dedykowanych kolekcji Rosierów na rodzinne spotkania z okazji Yule. Pamiętasz, jak pokłócił się z twoim tatą i stryjem Abraxasem o etykietę noszenia spinek do mankietów? Ostentacyjnie nie odzywali się do siebie przez rok, a my w ramach żartu podmieniłyśmy bileciki i usadziłyśmy ich obok siebie na bankiecie organizowanym przez ciocię Cornelię.
Zachichotała, wspominając zbolałą minę stryja Fortinbrasa.
– Wybacz mi, że wtrąciłam się tak znienacka w waszą rozmowę – usprawiedliwiła się nagle, nawiązując do niezbyt fortunnej interakcji z Brenną i Atreusem: do napięcia, które rosło między nimi, od momentu, gdy wymieniła uprzejmości z panną Longbottom, dopóki wszyscy się nie rozeszli się, każdy w swoją stronę – nie chciałam sprawić ci przykrości, po prostu... – Ważyła przez chwilę słowa, nie chcąc powiedzieć nic niewłaściwego. – Odstraszam dzisiaj ludzi.
Wymuszony uśmiech wykrzywił wargi Lorraine, która u boku Eden pozwalała sobie na nieco więcej swobody niż w obecności reszty rodziny – a tym bardziej zgromadzonych na wydarzeniu gości. Prychnęła leciutko, ironicznie, dając do zrozumienia, że słyszy, jak niedorzeczne rzeczy padają z jej ust, ale nie potrafi się powstrzymać przed ich wypowiedzeniem.
– Nie powiem, to nader sprzyjająca okoliczność, jeżeli potrzebny ci ochroniarz u boku – zażartowała szybko, starając się kpiną rozładować napięcie – a to zaszczyt służyć w orszaku szekspirowskiej królowej wróżek, piękna – nie wymarzyłabym sobie wspanialszego zajęcia – jestem taka szczęśliwa, że przyszłaś. – Starała się wygładzić twarz, uśmiechnąć, szczerze, bo była szczera: pokazać, że jest wdzięczna, tak, nie potrafiła słowami opisać, jak cholernie jest wdzięczna za to, że jest obok, że trzyma ją teraz za rękę, że nie wstydzi się jej... Choć Lorraine wątpiła, by Eden wiedziała, jak wiele znaczy dla kuzynki jej uwaga. – Przepraszam, to po prostu nie jest mój dzień.
Poczucie przynależności do rodu Malfoy zawsze stanowiło jeden z głównych aksjomatów jej tożsamości: rodzina była świętą ostoją w świecie naznaczonym zepsuciem, nieważne, że sami byli zepsuci do cna – przegnili jak trupy dostarczane czasem przez koronera do zarządzanego przez Lorraine zakładu pogrzebowego. Siostry Parkinson mogły kpić z zajęcia, jakim parała się wiła, ale Lorraine odnajdywała spokój, stojąc przed rodzinnym grobowcem. Jakaś kojąca nieuchronność tkwiła w imionach jej ojca i matki, wyrytych obok siebie w kamieniu – na wieki. Rodzina sugerowała jedność, wspólnotę – przeżartą nepotyzmem bestię z tysiącem głów, każda z nich plująca jadem. Słysząc szepty za swoimi plecami, powtarzała sobie jak mantrę to, co wtłaczano jej do głowy od najwcześniejszych lat dziecinnych: była Malfoy, więc nie mogła mieć knuta przy duszy, a wciąż była warta więcej od najbogatszego spośród obecnych tu ludzi – tylko dlatego, że była Malfoy. Nawet jej ojciec nigdy nie kwestionował tej zasady, wierny swemu nazwisku. Lorraine nie przejmowała się więc plotkami, kiedy jednak słyszała najdrobniejszą choćby sugestię dotyczącą potencjalnego wydziedziczenia, serce w niej zamierało – tak, jakby najważniejsza jej część miała za chwilę umrzeć.
Dźwięki harfy nie grały jednak requiem, lecz miły uchu walc, a Lorraine i Eden spacerowały wolnym krokiem blisko wody, rozmawiając ściszonymi głosami. Kiedy wiła usłyszała pytanie kobiety, uśmiechnęła się leciutko. Początkowo powzięła jej słowa za żart, oscylującą na pograniczu humoru i pogardy kpinę, wycelowaną w młodszego kuzyna, który demonstrował dzisiaj na wszystkie możliwe sposoby, że brzydzi się przynależnością do arystokratycznej kasty: począwszy od doboru wykonywanego utworu – manifestu pogardy wobec potęgi burżuazyjnego dziedzictwa – skończywszy na wizerunkowej schiźmie z malfoyowskim blondem. Dopiero po chwili zrozumiała, że Eden mówi jak najbardziej poważnie.
Uśmiech zamarł Lorraine na ustach. Kochała swoją rodzinę, ale nie miała złudzeń, że znaczy dla nich jeszcze mniej niż Baldwin. Odgarnęła wolną ręką włosy z twarzy, starając się zamaskować zakłopotanie.
– To przecież Baldwin? Baldwin Malfoy? – podsunęła ostrożnie, badając reakcję Eden – To nasz kuzyn – właściwie, brat stryjeczny – syn... Nie pamiętam, którego to w kolejności starszeństwa brata twojego taty, za dużo ich dziadek Septimus miał. – Pamiętała, ale nie chciała sprawić Eden przykrości, że ona nie pamięta. Podejrzewając, że wszystkie te imiona nie za wiele mówią kuzynce, pośpieszyła jednak z dalszymi wyjaśnieniami, gotowa wyprzedzić jej pytania. – Jego ojciec to stryj Marcus, ten religioznawca, który zawsze zakłada najbardziej niedorzeczne szaty z dedykowanych kolekcji Rosierów na rodzinne spotkania z okazji Yule. Pamiętasz, jak pokłócił się z twoim tatą i stryjem Abraxasem o etykietę noszenia spinek do mankietów? Ostentacyjnie nie odzywali się do siebie przez rok, a my w ramach żartu podmieniłyśmy bileciki i usadziłyśmy ich obok siebie na bankiecie organizowanym przez ciocię Cornelię.
Zachichotała, wspominając zbolałą minę stryja Fortinbrasa.
– Wybacz mi, że wtrąciłam się tak znienacka w waszą rozmowę – usprawiedliwiła się nagle, nawiązując do niezbyt fortunnej interakcji z Brenną i Atreusem: do napięcia, które rosło między nimi, od momentu, gdy wymieniła uprzejmości z panną Longbottom, dopóki wszyscy się nie rozeszli się, każdy w swoją stronę – nie chciałam sprawić ci przykrości, po prostu... – Ważyła przez chwilę słowa, nie chcąc powiedzieć nic niewłaściwego. – Odstraszam dzisiaj ludzi.
Wymuszony uśmiech wykrzywił wargi Lorraine, która u boku Eden pozwalała sobie na nieco więcej swobody niż w obecności reszty rodziny – a tym bardziej zgromadzonych na wydarzeniu gości. Prychnęła leciutko, ironicznie, dając do zrozumienia, że słyszy, jak niedorzeczne rzeczy padają z jej ust, ale nie potrafi się powstrzymać przed ich wypowiedzeniem.
– Nie powiem, to nader sprzyjająca okoliczność, jeżeli potrzebny ci ochroniarz u boku – zażartowała szybko, starając się kpiną rozładować napięcie – a to zaszczyt służyć w orszaku szekspirowskiej królowej wróżek, piękna – nie wymarzyłabym sobie wspanialszego zajęcia – jestem taka szczęśliwa, że przyszłaś. – Starała się wygładzić twarz, uśmiechnąć, szczerze, bo była szczera: pokazać, że jest wdzięczna, tak, nie potrafiła słowami opisać, jak cholernie jest wdzięczna za to, że jest obok, że trzyma ją teraz za rękę, że nie wstydzi się jej... Choć Lorraine wątpiła, by Eden wiedziała, jak wiele znaczy dla kuzynki jej uwaga. – Przepraszam, to po prostu nie jest mój dzień.