Ururu dowiedział się o Beltane od Heather. Cóż. Od jej rodziców. Bo rudowłosa wylądowała w szpitalu. Nie chciał trudzić jej swoją wizytą, tak więc na początku wybrał się na miejsce zdarzenia. Intrygowało go, jak wyglądało miejsce po katastrofie.
Nie spodziewał się absolutnie tak dobrze zorganizowanej akcji pomocowej. Było już po zmroku, ale masa ludzi wciąż uwijała się wokół prowizorycznych stoisk Brygady Uderzeniowej i medyków. Dla zwiedzających wstępu nie było, więc musiał zapisać się do wolontariatu. Przydzielono mu też kogoś, gdyż samodzielnie też nie wpuszczali do lasu. Dla Ururu to było bardzo przykre. Na szczęście o tej porze dnia jego dziwny kolor skóry już nie rzucał się tak w oczy. Jego szarawe włosy, dziwny uśmiech oraz gapiące się ślepia już tak. Czy z daleka wyglądał jak fanatyk spraw kryminalnych? Tak. Ale każde ręce były na wagę złota.
Ururu podszedł do swojego partnera w zbrodni.
— Dobry wieczór, Ururu Marquez, do usług — wyrecytował i zwieńczył swoje powitanie czymś pomiędzy dygnięciem, a ukłonem. — Ruszamy?
Skierował się w stronę lasu i od razu odpalił Lumosa z różdżki. Ponowił zaklęcie, gdyby nie wyszło za pierwszym razem.