Zaledwie kilka dni temu kołysał się na statku pod słońcem Karaibów. Leżał plackiem na pokładzie. Wysmarowany specyfikiem antysłonecznym – czego pilnowaniem zajmował się Jack na życzenie mamusi, bo Martin nie wykrzesałby ani jednej myśli o ochronie, a potem ze znaczną dozą żalu obserwowałby procesy łuszczącej się skóry. Ale nie był tu, by myśleć. Wręcz przeciwnie. Już za nim lata ciągłych rozważań, refleksji, analiz. Rozebrał świat na tak drobne fragmenty, że nie pozostało nic tylko strzelić sobie Avadą w twarz. A potem Brian umarł i okazało się, że Martin okropnie się w tych swoich badaniach pomylił. Bo jednak istniało coś, nawet jeśli do tamtej pory pozostawało dla niego w ukryciu.
Dobrze pamiętał moment, w którym się o tym przekonał. Słoneczny dzień. Siedział na polu w pobliżu rodzinnej rezydencji, na bagnach Holly Shelter w Stanach Zjednoczonych. Złote kłosy falowały wokół jego nieuczesanych, dogłębnie ciemnych włosach. O czym wtedy myślał było nieistotne. Bo wtedy zobaczył Catherine idącą w jego stronę...
Tego wieczoru jeszcze będzie miał okazję odświeżyć pamięć o tym. Teraz zostały mu ostatnie chwile odpoczynku, nim tragedia znów zawita do jego życia. Uniesiona do ust filiżanka, spojrzenie leniwie spoczywające na frędzlach ciężkiej zasłony. I krzyk. Nic alarmującego – to centrum miasta. Tonęło w hałasie. Ale rozległ się następny. I kolejny. Oczy Martina zaszły mgłą. Jakby próbował zanegować to, co właśnie słyszał. Dewiza rodziny Sue – Jeśli coś nie jest po twojej myśli, zmień to. Martin był zawsze przekonany, że on za tym nie podąża. Że nie jest jak ciotki kłamiące prosto w oczy, wiecznie knujące i zbierające żniwa na cudzych polach jedynie dla żartu. Wydawało mu się tak, a przecież dokładnie tym zajmował się większość życia – manifestacją, że nic nie jest prawdziwe, nic nie istnieje. Obracaniem świata w rękach tak długo, dopóki zdarł z niego całkowity smak. W tej chwili było podobnie. Odruch ignorowania otoczenia, odbierania bodźcom znaczenia. Ale to już nie był on.
Rzucił się do okna, które musiał otworzyć, bo nic nie było widać. Ktoś zgasił latarnie? Ale to nie brak prądu – to gęsty dym, który nie szczędził nawet płuc wprawionego palacza. Martin schował się do środka i odkaszlnął ciężko. Matka już była obok niego.
– Pali się. Całe miasto – poinformowała go rzeczowym tonem, ale nawet w głosie ułożonej sędziny drżało przerażenie. Ruchem ręki kazała oknu się zamknąć, by nie wpuszczać więcej rozpaczy do mieszkania. – Wszystko będzie dobrze, odnawialiśmy zabezpieczenia dwa tygodnie temu. Zawołam Pstryczkę, przyniesie ci bezy.
Martin nie wątpił w bezpieczeństwo kamienicy. Ochronę pracowników Wizengamotu zapewniało Ministerstwo. Poza tym, Crouchowie nie byli celem ataku. A przynajmniej nie do tej pory, bo już wkrótce Martin odkryje, że również jego rodzina została wezwana do zajęcia strony w konflikcie,. Teraz ich życiu jeszcze nic nie zagrażało. Tynk nie przejmie się pocałunkiem ognia. Jednak dłoń Elisabeth Crouch kurczowo ściskała ramię syna. Wiedział czemu.
Tak samo jak wiedział, że Catherine przedzierająca się przez zboże nie przyszła, by zawołać go na obiad lub uraczyć kolejną historyjką ze swojego burzliwego życia. Jej ciemne oczy porażały pustką. Kilka słów, które wiatr przywiał w jego stronę. Był bardziej zaskoczony tym... że nie był zaskoczony. Pomyślał wtedy "Czyli się stało". Brian igrał z ogniem od zawsze. Z coraz większym, coraz groźniejszym, ale zawsze wycofywał się kilka kroków wcześniej, nigdy nie przekraczał własnej strefy komfortu. Wypadek był nieunikniony. Ale chociaż Martin mierzył się w tamtym momencie z brakiem głębszej reakcji – ta szybko go ogarnęła, gdy poznał okoliczności. Brian Crouch, popularny absolwent Domu Węża – zabity przez swoich. Bo jeden, jedyny raz stanął po przeciwnej stronie. Stracił nie tylko życie ale i swoją historię. Zmową milczenia wymazany z pamięci rodziny. Pierwszy raz Martin był świadkiem prawdziwego zatracenia w nicości. I jego umiłowanie do niej uleciało...
Jak popiół, który unosił się w tym momencie za oknem. Martin za sobą miał już drogę mściciela, bezsensowne uganianie się za winnymi. Nikomu nie przyniosło to nic dobrego. Powinien siedzieć grzecznie w domu, przy matce. By miała pewność, że nie straci kolejnego owocu swego łona.
Wstał. Jeszcze tak niedawno w jego życiu nie było innych osób poza członkami rodziny, którzy o wiele lepiej niż on potrafili o siebie zadbać. Ale teraz w głowie kotłowała się garstka twarzy i imion być może będących w zagrożeniu. Rhiannon? Daisy? Ich nazwiska nie nosiły tarczy ochronnej, jak jego. Gdzie teraz były? I czy w ogóle...
Wyszedł. Matka nie podejrzewała nawet, że kierował swoje kroki nie do łazienki, tylko na zewnątrz. Opadła na fotelu i wezwała skrzatkę po wspomnianą wcześniej bezę.
A on był już na dworze. Papieros w odruchu znalazł się w jego ustach, ale wypluł go na chodnik. W głowie szumiał mu chaos. I odgłosy ulicy. Krzyki. Skwierczenie. Co jakiś czas odgłos upadającego przedmiotu, walącej się ściany, człowieka. Teleportował się na drugi koniec ulicy. Dalsza podróż nie wchodziła w grę, nie zamierzał wskakiwać w gardło bestii. Krótkimi skokami przemierzał okolicę. Kierował się tam, gdzie – jak sądził – mieszkała Daisy. W międzyczasie jakiś łaciński splot słów wybrzmiał mu w głowie. Zaklęcie. Chroniące przed ogniem. Nauczył się go... kiedyś. Rzucił je na siebie, niczym płaszcz ochronny i kontynuował podróż do nieznanego celu.
Rzut na zaklęcie chroniące przed ogniem. Kształtowanie. Zaklęcie okrywa człowieka warstwą chroniącą przed poparzeniami wywołanymi przez ogień. Nie podpala ubrań ani włosów. Nie działa na magiczny ogień typu Szatańska Pożoga.
Sukces!