28.04.2025, 09:33 ✶
Kiwnęła tylko głową. Była gotowa iść porozmawiać z Basiliusem, ale jeżeli Millie chciała zrobić to sama, nie istniał powód, dla którego Brenna miałaby się upierać, że zrobi to sama: chyba jednym ze źródłem problemów było to, że zawsze nadmiernie wychodziła przed szereg i teraz wiedziała, że pora to zmienić.
– Jak sądzisz, jak skończyłoby się zgłoszenie odnośnie tego, że jakiś Lestrange posłał kilka zaklęć w dziewczynę na Nokturnie, gdy nie ma to żadnych świadków? – spytała retorycznie. Pewnym ludziom po prostu wszystko uchodziło na sucho, i gdyby ktoś skończył w kłopotach, to tą osobą byłaby Heather. – Poza tym ona nie chce, żeby ludzie o tym wiedzieli.
I Brenna mogła to zrozumieć, bo sama pewnie też raczej nie biegłaby ze zgłoszeniami. Może nawet nie powinna mówić tego Millie, ale tutaj powstawał najwyraźniej jakiś konflikt na linii Moody – Wood, i to… na litość Merlina… z powodu Louvaina Lestrange’a.
Obserwowała w milczeniu wybuch Millie, niespokojne ruchy, gestykulację, wyraz twarzy. Pozwalała jej krzyczeć i zadawać pytania, które nie miały doczekać się odpowiedzi – bo Brenna tych nie miała i nie sądziła, by ktokolwiek inny mógł ich udzielić. I nie, nie dziwiła ją ta erupcja, bo przecież ją dręczyły te same rzeczy, nawet jeżeli nie wykrzykiwała słów na głos, a jedynie obracała je we własnej głowie.
Kto z osób, z którymi się stykała, nosił mroczny znak?
Kto z jej przyjaciół pomagał śmierciożercom?
Kto był skłonny przymknąć oka na mordowanie dzieci w kołysankach, bo dokonywała tego bliska mu osoba?
Nie wiedziała.
Nie była pewna, czy naprawdę chce wiedzieć.
– Nikt z nas tego nie wie, Miles. Możemy tylko… starać się uważać – westchnęła w końcu, bo przecież nie mogła, nie chciała nikomu powiedzieć: wytnij ze swojego życia każdego, kto może być podejrzany. Sama nie chciała tego robić. Nie robiła. Ale prawda była taka, że doszukiwała się noży w każdej dłoni, poza rękami zakonników – teraz jednak nawet tutaj nie była już zupełnie pewna. Nikt z nich nie zdradziłby celowo, nie wierzyła w to. Ale w imię bycia lojalnym wobec kogoś innego? Kto mógł być lojalny wobec nich… ale dlaczego miałby być lojalny wobec Zakonu? – Millie, czy to naprawdę chodzi o to, że boisz się, że sypiasz ze śmierciożercą? Czy o to, że… to że to jest alkohol i chwila zabawy cię dręczy? – spytała wprost. Nigdy jej nie obchodziło, kto z Zakonu jak podchodzi do takich relacji: nie zamierzała się wtrącać, bo dlaczego by miała? Jeśli tego chcieli, jeżeli nikogo nie krzywdzi, dlaczego miałaby to oceniać?
Ale Millie brzmiała prawie tak, jakby nienawidziła za to sama siebie.
Jakby ktoś tutaj był krzywdzony, i to wcale nie jej przypadkowi partnerzy.
– W porządku. Serio, w porządku. Chodź tutaj, proszę – powiedziała, wyciągając do niej rękę, gdy padły te ostatnie słowa. Morfina jej kazał, będzie siedzieć dla niej? – Nie musisz siedzieć dla mnie. Nie powinnaś robić tego dla mnie.
Żadne z nich nie było tutaj w końcu dla niej: tu nigdy nie chodziło o nią.
– Jak sądzisz, jak skończyłoby się zgłoszenie odnośnie tego, że jakiś Lestrange posłał kilka zaklęć w dziewczynę na Nokturnie, gdy nie ma to żadnych świadków? – spytała retorycznie. Pewnym ludziom po prostu wszystko uchodziło na sucho, i gdyby ktoś skończył w kłopotach, to tą osobą byłaby Heather. – Poza tym ona nie chce, żeby ludzie o tym wiedzieli.
I Brenna mogła to zrozumieć, bo sama pewnie też raczej nie biegłaby ze zgłoszeniami. Może nawet nie powinna mówić tego Millie, ale tutaj powstawał najwyraźniej jakiś konflikt na linii Moody – Wood, i to… na litość Merlina… z powodu Louvaina Lestrange’a.
Obserwowała w milczeniu wybuch Millie, niespokojne ruchy, gestykulację, wyraz twarzy. Pozwalała jej krzyczeć i zadawać pytania, które nie miały doczekać się odpowiedzi – bo Brenna tych nie miała i nie sądziła, by ktokolwiek inny mógł ich udzielić. I nie, nie dziwiła ją ta erupcja, bo przecież ją dręczyły te same rzeczy, nawet jeżeli nie wykrzykiwała słów na głos, a jedynie obracała je we własnej głowie.
Kto z osób, z którymi się stykała, nosił mroczny znak?
Kto z jej przyjaciół pomagał śmierciożercom?
Kto był skłonny przymknąć oka na mordowanie dzieci w kołysankach, bo dokonywała tego bliska mu osoba?
Nie wiedziała.
Nie była pewna, czy naprawdę chce wiedzieć.
– Nikt z nas tego nie wie, Miles. Możemy tylko… starać się uważać – westchnęła w końcu, bo przecież nie mogła, nie chciała nikomu powiedzieć: wytnij ze swojego życia każdego, kto może być podejrzany. Sama nie chciała tego robić. Nie robiła. Ale prawda była taka, że doszukiwała się noży w każdej dłoni, poza rękami zakonników – teraz jednak nawet tutaj nie była już zupełnie pewna. Nikt z nich nie zdradziłby celowo, nie wierzyła w to. Ale w imię bycia lojalnym wobec kogoś innego? Kto mógł być lojalny wobec nich… ale dlaczego miałby być lojalny wobec Zakonu? – Millie, czy to naprawdę chodzi o to, że boisz się, że sypiasz ze śmierciożercą? Czy o to, że… to że to jest alkohol i chwila zabawy cię dręczy? – spytała wprost. Nigdy jej nie obchodziło, kto z Zakonu jak podchodzi do takich relacji: nie zamierzała się wtrącać, bo dlaczego by miała? Jeśli tego chcieli, jeżeli nikogo nie krzywdzi, dlaczego miałaby to oceniać?
Ale Millie brzmiała prawie tak, jakby nienawidziła za to sama siebie.
Jakby ktoś tutaj był krzywdzony, i to wcale nie jej przypadkowi partnerzy.
– W porządku. Serio, w porządku. Chodź tutaj, proszę – powiedziała, wyciągając do niej rękę, gdy padły te ostatnie słowa. Morfina jej kazał, będzie siedzieć dla niej? – Nie musisz siedzieć dla mnie. Nie powinnaś robić tego dla mnie.
Żadne z nich nie było tutaj w końcu dla niej: tu nigdy nie chodziło o nią.
Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.