28.02.2025, 09:36 ✶
Brenna w pewnym sensie nauczyła się już żyć z tym paskudnym uczuciem, że powinna w tej chwili działać, robić coś więcej i że ktoś może ucierpieć, bo ona idzie spać. Prześladowało ją nie raz w pracy - gdy brakowało na coś doby, gdy tropy prowadziły w ślepy zaułek albo gdy doskonale wiedzieli, kto jest winny, ale nie umieli tego udowodnić. Od chwili, kiedy Voldemort rozpoczął swoje działania, towarzyszyło jej na tyle często, że musiała po prostu z nim funkcjonować jak gdyby nigdy nic. Chociaż więc martwiła się o zaginionego i wiedziała, że zwłoka może kosztować go życie... te kilka godzin między rozstaniem z Isaaciem w środku nocy a świtem po prostu przespała. Wbrew pozorom wiedziała, że jeśli padnie z niewyspania, nikomu nie pomoże, a nie mogli pukać do drzwi przypadkowych osób w środku nocy. Zasnęła, ledwo jej głowa dotknęła poduszki, a rano nie pamiętała, o czym śniła, chociaż wiedziała, że to nie był dobry sen.
Pojawiła się na miejscu punktualnie, odziana po mugolsku - tak jak zwykle, gdy chodziła po Dolinie Godryka. Poranna rosa osiadła na trampkach, szerokie nogawki jeansów były lekko wilgotne. Brenna niosła dwie kawy, porwane rano z kuchni w specjalnych kubkach - nie było dziś czasu na to, by taką wypić. Włosy miała ściągnięte byle jak w krótki kucyk: wyraźnie wychodziła z domu w pośpiechu.
- Powinnam czuć się zaszczycona? - spytała żartobliwie, wręczając mu jeden kubek. Wiedziała doskonale, że nie chodziło o nią: potrzebował kogoś, kto zaprowadzi go do Johnsonów. Brenna nie traciła więc czasu, a po prostu ruszyła ścieżką ku centrum Doliny, bo właśnie tam znajdowało się domostwo tej rodziny. - Sprowadzili się tutaj parę lat temu. Znam ich, ale nie jesteśmy jakoś bardzo blisko, więc trudno przewidzieć, czy będą chcieli coś o nim powiedzieć, jeżeli nawet cokolwiek wiedzą.
Owszem, Brenna nigdy nie była konserwatystką i nie robiła z tego tajemnicy, zakładała więc, że raczej mało kto wpadnie na pomysł podejrzewania jej o chęć pomocy śmierciożercom. Ale brak podejrzeń nie oznaczał automatycznie zaufania: czy pomogli się mu ukryć, czy może znikł, bo ktoś zrobił mu krzywdę...
- Ja postawiłabym na bezpośrednie podejście, czyli powiedzenie, że wiemy, że się przyjaźnili, nie pojawił się na spotkaniu, nie ma go w mieszkaniu i chyba od jakiegoś czasu nie było, martwimy się... Ale w eeee... przekonywaniu ludzi byłeś zawsze lepszy ode mnie, więc może ty coś wymyślisz? - zasugerowała. Isaac może i nosił nazwisko Bagshot, ale był po części Lockhartem, a ci naprawdę potrafili ściemniać jak nikt.
Skręcili w jedną z uliczek, przy której rzędem stały zabudowania: stąd nie było daleko do ryneczku. Brenna wskazała jeden z domów, stosunkowo niewielki. Ogródek był niewielki, ale ze wszystkich stron od ciekawskich spojrzeń odgradzał go bardzo wysoki żywopłot - zapewne by mugolskie oczy nie zobaczyły czegoś... niewłaściwego.
Pojawiła się na miejscu punktualnie, odziana po mugolsku - tak jak zwykle, gdy chodziła po Dolinie Godryka. Poranna rosa osiadła na trampkach, szerokie nogawki jeansów były lekko wilgotne. Brenna niosła dwie kawy, porwane rano z kuchni w specjalnych kubkach - nie było dziś czasu na to, by taką wypić. Włosy miała ściągnięte byle jak w krótki kucyk: wyraźnie wychodziła z domu w pośpiechu.
- Powinnam czuć się zaszczycona? - spytała żartobliwie, wręczając mu jeden kubek. Wiedziała doskonale, że nie chodziło o nią: potrzebował kogoś, kto zaprowadzi go do Johnsonów. Brenna nie traciła więc czasu, a po prostu ruszyła ścieżką ku centrum Doliny, bo właśnie tam znajdowało się domostwo tej rodziny. - Sprowadzili się tutaj parę lat temu. Znam ich, ale nie jesteśmy jakoś bardzo blisko, więc trudno przewidzieć, czy będą chcieli coś o nim powiedzieć, jeżeli nawet cokolwiek wiedzą.
Owszem, Brenna nigdy nie była konserwatystką i nie robiła z tego tajemnicy, zakładała więc, że raczej mało kto wpadnie na pomysł podejrzewania jej o chęć pomocy śmierciożercom. Ale brak podejrzeń nie oznaczał automatycznie zaufania: czy pomogli się mu ukryć, czy może znikł, bo ktoś zrobił mu krzywdę...
- Ja postawiłabym na bezpośrednie podejście, czyli powiedzenie, że wiemy, że się przyjaźnili, nie pojawił się na spotkaniu, nie ma go w mieszkaniu i chyba od jakiegoś czasu nie było, martwimy się... Ale w eeee... przekonywaniu ludzi byłeś zawsze lepszy ode mnie, więc może ty coś wymyślisz? - zasugerowała. Isaac może i nosił nazwisko Bagshot, ale był po części Lockhartem, a ci naprawdę potrafili ściemniać jak nikt.
Skręcili w jedną z uliczek, przy której rzędem stały zabudowania: stąd nie było daleko do ryneczku. Brenna wskazała jeden z domów, stosunkowo niewielki. Ogródek był niewielki, ale ze wszystkich stron od ciekawskich spojrzeń odgradzał go bardzo wysoki żywopłot - zapewne by mugolskie oczy nie zobaczyły czegoś... niewłaściwego.
Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.