25.04.2025, 09:53 ✶
Zdrajca, zdrajca, zdrajca.
Spłoniesz.
Spłoniesz.
Spłoniesz.
– Millie? Może to zabrzmi dziwnie… ale czy dym przypadkiem czegoś do ciebie nie krzyczy? – spytała Brenna i zakasłała.
Wyglądała źle, ale w tej chwili źle wyglądał każdy, kto wciąż przemieszczał się po zniszczonych i opustoszałych dzielnicach Londynu. Ciężko było ją wręcz rozpoznać, bo popiół i sadza zmieniły barwę włosów, twarz miała całą ubabraną, marynarkę trzymała na sobie tylko dlatego, że wciąż mogła choć trochę ochronić skórę. Obie miały za sobą długie godziny przemieszczania się po zadymionych ulicach, gdy popiół wdzierał się do płuc, drażnił gardło, sprawiał, że piekły oczy. Brenna przynajmniej dwa razy wbiegała w ogień i była więcej niż pewna, że Moody też to zrobiła.
Teraz nic wokół nich nie płonęło. Te pożary w pobliżu, które wybuchły, zostały albo ugaszone, albo strawiły to, co strawić miały i dogasły samoistnie. Ale nie byli bezpieczni. Brenna nie była pewna, czy ktokolwiek kiedykolwiek będzie jeszcze bezpieczny. Mogła czerpać teraz trochę pocieszenia z tego, że udało im się trochę zorganizować: że gdzieś po drodze złapała się z kilkoma członkami Zakonu i wiedziała już, że większość z nich przetrwała… przynajmniej do tego punktu. Ale koszmar się nie skończył i nie wiedzieli, co nadejdzie ze świtem. Na ulicach wciąż mogli być śmierciożercy, a jeżeli nie oni, to inne hieny, chętne do skorzystania na sytuacji albo zrobienia krzywdy sąsiadowi czy przypadkowemu przechodniowi, tylko dlatego, że ten ich czymś wkurzył albo znalazł się w złym miejscu, o złym czasie.
– Tutaj mieszkają Meyersowie, może sprawdzić, czy się ewakuowali… – powiedziała, gdy zbliżyły się do jednego z budynków. Wiatr zawiał i je obie otoczyły dym, i zamiast zniknąć, zdawał się gęstnieć, i gęstnieć, osiadać na nich, jakby to któraś z nich – a może obie – były jego celem. Brenna uniosła różdżkę, próbując po raz wtóry już tej paskudnej nocy rzucić bąblogłowę, najpierw na Moody. Przez te cholerne opary nie mogła nawet dojrzeć, czy kamienica, na której trzecim piętrze mieszkali Meyersowie, płonęła, czy nie.
Obróciła się gwałtownie, gdy zdało się jej, że ktoś tuż za nimi zawołał „ZDRAJCY”, celując różdżką w pustkę.
bąblogłowa, kształtowanie
Spłoniesz.
Spłoniesz.
Spłoniesz.
– Millie? Może to zabrzmi dziwnie… ale czy dym przypadkiem czegoś do ciebie nie krzyczy? – spytała Brenna i zakasłała.
Wyglądała źle, ale w tej chwili źle wyglądał każdy, kto wciąż przemieszczał się po zniszczonych i opustoszałych dzielnicach Londynu. Ciężko było ją wręcz rozpoznać, bo popiół i sadza zmieniły barwę włosów, twarz miała całą ubabraną, marynarkę trzymała na sobie tylko dlatego, że wciąż mogła choć trochę ochronić skórę. Obie miały za sobą długie godziny przemieszczania się po zadymionych ulicach, gdy popiół wdzierał się do płuc, drażnił gardło, sprawiał, że piekły oczy. Brenna przynajmniej dwa razy wbiegała w ogień i była więcej niż pewna, że Moody też to zrobiła.
Teraz nic wokół nich nie płonęło. Te pożary w pobliżu, które wybuchły, zostały albo ugaszone, albo strawiły to, co strawić miały i dogasły samoistnie. Ale nie byli bezpieczni. Brenna nie była pewna, czy ktokolwiek kiedykolwiek będzie jeszcze bezpieczny. Mogła czerpać teraz trochę pocieszenia z tego, że udało im się trochę zorganizować: że gdzieś po drodze złapała się z kilkoma członkami Zakonu i wiedziała już, że większość z nich przetrwała… przynajmniej do tego punktu. Ale koszmar się nie skończył i nie wiedzieli, co nadejdzie ze świtem. Na ulicach wciąż mogli być śmierciożercy, a jeżeli nie oni, to inne hieny, chętne do skorzystania na sytuacji albo zrobienia krzywdy sąsiadowi czy przypadkowemu przechodniowi, tylko dlatego, że ten ich czymś wkurzył albo znalazł się w złym miejscu, o złym czasie.
– Tutaj mieszkają Meyersowie, może sprawdzić, czy się ewakuowali… – powiedziała, gdy zbliżyły się do jednego z budynków. Wiatr zawiał i je obie otoczyły dym, i zamiast zniknąć, zdawał się gęstnieć, i gęstnieć, osiadać na nich, jakby to któraś z nich – a może obie – były jego celem. Brenna uniosła różdżkę, próbując po raz wtóry już tej paskudnej nocy rzucić bąblogłowę, najpierw na Moody. Przez te cholerne opary nie mogła nawet dojrzeć, czy kamienica, na której trzecim piętrze mieszkali Meyersowie, płonęła, czy nie.
Obróciła się gwałtownie, gdy zdało się jej, że ktoś tuż za nimi zawołał „ZDRAJCY”, celując różdżką w pustkę.
bąblogłowa, kształtowanie
Rzut W 1d100 - 57
Sukces!
Sukces!
Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.