Oszołomienie. Być i nie być jednocześnie. Wpatrywać się w pochód żałobny, w kwiaty, w chmury na niebie i nie móc poczuć rzeczywistości. To, co widzisz, nie jest już nawet granicami twojego poznania. Nic nimi nie jest. Mógłby spaść deszcz i grad, burza z piorunami przecięłaby ziemię w pół - i dalej nic. Żadnego poruszenia. Tylko ten szok był prawdziwy. Odpychana rzeczywistość rodziła tylko "nie", "nie chcę", "to mi się śni". Zgubne, złudne zdania i słówka wypowiadane przez opustoszały i jednocześnie przeciążony mózg szeptem. Zatracały się w niebycie. Gniotły wraz z ciężarem na klatce piersiowej, który ją giął, ugniatał i Laurent nie potrafił nawet przez cały ten czas oddychać nosem. Musiał brać głębokie, nierówne wdechy, odruchowo kryjąc je za uniesioną ręką. To byłą ta strona, gdzie reaktywność umysłu i ciała była wyuczona. Musisz stać prosto, musisz się dumnie prezentować obok ojca, musisz być synem i bratem, kuzynem i przede wszystkim - Prewettem. Wiele ról ograniczających się do tego, że po prostu trzeba było być Prewettem. Tym złotym chłopcem, który zawsze potrafił ślicznie się uśmiechnąć.
Dzisiejszego dnia Laurent również się uśmiechał, podając dłonie krewnym i znajomym Florence, którzy przyszli się z nią przywitać. Albo pożegnać?
Doceniał bardzo ten moment, w którym wszystkie te ceremoniały i oficjalności się zakończyły, a on mógł usiąść przy swojej siostrze i reszcie rodziny, nieopodal rodziców Florenc. Więc usiadł. Coś na początku mówił, odpowiadał, gdzieś się nawet uśmiechnął. Teraz jednak spoglądał pusto w przestrzeń. Dźwięki wokół były symfonią ciszy. Zbiorem nieistnienia i pozorów bycia. Wszystkim tym, co z niego uleciało oraz tym, co gniotło się głęboko we wnętrzu i nie mogło znaleźć ujścia. Po prostu patrzył. W obraz, który może w innym czasie pochwaliłby za jakość wykonania, za kunszt pędzla i kolory, chociaż kompletnie nie znał się na sztuce pod kątem technicznym. To nie ważne, należało brzmieć przynajmniej mądrze. Pochwaliłby dobrze dobraną ramę i zestawienie jej z innymi obrazami. Naturalizm ruchu postaci. Pochwaliłby wino i podane dania. Teraz tylko spoglądał. Opierał palce na kieliszku wina, czując szum głowy i nacisk na czaszkę, chociaż nie wziął jeszcze nawet łyka trunku. Jeszcze chwile temu jego wzrok zabłądził na Victorię - naprawdę doceniał, że tutaj z nim przyszła za jego prośbą. Chyba... chyba bez niej by sobie nie poradził - tak to widział. Chyba nie dałby rady przestać płakać, nałożyć maskę na twarz kryjącą zmęczenie i zapuchnięte, czerwone oczy. Nie dałby rady zebrać się do tego, by teraz tu siedzieć prosto... nie. Nawet nie prosto - teraz już zaczął się nieco garbić. Edward chyba jeszcze tego nie widział. Albo nie chciał widzieć. Aydaya nie odezwała się do niego słowem przez cały ten czas. Pandora również była oparciem - niemal dosłownym, bo przecież siedział obok niej i co jakiś czas czuł jej obecność. Lecz nie teraz, nie. Teraz... ach, zresztą. W końcu wiecie, co działo się teraz.
Nic. Zupełnie nic.