• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu Podziemne Ścieżki v
1 2 Dalej »
[25 czerwca 1972] Gloomy Sunday | Lorraine i Umbriel

[25 czerwca 1972] Gloomy Sunday | Lorraine i Umbriel
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#1
16.02.2024, 00:23  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.02.2024, 00:29 przez Lorraine Malfoy.)  
Musiał wiedzieć, po co przyszła, skoro wpuścił ją do środka.

Mogę dotknąć twojego... Fortepianu?
To były pierwsze słowa, jakie wypowiedziała kiedykolwiek do Umbriela, bombardując go przy tym promiennym uśmiechem i czarem wili - wszystko to ze zwyczajową nastolatkową bezczelnością, potęgowaną tym, że akurat uwieszona była u ramienia Otto - to miało jednak miejsce kilka dobrych lat temu.

Teraz bawiła się nerwowo łańcuszkiem na szyi, palcem rysując niespokojne wzorki na dekoltcie. Ta nerwowość nie wynikała z tego, że przerażała ją obecność Briela, nie, bo i dlaczegóż miałaby się bać? Był przecież bratem jej ukochanego mężczyzny, więc zaliczała go razem z resztą Degenhardtów do grona bliskich, tak samo jak całą rodzinę Maeve, nieważne, jak bardzo dziwni potrafili być. Przez jej legilimenckie zboczenia raczej fascynował ją taki stan rzeczy. Mroczne, przypominające lodową taflę oczy Umbriela - który czaił się w swojej samotni niby wampir z wiktoriańskich powieści grozy (co ci wszyscy Degenhardtowie mają z wampirami, pomyślała, znużona) - zerkały na nią teraz codziennie z plakatów na Nokturnie, który oblepiony był kopiami listu gończego z jego przystojną twarzą. Większość ludzi przerażały, ale Lorraine widziała Umbriela, jak ten puszczał oczko do swojej żony w trakcie rodzinnego obiadku. Zresztą, lubiła jego lodowate opanowanie i to, że roztaczał wokół siebie autorytarną potrzebę posłuchu, przemieszaną z artystyczną atmosferą dziwności... Wszystko to czyniło z Degenhardta postać niesłychanie magnetyczną, inspirującą do modelowania na jego wzór i podobieństwo przerażających póz, które mogła potem sama wykorzystać w osobistych starciach z nokturnowym szlamem.
Skoro się go nie bała, dlaczego wydawała się więc teraz taka spięta?

Och, Lorraine zwyczajnie się wstydziła.
Wstydziła się, że ciągle wracała tutaj, jak zatwardziały narkoman do ulubionego dilera, prosząc cały czas o to samo, kiedy on - z tą samą wredną satysfakcją, którą dobrze znała z relacji z Otto, bo przecież jego charyzmatycznej osobowości też tak nieustannie ulegała - oczywiście, milczał wyczekująco, dopóki ona nie zwróciła się do niego przymilnie: "proszę, zagraj", "proszę, pokaż mi coś nowego", "proszę, pozwól i mi spróbować, tak dawno nie grałam".

Lorraine nie lubiła prosić... Ale czegóż nie robi się z miłości do muzyki.

Koncertowy fortepian z jej wspomnień - ten w posiadłości Malfoyów, którą zmuszeni byli sprzedać przez długi ojca - jawił się w jej głowie jako symbol lepszego życia - tego, któremu nie dane było stać się jej udziałem. Zabrany przez komornika instrument był symbolem pełnej zawodów i płonnych nadziei młodości spędzonej na nauczaniu bogatych dzieciaków najprostszych gam; był dla niej uosobieniem sponiewieranego blasku szlachetnego dziedzictwa Malfoyów, przedwcześnie utraconych możliwości - nieosiągalną tęsknotą biednego dziecka, ćwiczącego skomplikowane kompozycje na kartonowej planszy z wyrysowanymi klawiszami - fortepian gościł w tych ostatnich wspomnieniach z dzieciństwa, które Lorraine mogła nazwać szczęśliwymi; był jej źródłem utrzymania u progu dorosłości, jedyną radością, jaką kiedykolwiek współdzieliła z matką, i wreszcie, wybawieniem, bo czasem tylko muzyka potrafiła wypełnić jej puste serce uczuciem.
Fortepian był dla Lorraine czymś więcej niż tylko instrumentem.

Zastanawiała się, czy Umbriel czuje to samo, kiedy tworzy; czy jego ekstatyczne kompozycje są produktem genialnej matematycznej doskonałości czy rodzą się organicznie, z muzycznego katharsis uczuć i wspomnień. Fascynowało ją obserwowanie go przy pracy. Śledzenie jego twarzy było równie hipnotyzujące, co obserwowanie ruchu smyczków. Jego głowa musiała być... Niezwykłym miejscem. Odwróciła się, obdarzając Degenhardta słodkim uśmiechem, w którym jednak czaił się swego rodzaju... Głód.

- Mógłbyś mi zagrać, Briel? - spytała wreszcie, przełamując swoje milczenie, a w tej żarliwej prośbie jak zwykle czaiło się drugie dno - mnie też pozwól spróbować, jej niespokojne palce przebiegły w powietrzu ponad nieosiągalną drewnianą nakrywą fortepianu, jakby pożądliwie wyczekiwały już dotyku klawiszy, tęsknię za tym, wydawały się mówić - ale Lorraine nie zawsze miała na tyle odwagi, by wypowiedzieć resztę swych pragnień na głos.


Yes, I am a master
Little love caster
your new trauma
unbothered. moisturized. happy. on diagon alley, killing innocent people. focused. flourishing.
Ścigany przez prawo, lecz nie każdy czarodziej od razu skojarzy jego twarz. Błękit intrygująco pięknych oczu, tak jasny jak wiosenne niebo, zdaje się skrywać pod sobą coś innego - ciemność, jakiej nie da się uchwycić słowami. Jego postura, choć nie wykazuje nadmiernego umięśnienia, emanuje przekonaniem o własnej wyższości. Niezbyt wysoki (mierzy 175 centymetrów wzrostu), ale z pewnym nieuchwytnym urokiem, nosi ze sobą aurę tajemniczości, której źródło ukryte jest w zakamarkach przeżartej melancholią duszy. To, co sprawia, że spojrzenia przylgną do niego jak dźwięki do ciszy, to nie tylko atrakcyjność zewnętrzna, ale coś w nim, co przyciąga i odpycha jednocześnie. Nie jest stary, ale jego oblicze nosi na sobie wyraźny ciężar czasu.

Umbriel Degenhardt
#2
16.02.2024, 06:50  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.02.2024, 06:51 przez Umbriel Degenhardt.)  
Musiała wiedzieć co ją tutaj czekało, po tym jak jego twarz ozdobiła ministerialne listy gończe.

Oh nie, nie chodzi mi o to, że powinna czuć się tutaj niebezpiecznie - była idealnie bezpieczna, tak bezpieczna jak tylko mogła być, o ile się nie weźmie pod uwagę stałego na Ścieżkach ryzyka rychłego zawalenia się sklepienia. Degenhardt był szalony, ale nie dotykał zabawek swojego brata. Nikt mu też nigdy nie dał zlecenia na żadną czystokrwistą głowę z oczywistych względów, chociaż od dłuższego czasu podejrzewał, że Louvain prędzej czy później zacznie torować sobie drogę do prawicy Czarnego Pana poprzez ból i udrękę innych jego popleczników. Lorraine to jednak nie dotyczyło. Poza tym, chociaż nigdy do końca nie rozumiał fascynacji Otto w otaczaniu się tak dużą ilością ludzi, panna Malfoy stanowiła jakiś most porozumienia pomiędzy nimi - mógł się ślicznie uśmiechać i skrywać wiele tajemnic za kurtyną czarnych rzęs, natura nie poskąpiła mu też inteligencji, ale urodził się z wielkim grzechem, jakiego nie dało się zmyć żadną ilością mydła i wody święconej - urodził się mężczyzną i lubował się w kobietach, a wiły miały to do siebie, iż absolutnie każdy taki mężczyzna prędzej czy później zaczynał wierzyć w bajkę o tym, że żona mu wybaczy. Oczywiście - to była ich mysia magia - ale cóż mu było bliższe niż manipulacja ludzkim umysłem? Chyba tylko śmierć, ale jakby się uprzeć, temu też było Malfoyównie bardzo po drodze.

Życie w ciemnościach Ścieżek wydawało mu się teraz nieco puste. Nie mógł stąd wyjść, więc ściany będące niegdyś takimi ścianami jak wszędzie, teraz wydawały się być więzieniem. Na przeczekanie najgorszego okresu miał do wyboru albo to, albo siedzenie w jakiejś chacie na skraju absolutnie niczego i z dwojga złego wolał wdychać względnie niebezpieczne opary katakumb, niż wpatrywać się w jakąś łąkę i rozmyślać o nicości. No i co? Postawili mu tutaj ten fortepian, bo lubił grać na fortepianie. Przynieśli mu tutaj stos niesamowicie nudnych książek, ale ile można czytać? Ile można się upijać, ile razy dziennie można z nudów parzyć herbatę? Jego chory umysł zaczął tworzyć kolejne szaleńcze plany, jakie mógłby przedstawić rodzeństwu Lestrange, sporządził nawet kilkanaście stron obszernych notatek zamkniętych teraz w opasłym dzienniku, ale i to w pełni go nie zajmowało, bo nigdy nie był typem samotnika. Potrzebował towarzystwa, ale jego bliscy nie pojawiali się tu, wszak byli dla Biura Aurorów najłatwiejszym, najbardziej oczywistym tropem...

Powinien żałować? Zniszczenia swojego życia, zaprzepaszczenia tych wszystkich szans, jakie dał mu los?

Nie żałował ani chwili. Denerwowało go tylko to, że sufit był trochę krzywy i walczył ze sobą, aby co chwilę nie kurwić kiedy tylko sobie o tym przypomniał. Godzinę temu rzucił sam na siebie zaklęcie, które miało go uspokoić - uniemożliwić spoglądanie w tamtym kierunku, ale ono nigdy nie będzie trwałe - zaraz minie, a Lorraine być może przekona się, dlaczego czasami twój mąż niemogący wrócić do domu nie jest najgorszym, co cię spotkało, bo uwalniało cię to od ciężaru towarzyszenia mu w niedoli bycia tak znerwicowanym, porywczym i upartym, jakim to tylko Umbriel Degenhardt potrafił być. Wcale nie potrzebował wiele, aby pokazać, w jaki sposób wzbudzić lęk nawet bez naciskania kościstymi palcami klawiszy fortepianu.

Teraz jednak wydawał się być spokojny.

Jego spokój był tylko pozorny. To była maska, to było głębokie znudzenie odbijające się echem po jego ciele, tak jak huk obijał się o ściany jaskini i budynków. W środku Degenhardt wrzał, bo siedząc z Lorraine ramię w ramię mógł pierwszy raz od kilku dni zabawić się tą muzyką w sposób przez siebie lubiany - nie tylko ona spoglądała na instrument pożądliwie, on również to robił, ale nie z tęsknoty za tym dotykiem, a za innym. Dotykiem wspomnianym w tej narracji, lecz nie w artystycznym ujęciu. Dopiero teraz, kiedy podniósł pokrywę i zagrał pierwszą z nut, zaklęta melodia, jaką napisał Lavinii kilka lat temu, rozpoczęła swoją opowieść.

Opowieść zaczynająca się tak drobno, tak cicho i delikatnie, że ledwo ją czułaś, ale wiedziałaś, że tam jest. Otarcie dłoni o skórę - pozostał po niej ślad. Myśl, jakiej nie dawało się zmyć. Czy nadal wpatrywałaś się w fortepian, unosiłaś nad nim ręce? Nie, to otarcie powoli stawało się swędzeniem, tak intensywnym, jakbyś musiała wydrapać spod niej coś, co znajdowało się tuż pod powierzchnią, gdzieś w środku. Mrowienie w głowie, powoli rozprzestrzeniające się po umyśle, stające się bólem, a ledwie kilka sekund później, kiedy uległaś temu, jak otoczenie zaczynało zlewać się w sen, znów tam byłaś - z dłońmi przy dłoniach Umbriela. Obserwowałaś jak gra, ale to nie była tylko gra - to nie była tylko muzyka, to było odtworzenie wspomnienia o podszczypujących cię palcach, o zimnych dłoniach wjeżdżających pomiędzy twoje uda, kiedy jeszcze nie do końca rozgrzana, niegotowa speszona zacisnęłaś nogi. A on nawet na ciebie nie spojrzał. Był zbyt pochłonięty prowadzeniem cię do oddania się temu uczuciu, bo on nie spełniał marzeń, szczególne tych niewypowiedzianych, tylko narzucał innym własny kierunek.


they should be
t e r r i f i e d
of me
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#3
17.02.2024, 06:04  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.02.2025, 12:10 przez Lorraine Malfoy.)  
Usiadła tak, jakby mieli grać na cztery ręce, bo i dlaczegóż by nie; czasami, gdy był w dobrym humorze, zdarzało im się tak bawić, ale dzisiaj, Umbriel wydawał się być w bardziej introspektywnym nastroju. Szanowała jego artyzm na tyle, by nie nalegać; nawet nie musnęła obudowy instrumentu, zbyt dobrze wychowana, by zostawiać ślady paluchów na tym, co nie należało do niej.
Z cudzymi mężami obchodziła się już mniej delikatnie.

Oczywiście, w tej materii - jak i w każdej innej - Umbriel był idealnie bezpieczny, tak bezpieczny, jak tylko mógłby być, bo Lorraine nie przyszła tu przecież kierowana żadnymi niecnymi zamiarami, brońcie bogowie - ona przyszła do anioła muzyki, który zaklinał w swoich kompozycjach śmierć i życie wieczne, jak to zgrabnie ujmowali krytycy, nie podejrzewając jednak, że ten ich anioł był dawno upadłym, i pomieszkiwał sobie w najniższym kręgu piekielnym Podziemnych Ścieżek (a kiedy się denerwował, mówił z obcym akcentem, co z godnością anielską licowało mniej niż brutalne mordy na niewinnych - na tyle, na ile uświadomiona była Malfoy w prawdach wiary) - przestała czuć się speszona, kiedy wreszcie wydusiła z siebie powód swej wizyty, a gdy Degenhardt spełnił jej prośbę, i zaczął grać, półwila pozbyła się reszty inhibicji - bo o, bogowie, jakże on grał.

Lorraine nie tworzyła własnej muzyki; ona lubiła bezpieczną precyzję kompozycji mistrzów, które odtwarzała z perfekcjonistyczną, patologiczną wręcz szczegółowością. Własna pedanteria niczym nie różniła się w ocenie Malfoy od maski opanowania noszonej przez Degenhardta - tylko z pozoru doskonałej, bo, w oczach półwili, ten przesadnie wystudiowany spokój był jedynie wdzięczną pozą. Oczywiście, mogła być nieobiektywna, kiedy oskarżała muzyka o nieszczerość - mimowolnie szukając w postaci Umbriela szczątków ognistego temperamentu jego brata - nigdy jednak nie gościła w umyśle Degenhardta, nie mogła więc wiedzieć na pewno.

Czy przeglądając jego myśli, także słyszałaby muzykę?

Cóż, gdyby usłyszała dysonanse jego dylematów moralnych, zapewne wybuchłaby śmiechem, i stwierdziła, że skoro martwi się o to, by inni - w tym żona - nie oberwali rykoszetem jego wściekłości, zapewne jest lepszym człowiekiem, niż sam myśli... Ale teraz była zbyt zaabsorbowana muzyką, przejęta natrętnym mrowieniem w głowie - to stawało się nieznośnym, rozprzestrzeniając się w strukturach umysłu Malfoy razem z wzrastającą powoli amplitudą melodii - choć przecież nie różniło się to za specjalnie od jej zwykłego stanu, kiedy to tkwiła w samonakręcającej spirali deluzji. Drgnęła mimowolnie, przejęta grozą wylewającą się z fortepianu pod eleganckimi ruchami placów sunących gładko po klawiszach, chociaż jednocześnie na jej twarzy pojawił się... uśmiech.

Strach ją podniecał. Może to Lorraine była po prostu trochę popierdolona, po tym jak dorastała wśród przemocy, może zbyt wcześnie poznała tajniki legilimencji, i czarnoksięskie sztuki odcisnęły piętno na jej duszy, może jakaś fatalna zmaza kładła się cieniem na jej egzystencji... Ale być może właśnie dzięki temu była w stanie bez mrugnięcia okiem zaakceptować dualizm własnej, nieco paradoksalnej natury - i otaczającego ją świata, zarazem, w równym stopniu pełnego dobra jak i zła - oraz świadomość, że ludźmi najbliższymi jej sercu pozostawali mordercy, kanciarze i oszuści.

Zrobiła więc to, co zawsze robiła w obliczu niebezpieczeństwa - zaśmiała się cicho - i przymknęła oczy, rozmarzona. Przekleństwem Degenhardta było to, że doskonale wiedział, jak jego muzyka działa na ludzi, tak samo jak i Lorraine wiedziała, jaki wpływ muszą wywierać na innych jej wiłowe czary... Ale teraz? Straciła kontrolę, porwana przez melodię. Nie miała pojęcia, komu oryginalnie dedykowana była kompozycja. Nie myślała teraz jednak o uroczej Lavinii; była daleko, choć nie ruszyła się wcale z miejsca.

Słyszała śmiech Otto w jednym uchu, a chichot Maeve - w drugim.

Może i Umbriel miał najpiękniejsze oczy ze wszystkich zbirów z listy "10 najbardziej poszukiwanych przestępców", ale nie były to oczy jego brata; nie pachniał też kadzidłami ani palonym opium, i jego ramiona też były inne, niż te do których nawykła, kiedy - wykorzystując to, że siedział z nogami w rozkroku - wślizgnęła się pod ręką mężczyzny prosto w jego objęcia - w tej krótkiej chwili, gdy kładł nacisk na pauzę - tak, aby znaleźć się w najbardziej uprzywilejowanym miejscu, jakie mogła mieć na tej jednoosobowej widowni; być może podświadomie wyczuwając, że to nie sam fortepian emituje te rozkoszne dźwięki, a dalece inny instrument: ten, który rytmicznie pulsował w piersi Degenhardta.

W ten sposób nie musiała go widzieć; nie musiała patrzeć w te niebieskie oczy.

Psuły immersję.

Wystarczyło jej, że patrzyła na jego dłonie, próbując spamiętać wszystkie niuanse melodii, requiem dla wspomnień o utraconej niewinności: palce Lorraine zacisnęły się na chwilę na materiale sukni, tak samo, jak jej uda, drżące z tłumionego przejęcia wtedy, kiedy dłonie Otto pierwszy raz nieśpiesznie sunęły po jej ciele, bo głupia małolata postanowiła go uwieść, udając bardziej doświadczoną, niż była w rzeczywistości, bardziej dojrzałą i pewną siebie. Była wtedy przerażona, i tę właśnie słodką grozę czuła w kolejnych nutach kompozycji Umbriela, choć przecież bardziej niż samego "pierwszego razu", bała się sprawić zawód swoją nieśmiałością; była też wtedy absolutnie rozanielona, bo nagle poczuła, że wpada w sidła własnych miłosnych manipulacji, z pierwszym orgazmem najbierając przeświadczenia, że tak właśnie musi wyglądać "prawdziwa miłość", o której czytała w harlekinach!!, kiedy rozkoszowała się tak pięknem kolejnych akordów.

- Nie przestawaj, O-- - westchnęła cicho Lorraine, i chociaż mówiła to do Umbriela - zapomniała się; jej oddech przyspieszył, a pierś wznosiła się ciężko, choć próbowała opanować zdradzieckie drżenie głosu, który nosił znamię samolubnego, desperackiego rozkazu młodej dziewczyny, wyciągniętej wyczekująco na łóżku - jej słowa były tylko echem wczorajszej nocy, spędzonej bezsennie w ramionach Otto, i tych tysiąca innych, dawno minionych, ale przecież zapisanych w partyturze przeszłości: począwszy od tej pierwszej, kiedy stwierdziła, że skoro ma klękać przed jakimś mężczyzną, to tylko takim, który samego siebie chciałby wywyższyć do rangi boga.

Och, gdyby teraz, tak jak podczas obchodów Lithy, mogła na nią spojrzeć bogini-Dziewica - na nią, i na jej twarz, na której skupienie walczyło z potrzebą... - może wtedy zrozumiałaby, dlaczego ludzie tak chętnie składają ofiary z życia bogu małej śmierci.
Bo jakby się tak uprzeć, kto jak nie Degenhardt nadawał się na jego arcykapłana?


Yes, I am a master
Little love caster
your new trauma
unbothered. moisturized. happy. on diagon alley, killing innocent people. focused. flourishing.
Ścigany przez prawo, lecz nie każdy czarodziej od razu skojarzy jego twarz. Błękit intrygująco pięknych oczu, tak jasny jak wiosenne niebo, zdaje się skrywać pod sobą coś innego - ciemność, jakiej nie da się uchwycić słowami. Jego postura, choć nie wykazuje nadmiernego umięśnienia, emanuje przekonaniem o własnej wyższości. Niezbyt wysoki (mierzy 175 centymetrów wzrostu), ale z pewnym nieuchwytnym urokiem, nosi ze sobą aurę tajemniczości, której źródło ukryte jest w zakamarkach przeżartej melancholią duszy. To, co sprawia, że spojrzenia przylgną do niego jak dźwięki do ciszy, to nie tylko atrakcyjność zewnętrzna, ale coś w nim, co przyciąga i odpycha jednocześnie. Nie jest stary, ale jego oblicze nosi na sobie wyraźny ciężar czasu.

Umbriel Degenhardt
#4
20.05.2024, 22:49  ✶  
Degenhardt czerpał swoją inspirację z ludzkich emocji. Tych najgorszych, najbardziej bestialskich, smutnych i powodujących gorycz, zwątpienie. Muzyka była jego ulubionym medium. Nawet najlepsze farby po czasie brązowiały, a obrazy trzeba było poprawiać, rujnując ich pierwotny odbiór. Gliniane garnki rozpadały się w proch. Metal przekuwano w nowe ozdoby i narzędzia. Słowa... słowa były jak woda, nigdy nie były takie same - takie przez moment cenione potrafiły stać się źródłem nieokiełznanego bólu, tracąc swoją moc. W muzyce Degenhardt widział coś wiecznego. Nie było takiej muzyki, żeby ją stworzył i nie udało jej się sięgnąć do ludzi w dokładnie taki sposób, w jaki chciał - czasem tylko jesienny wiatr zdmuchiwał je na ubocza, ale nigdy na tyle daleko, żeby nikt jej nigdy nie odnalazł.

Taki wiele (w jego oczywiście opinii) miała jego muzyka związek z przyrodą, że łzy ronione w zetknięciu z tym, co w niej zaklął, nawadniały ziemię i pozwalały zakwitnąć na niej smutnym kwiatom. Czy miał rację? Cóż, sztuka miała to do siebie, że każdy mógł odbierać ją nieco inaczej - wielu by się z nim więc nie zgodziło - odnalazłoby w jego twórczości tyle nawiązań do Koła Roku, ile tylko były w stanie udźwignąć ludzkie myśli. On sam, w tym jednym utworze, mimo niechęci do tych przyrodniczych nawiązań, czuł coś, co przywoływało na myśl świergot ptaków. Nie pasowała do niego twórczość związana z miłością. Pasowało do niego za to pożądanie i jego skrajności - pomiędzy powiewem zimy i dotykiem szorstkich, zimnych palców na rozgrzanej skórze, przychodziło wilgotne, letnie powietrze. Język zatapiający się pomiędzy nogami. Brak tu było błękitnego wiosennego nieba i jesiennych, czerwonych liści. Były krzyk kiedy na to pozwolił i cisza, kiedy to nakazał. Były rozkosz i tęsknota, uniesienie i wypalenie. Skomponował to dla swojej żony - ostrożnie, z wyczuciem, ale to wciąż był sztorm - burza emocji, której źródłem była Lavinia reagująca na niego. Na człowieka nierozumiejącego słowa „nie”, niezdolnego do przyjęcia odmowy. To był bardzo krwawy erotyk - mówił o przyjemności, ale i o klęknięciu przed kimś i oddaniu mu się na jego zasadach. Przerażająca, ale podniecająca pieśń mimo niesionego wraz z kolejnymi nutami niepokoju, była jednym z zapewne ostatnich dowodów na to, że Degenhardt jest, a przynajmniej był człowiekiem. Każda kolejna miała stać się historią upadku.

- Otto?

Umbriel zaśmiał się tylko, nie przerywając grania muzyki. W takiej sytuacji usłyszeć imię bliskiego - niedokończone jedynie przez przyspieszony oddech i westchnienie. Niby nie był zazdrosny, tak mu się przynajmniej wydawało, ale pojawił się w nim jakiś cień frustracji - że dało się nałożyć na te nuty obraz kogoś innego niż on sam. Nadawało im to innego znaczenia, niż zamierzał. Wciąż intensywnego, ale chociaż wstyd to pewnie publicznie przyznać - napisał każdą z nich o sobie.

Pokój, w którym się znajdowali, pachniał popiołem. On sam też. I to nie był już tylko duszący papierosowy dym - to było coś innego, postępująca zgnilizna zdegradowanej na własne życzenie duszy - a jednak wciąż potrafił grać z takim samym rezultatem jak wcześniej. Ciekawy to będzie eksperyment, jak długo taki stan rzeczy się utrzyma, a on zachowa resztki trzeźwego umysłu. Już teraz miał wrażenie, że oddalił się od wizerunku prezentowanego jako zatrudniony muzyk - żaden już był z niego bywalec salonów, nawet jeśli część tej maniery w nim pozostała. Wciąż lubił plotki i picie wina, ale nie odgrywanie ról. Bardziej niż tańczące pod zasłoną woalek panie z dobrego domu podobała mu się teraz ona - ktoś na kogo wcześniej nie zwróciłby aż takiej uwagi - wtedy bardziej niż uniesienia interesowała go po prostu kariera. Dziś, kiedy tu siedział, postać o tak iście arystokratycznej urodzie, a jednocześnie duszą zszarganą byciem potworem zdolnym do pożerania cudzych serc, wydawała mu się o wiele bliższa. Tylko Lorraine wciąż ukrywała swąd spalenizny pod grubą warstwą eleganckich perfum. Pozowana dama - niegotowa na to, co on już chwycił i nie zamierzał tego puszczać. Ah, podobało mu się to określenie.

Pozowana dama.

Muzyka przyspieszała wraz z jej oddechem, tak jak i przyspieszały pchnięcia bioder, kiedy część ciebie mówiła dość, ale reszta szykowała się już do szczytu. Rytm się utrzymywał, raz, dwa trzy i... Przerwał nagle. Kiedy wszystko było już tak blisko.

- Nigdy jej nie skończyłem - oznajmił, niby spokojnie, ale w błękitnych tęczówkach dało się dostrzec cień drwiny. Tak naprawdę ten utwór miał swój koniec - szczyt wynoszący słuchającego w błogostan - ale nie dokończył jej teraz przez bycie wrednym człowiekiem wylewającym frustrację na innych. Nie dokończył jej tak, jak ona nie dokończyła imienia jego młodszego brata.


they should be
t e r r i f i e d
of me
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#5
08.06.2024, 23:16  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.06.2024, 00:26 przez Lorraine Malfoy.)  
Spójrz, co zrobiłeś, zdawały się mówić zawiedzione, burzowe oczy, ale jej falująca pierś i gniewny oddech przypominały tylko o tym, czego nie zrobił. Była tak blisko.

Wpiła rozcapierzone palce w podbródek Umbriela, pożądliwie zatopiła je w ciele mężczyzny, i szarpnęła brutalnie - jakby chciała zedrzeć z niego skórę przylegającą doń jak nienawiść, odsłonić nadpsute, acz dalej fascynujące wnętrze - kierując nim tak, by nie mógł odwrócić od niej twarzy, tak by mógł patrzeć tylko na nią. Tak, jak wcześniej oboje patrzyli na fortepian. Wciąż jeszcze czuła targające nią sprzeczności: teraz to był palący wstyd, że znowu pokazała mu się w emocjonalnym negliżu, ale i kojące rozczulenie, że muzyka dalej jest w stanie wydobyć z jej ciała czystą prawdę. Zbliżyła swoją twarz do twarzy Umbriela. Była tak blisko.

- Kto zamknął tego słowika w złotej klatce? - wyszeptała z protekcjonalną litością, wciąż oblepioną jednak w naturalną słodycz jej głosu. Nawet jej oddech był słodki. - Muszę mu podziękować. - Okrucieństwo błysnęło w oczach Lorraine, tak, była okrutna, wiedziała przecież, jak się tutaj męczy: sądziła, że dla takiego mężczyzny nie ma nic gorszego niż zamknięcie, nic gorszego od utraty kontroli, której to iluzję mógł zachować tylko dzięki fortepianowi. Sama dobrze znała to uczucie. Dzięki przyjacielowi ukryła je jednak lata temu między stronami Hamleta w bibliotece Malfoyów.
- Masz teraz w końcu czas - stalowy uścisk palców Lorraine zelżał: delikatnie uniosła brodę mężczyzny, zaglądając mu w oczy, jakby spodziewała się tam znaleźć duszę, po czym uśmiechęła się lekko, nagle zadumana - i inspirację - muzę, którą możesz nazwać imieniem żony - jeżeli ci to pomoże - w końcu wszyscy jesteśmy tylko więźniami naszych serc, prawda? - żeby dokończyć.

Degenhardt zdawał się jak nikt inny rozumieć, że okrucieństwo doskonale komponuje się z delikatnością, a te zawsze przeplatały się ze sobą w zachowaniu wił: tych obracających się w śmiertelnych korowodach, i kuszących zbłąkanych wędrowców, by tańczyli z nimi tak długo, aż padną bez życia. Ale Umbriel nie był zbłąkanym wędrowcem. Nie był ofiarą, porwaną przez wdzięki zjaw, ich śmiechy, i muzykę, nie, on był samą muzyką, do której Lorraine chciała tańczyć aż do zatracenia: okrutną, wszechogarniającą, jakby cała natura byla zaklęta w jego eleganckich dłoniach, sentyment tym wyraźniejszy, kiedy znajdowało się w jego muzyce odniesienia do koła roku, cyklu natury, do śmierci - i do zmartwychwstania.

Kiedy patrzyła na swoje własne, wydelikacone dłonie, widziała tylko kruchość. Dłonie pianistki, nie morderczyni, myślała. Ale kiedy patrzyła na dłonie Degenhardta, nie potrafiła powiedzieć, gdzie zaczyna się kat, a gdzie kończy się muzyk. Uświadomiła sobie, że znajduje w tym pewne pocieszenie. Kiedy przestałaś chować się za swoimi dwuznacznymi manieryzmami?, pytał wiecznie osądzający Atreus. Nie potrafił zrozumieć, że Lorraine od dziecka ćwiczyła się w tym, by palce jednej dłoni przebiegały biegle po klawiszach niezależnie od drugiej, by jedna ręka zawsze grała niezależnie od drugiej. Umbriel nie wydawał się jej osądzać. On po prostu patrzył, zasłuchany w utwór na dwa głosy.

Powinna wiedzieć, że pisał o sobie. Przeszukując za pomocą legilimencji umysły innych ludzi, zawsze pozostawała przecież najbardziej zaabsorowana swoim własnym: tym wiecznie niepoznanym. Resztę zbyt często traktowała jako słodką igraszkę, może dlatego właśnie zdarzyło jej się łamać całe intelekty, zbyt zatracając się w rozkoszy.  Odnajdywała piękno na granicy chaosu i precyzji, tak w muzyce, jak i legilimencji: legilimenta bywał kompozytorem, choć tkał myśli, nie dźwięki, widział też przed sobą barwna feerię wspomnień zamiast monochromatycznej partytury. Lorraine potrafiła wychodzić z czyjegoś umysłu zostawiając za sobą spokój, uniesienie, świeżość - wrażenie, jak gdyby wszystkie myśli wreszcie były na swoim miejscu - ale potrafiła też zostawić za sobą kompletną ruinę. W pewien sposób, morderstwo wydawało jej się więc czymś naturalnym, kiedy patrzyła na androgyniczną twarz Umbriela, na wieczną zmarzlinę jego oczu i ostateczność w sposobie, w jaki marszczył brwi: czy ktoś, kto potrafi zakląć w jednej kompozycji życie i śmierć, nie powinien zaznać smaku obojga?

- Nie przestawaj - hipnotyzujący szept wiły zaklinał błagalnie muzyka, a jej ciepły oddech owionął jego ucho - Umbriel. -  Pogłaskała go delikatnie po policzku, czule, niewinnie: tak, jakby nie wepchnęła mu się bezczelnie na kolana, tak jakby nie wyjęczała przy nim imienia jego brata, tak, jakby przychodząc tu, nie wiedziała, co zrobi z nią jego muzyka. Otto miał ją najczęściej właśnie taką: słodką, uległą, melancholijną - piękny kwiat płożący się na nasypie kurhanu, pod którym spoczywały szczątki zmarłych - policzki Lorraine wciąż były zresztą nieśmiało zaróżowione, kiedy nagle cofnęła dłoń. Wciąż była blisko Umbriela, ale niewystarczająco blisko.

Zamiast dotknąć jego twarzy, dotknęła fortepianu.

Wprawiła smyczki w ruch, wygrywając kilka ostatnich nut z kompozycji Degenhardta - powoli, bezbłędnie - choć kiedy ręka Umbriela pieściła klawisze w ostatnim crescendo, Lorraine miała przecież zamknięte oczy. Pytanie, które wybrzmiało w powtórzonej frazie, było nieśmiałym drżeniem rąk kobiety, błądzących w poszukiwaniu niewidzialnych pięciolinii na ciele kochanka.


Yes, I am a master
Little love caster
your new trauma
unbothered. moisturized. happy. on diagon alley, killing innocent people. focused. flourishing.
Ścigany przez prawo, lecz nie każdy czarodziej od razu skojarzy jego twarz. Błękit intrygująco pięknych oczu, tak jasny jak wiosenne niebo, zdaje się skrywać pod sobą coś innego - ciemność, jakiej nie da się uchwycić słowami. Jego postura, choć nie wykazuje nadmiernego umięśnienia, emanuje przekonaniem o własnej wyższości. Niezbyt wysoki (mierzy 175 centymetrów wzrostu), ale z pewnym nieuchwytnym urokiem, nosi ze sobą aurę tajemniczości, której źródło ukryte jest w zakamarkach przeżartej melancholią duszy. To, co sprawia, że spojrzenia przylgną do niego jak dźwięki do ciszy, to nie tylko atrakcyjność zewnętrzna, ale coś w nim, co przyciąga i odpycha jednocześnie. Nie jest stary, ale jego oblicze nosi na sobie wyraźny ciężar czasu.

Umbriel Degenhardt
#6
28.04.2025, 21:59  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 28.04.2025, 22:28 przez Umbriel Degenhardt.)  
Bez muzyki i kobiet życie byłoby pomyłką. Nie mylił się nikt nazywający go potworem, ani nie przesadzał nikt posądzający go o powolne zatracanie swojej duszy w objęciach czarnej magii, a jednak wyglądało na to, że posiadał w sobie coś, co wciąż czyniło go człowiekiem.

Pożądanie.

Lorraine Malfoy była w tym momencie wszystkim, co czyniło jego historię godną zapamiętania i faktycznie - jeżeli ten utwór miał mieć zakończenie, takie napisane o niej wybiłoby to arcydzieło na piedestał... a przynajmniej tak myślał w tym momencie. Wpatrując się w jej oczy Degenhardt rozumiał, w jaki sposób mężczyźni stawali się niewolnikami kobiet - każda grana przez nią nuta zawierała tak nieskończone piękno, że nawet on - człowiek zawzięty, uparty i władczy, zdawał się więźniem cudzej sztuki. Gra na fortepianie przybliżała ich do siebie, jednocześnie oboje pozostawali nieprzeniknionymi zagadkami. Przepiękna blondynka wpierw wodziła go za nos, by chwilę później wymykać mu się spomiędzy palców jak melodia, której nie potrafił sobie przypomnieć, chociaż przed chwilą wydawało mu się, że dokonał w swojej głowie przełomu, jakiego świat sztuki już nigdy nie zapomni. Żadna z prób uchwycenia jej nie mogła być kompletna. Modulacja w nieoczekiwany don, szmer smyczków gasnący na granicy słyszalności. Nie dało się tego uczucia zaszufladkować i rozpaliła go tym wszystkim, co robiła - tymi uśmiechami i tą złośliwością, wciągała go w wir, a on pozwalał sobie unieść się na nim i poczuć gołym udem, że to, co robiła, działało.

Jeżeli tylko by zechciała, mogłaby go mieć. Nawet idolizowany pianista był tylko mężczyzną - takim, któremu wystarczyło pokazać kryjącą się pod spódnicą halkę, aby opleść jego umysł mgłą i stłumić rozsądek.

Jego palce nacisnęły na klawisze, a ich oddechy podążały za rytmem, z każdą sekundą coraz szybciej. Gdy jego dłoń opadała na niski dźwięk, jej ciało wyginało się w nagłym spazmie - stała się kolejnym instrumentem w jego dłoniach, a on... miał niesamowitą władzę nad tym co tworzył i świadomie przekraczał granice, których nie powinien nigdy musnąć. I właśnie dlatego nie potrafił przestać. Tak jak Berlioz szalał tworząc Symphonie Fantastique, tak jak Szostakowicz w ostatnim kwartecie odsłaniał przed światem swoje najciemniejsze koszmary, tak on teraz pozwalał, by szaleństwo prowadziło jego ręce.

Nuta po nucie, sekunda po sekundzie, zbliżali się do apogeum - jak kulminacyjny akord w finale symfonii, kiedy całe powietrze drży od napięcia. Umbriel zamknął oczy. Widział całą partyturę w swojej głowie - nierealną, rozmazaną, ale piękną - a Lorraine była jej jedyną muzą. Przekroczył Rubikon. Już nie grał, lecz tworzył cudzy rytuał, cudze zaklęcie, cudze przekleństwo.

I wtedy...

Rzut PO 1d100 - 12
Akcja nieudana

Pierwszy fałsz.

Zagrał to jeszcze raz. I jeszcze raz.

Przebudzenie przyszło z siłą ciosu w twarz. Zagrał jeszcze raz, całość zaimprowizowaną teraz na fali jej dotyku, nuta po nucie. Nagle Lorraine wydawała się kukłą w teatrze jego własnej słabości. To było... puste. Plastikowe. Banalne. Wręcz śmieszne w swojej przesadzie.

Oderwał się od niej brutalnie i... zepchnął ją z siebie.

- Tragedia - skwitował to bez ogródek. - Idź sobie. - Bo strasznie go to wkurwiło. Nie umiał dokończyć własnego utworu, więc winił muzę, całkowicie świadomy tego, że już za moment jej oczy zalśnią kpiną. Z tego też powodu nawet w nie nie spojrzał. Wstał i poszedł nalać sobie gorzkiej herbaty.

Koniec sesji


they should be
t e r r i f i e d
of me
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Lorraine Malfoy (2369), Umbriel Degenhardt (2067)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa