Moje piętro w domu w Exmoor od zawsze było wyłączone z użytku przez pozostałych domowników, traktowałam je jak prywatne komnaty - przestrzeń, której nikt inny nie miał prawa naruszyć, niedostępną dla kogokolwiek, zabezpieczoną na wiele sposobów, a przede wszystkim chronioną zwykłym, ludzkim odruchem trzymania ludzi na dystans. Nikt tu nie zaglądał, nikt tu nie wchodził. Było to miejsce, w którym każdy przedmiot stał tam, gdzie go postawiłam, a każdy oddech należał wyłącznie do mnie - chronione, ciche, całkowicie moje. Tym razem jednak nakazałam skrzatce, by przyprowadziła Geraldine właśnie tutaj, równo o godzinie dziewiętnastej.
Rozległe piętro, wypełnione meblami z ciemnego drewna i roślinnością, skąpane było w przytłumionym, bursztynowym świetle lamp. Nie wisiał tu ani jeden portret członków rodziny - celowo - nie chciałam tu żadnych czujnych oczu przeszłości. W salonowym pokoju, do którego ją wprowadzono, na komodzie stało tylko jedno magiczne zdjęcie. Uwieczniało dwoje ludzi - młodą kobietę z ciemnowłosym, wysokim mężczyzną pod rozłożystym drzewem morwy, na tle dokładnie tego samego domu, w którym się znajdowałyśmy. Obraz powtarzał ruchy sprzed dekad, cichy i niezmienny. W powietrzu unosił się delikatny zapach żywicznego kadzidła, ledwie wyczuwalny, lecz jakby wrośnięty w ściany.
Nie było mnie w pomieszczeniu, gdy Geraldine przekroczyła próg, ale nie trzeba było być przesadnie przenikliwym, by połączyć fakty i domyślić się, czemu miało służyć nasze wieczorne spotkanie. W oknie, tuż przy paprociach na wiszącym stojaku, zawieszona była długa, idealnie wyprasowana, biała suknia z trenem oraz koronkowym welonem, który bez wątpienia należało przypiąć do wianka, nawet jeśli samego wianka jeszcze tam nie było.
Skrzatka spojrzała na Geraldine, skinęła głową i odezwała się miękkim głosem:
- Proszę spocząć, pani zaraz będzie. - Poinformowała, wycofując się z pomieszczenia. Geraldine została sama.