09.07.2025, 00:50 ✶
W sklepie Ollivandera nikogo nie było, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Na drugi rzut oka, na wielkiej antresoli powyżej, Garrick grzebał w stosie pudełek, niefortunnie wypinając tyłek w kierunku osoby wchodzącej do środka. Słysząc dzwoneczki wiszące przy drzwiach, wyprostował się od razu, co skwitował głośnym i głębokim stęknięciem bólu. Bo to już nie młodość, a plecy miał zmęczone dziesiątkami lat pochylania się nad heblarką i wykonanie tak gwałtownych ruchów zawsze kończyło się u niego małą katastrofą. Nie potrafił jednak zareagować inaczej – bo Garrick był czarodziejem skromnym i czarodziejem z klasą, a to wymagało określonych zachowań, nawet kiedy do środka wchodził...
Ha, właściciel Rejwachu.
Nie to, żeby był stałym bywalcem Nokturnu (co to to nie!), ale znał osoby pracujące w obrębie magicznych dzielnic. Skrzętnie dobierał wśród nich te, które warto było zaprosić na comiesięczne spotkanie lokalnych handlarzy, na które... cóż, Tarpaulina nigdy nie zaprosił.
– Dzień dobry – przywitał go uprzejmie, choć z lekko niespokojnym uśmiechem (dla niektórych zapewne sztucznym), kiedy wreszcie zszedł na dół z drabiny (a to nie stało się zbyt szybko – dlatego wpierw pomachał do niego ręką na znak, że musi chwilę poczekać). Woody mógł obejrzeć wtedy wystawę najpiękniej zdobionych różdżek ułożonych na półkach licznych, przeszklonych gablotek. – Wybaczy pan – nie dodał już „to zajście tam na górze”, wszystko inne zostało dopowiedziane w domyśle, zawarte w całkiem precyzyjnym geście. – Wie pan, że nie jest pan pierwszą osobą, która do mnie w tym tygodniu przychodzi z podobną sprawą? Zdążyłem już zgłosić służbom podejrzenie powstania w stolicy gangu kradnącego różdżki... – I nawet tego Tarpaulina o to zagadał, jak prosty człowiek prostego człowieka, jak wytwórca różdżek właściciela baru, w którym mogły się takie skradzione przedmioty pojawiać.
Kiedy tego wieczoru pił lampkę wina i odnotowywał w przenudnej papierologii drugi zakup Pana Longbottoma, pomyślał sobie, że to zadziwiające jak wiele w życiu potrafi zdziałać czysty przypadek. Jednego dnia człowieka prawie nie znasz i jakimś sensie się go boisz, drugiego paczka dzieciaków łamie prawo, trzeciego przygotowujesz papeterię, na której wypiszesz zaproszenie na kolejne spotkanie gildii.
I tak pomiędzy nim i jego dziennikiem, przemiana jaką zaliczył po drodze dwuimienny jegomość, wydawała się czynić wymianę różdżki kropką na końcu przydługiego zdania. Każda opowieść musiała mieć swój koniec.
Ha, właściciel Rejwachu.
Nie to, żeby był stałym bywalcem Nokturnu (co to to nie!), ale znał osoby pracujące w obrębie magicznych dzielnic. Skrzętnie dobierał wśród nich te, które warto było zaprosić na comiesięczne spotkanie lokalnych handlarzy, na które... cóż, Tarpaulina nigdy nie zaprosił.
– Dzień dobry – przywitał go uprzejmie, choć z lekko niespokojnym uśmiechem (dla niektórych zapewne sztucznym), kiedy wreszcie zszedł na dół z drabiny (a to nie stało się zbyt szybko – dlatego wpierw pomachał do niego ręką na znak, że musi chwilę poczekać). Woody mógł obejrzeć wtedy wystawę najpiękniej zdobionych różdżek ułożonych na półkach licznych, przeszklonych gablotek. – Wybaczy pan – nie dodał już „to zajście tam na górze”, wszystko inne zostało dopowiedziane w domyśle, zawarte w całkiem precyzyjnym geście. – Wie pan, że nie jest pan pierwszą osobą, która do mnie w tym tygodniu przychodzi z podobną sprawą? Zdążyłem już zgłosić służbom podejrzenie powstania w stolicy gangu kradnącego różdżki... – I nawet tego Tarpaulina o to zagadał, jak prosty człowiek prostego człowieka, jak wytwórca różdżek właściciela baru, w którym mogły się takie skradzione przedmioty pojawiać.
Kiedy tego wieczoru pił lampkę wina i odnotowywał w przenudnej papierologii drugi zakup Pana Longbottoma, pomyślał sobie, że to zadziwiające jak wiele w życiu potrafi zdziałać czysty przypadek. Jednego dnia człowieka prawie nie znasz i jakimś sensie się go boisz, drugiego paczka dzieciaków łamie prawo, trzeciego przygotowujesz papeterię, na której wypiszesz zaproszenie na kolejne spotkanie gildii.
I tak pomiędzy nim i jego dziennikiem, przemiana jaką zaliczył po drodze dwuimienny jegomość, wydawała się czynić wymianę różdżki kropką na końcu przydługiego zdania. Każda opowieść musiała mieć swój koniec.
Koniec sesji
no rain,
no flowers.
no flowers.