15.07.2025, 04:24 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.07.2025, 04:28 przez Atreus Bulstrode.)
stoję przy oknie z Orionem, Anthonym i Basiliusem
To nie była jego wina. Oczywiście, że nie miał na to wpływu, a jednocześnie wszystko w nim krzyczało inaczej. To nie twoja wina - powtarzał ojciec, matka, brat, reszta rodziny i wreszcie też sam Anthony. Nie ważne jednak ile razy słyszał te słowa, nie ważne ile razy sam je sobie powtarzał w głowie, chcąc uśmierzyć narastający ból - nic nie było w stanie zmienić faktu, że zwyczajnie chciał być winny. Gdyby był, znaczyłoby to że mógł coś faktycznie zrobić. Że mógł to zmienić, może jeszcze wcześniej, kiedy był czas, wybłagać zmieniać czasu od Slughornów i pojawić się na Horyzontalnej w odpowiednim momencie. Zmienić bieg historii.
Ale winnym pozostawał tylko i wyłącznie bezimienny śmierciożerca, który pozostawał poza zasięgiem jego zmęczonych, kurczowo trzymających w palcach szklankę, dłoni. Bez niej pewnie znowu zaciskałyby się w pięści, wokół własnego bólu i złości.
- Oczywiście - wydusił z siebie w kierunku Shafiqa, ale nie mógł powstrzymać się na tyle, żeby w głosie nie pobrzmiała kpina.
Wcześniej stał nad przepaścią - tuż przed mostkiem, chybotliwym i wrażliwym na każdy powiew wiatru. Ta ziejąca ciemnością dziura była wszystkim tym, przed czym wzbraniał się rąkami i nogami - wszystkim, na co do tej pory zamykał oczy, bo przecież tak cholernie zależało mu na tym, żeby zachować neutralność. To było zwyczajnie wygodne i opłacalne, kiedy mógł do każdego uśmiechać się tak samo i korzystać z rozległych przywilejów. Zamykał oczy na tendencje przyjaciół, na poglądy ich rodzin i nawet jeśli nie miał do nich teraz żalu, to czuł że stanie w miejscu się skończyło. Śmierć Florence była tym co pchało go do przodu przez ten mostek - w stronę posunięć pewniejszych i bardziej radykalnych, a to z kolei, kurwa mać, sprawiało że czuł się tylko gorzej. Nie musieli sobie przecież niczego obiecywać ze Stanleyem, Anthonym i Louvainem - doszli dawno temu do jakiegoś cichego porozumienia, że jeśli kiedykolwiek staną po przeciwnych stronach barykady, nie podniosą na siebie różdżek. Nie zrobią sobie krzywdy. A Atreus, mimo że cierpiał, mimo że wszystko rozdzierało go od środka, mimo że nienawidził, bardzo chciał żeby przynajmniej to pozostało niezmienne. Dlatego na moment obejrzał się na Louvaina, kiedy Orion kontynuował swój wywód.
Atreus spojrzał na Shafiqa ponownie, trochę mętnym spojrzeniem, ale tym razem o wiele bardziej uważnie, jakby chciał dopatrzeć się w nim czegoś, co do tej pory zwyczajnie mu umykało. Początkowo chyba faktycznie skupił się na jego słowach, jakby kryło się za nimi coś więcej, jakby może miał kogoś konkretnego na myśli. Ale potem coś za tymi błękitnymi oczami przeskoczyło i Bulstrode próbował już nie przejrzeć same jego słowa, a to co kryła wzniesiona przez niego bariera, obdzierająca go ze wszystkich kolorów.
// percepcja ◉◉◉◉○ na aurowidzenie papy chrzestnego
Zwykle starał się szanować prywatność tych, którzy posługiwali się oklumencją, a jednocześnie byli mu zwyczajnie bliscy. Teraz jednak coś wewnątrz niego burzyło się, chcąc obedrzeć każdego z tej obrony, jakby na nią nie zasługiwali, póki gołymi rękoma nie pochwyci winnego całej tej tragedii.
- Najpierw pogrzeb - powiedział spokojnie, za bratem - Nie byłem w pracy od Spalonej Nocy. Nie wpuściliby mnie tam nawet gdyby nie przygotowania do pożegnania się z Florence - skrzywił się odrobinę na słowa Basiliusa, jakby to było zwyczajnie za mało i nie był w stanie znaleźć w tym pocieszenia. - To... miłe? - rzucił chłodno, jakby smakował ten koncept. Współczucie obcych ludzi niewiele jednak w tym momencie dla niego znaczyło. Kwiaty zwiędną i w końcu je uprzątną, a gabinet Flo zajmie ktoś inny. Wszystko przeminie, świat wróci do porządku dziennego. Dokładnie tak jak powiedział Roselyn.
To nie była jego wina. Oczywiście, że nie miał na to wpływu, a jednocześnie wszystko w nim krzyczało inaczej. To nie twoja wina - powtarzał ojciec, matka, brat, reszta rodziny i wreszcie też sam Anthony. Nie ważne jednak ile razy słyszał te słowa, nie ważne ile razy sam je sobie powtarzał w głowie, chcąc uśmierzyć narastający ból - nic nie było w stanie zmienić faktu, że zwyczajnie chciał być winny. Gdyby był, znaczyłoby to że mógł coś faktycznie zrobić. Że mógł to zmienić, może jeszcze wcześniej, kiedy był czas, wybłagać zmieniać czasu od Slughornów i pojawić się na Horyzontalnej w odpowiednim momencie. Zmienić bieg historii.
Ale winnym pozostawał tylko i wyłącznie bezimienny śmierciożerca, który pozostawał poza zasięgiem jego zmęczonych, kurczowo trzymających w palcach szklankę, dłoni. Bez niej pewnie znowu zaciskałyby się w pięści, wokół własnego bólu i złości.
- Oczywiście - wydusił z siebie w kierunku Shafiqa, ale nie mógł powstrzymać się na tyle, żeby w głosie nie pobrzmiała kpina.
Wcześniej stał nad przepaścią - tuż przed mostkiem, chybotliwym i wrażliwym na każdy powiew wiatru. Ta ziejąca ciemnością dziura była wszystkim tym, przed czym wzbraniał się rąkami i nogami - wszystkim, na co do tej pory zamykał oczy, bo przecież tak cholernie zależało mu na tym, żeby zachować neutralność. To było zwyczajnie wygodne i opłacalne, kiedy mógł do każdego uśmiechać się tak samo i korzystać z rozległych przywilejów. Zamykał oczy na tendencje przyjaciół, na poglądy ich rodzin i nawet jeśli nie miał do nich teraz żalu, to czuł że stanie w miejscu się skończyło. Śmierć Florence była tym co pchało go do przodu przez ten mostek - w stronę posunięć pewniejszych i bardziej radykalnych, a to z kolei, kurwa mać, sprawiało że czuł się tylko gorzej. Nie musieli sobie przecież niczego obiecywać ze Stanleyem, Anthonym i Louvainem - doszli dawno temu do jakiegoś cichego porozumienia, że jeśli kiedykolwiek staną po przeciwnych stronach barykady, nie podniosą na siebie różdżek. Nie zrobią sobie krzywdy. A Atreus, mimo że cierpiał, mimo że wszystko rozdzierało go od środka, mimo że nienawidził, bardzo chciał żeby przynajmniej to pozostało niezmienne. Dlatego na moment obejrzał się na Louvaina, kiedy Orion kontynuował swój wywód.
Atreus spojrzał na Shafiqa ponownie, trochę mętnym spojrzeniem, ale tym razem o wiele bardziej uważnie, jakby chciał dopatrzeć się w nim czegoś, co do tej pory zwyczajnie mu umykało. Początkowo chyba faktycznie skupił się na jego słowach, jakby kryło się za nimi coś więcej, jakby może miał kogoś konkretnego na myśli. Ale potem coś za tymi błękitnymi oczami przeskoczyło i Bulstrode próbował już nie przejrzeć same jego słowa, a to co kryła wzniesiona przez niego bariera, obdzierająca go ze wszystkich kolorów.
// percepcja ◉◉◉◉○ na aurowidzenie papy chrzestnego
Rzut PO 1d100 - 34
Slaby sukces...
Slaby sukces...
Zwykle starał się szanować prywatność tych, którzy posługiwali się oklumencją, a jednocześnie byli mu zwyczajnie bliscy. Teraz jednak coś wewnątrz niego burzyło się, chcąc obedrzeć każdego z tej obrony, jakby na nią nie zasługiwali, póki gołymi rękoma nie pochwyci winnego całej tej tragedii.
- Najpierw pogrzeb - powiedział spokojnie, za bratem - Nie byłem w pracy od Spalonej Nocy. Nie wpuściliby mnie tam nawet gdyby nie przygotowania do pożegnania się z Florence - skrzywił się odrobinę na słowa Basiliusa, jakby to było zwyczajnie za mało i nie był w stanie znaleźć w tym pocieszenia. - To... miłe? - rzucił chłodno, jakby smakował ten koncept. Współczucie obcych ludzi niewiele jednak w tym momencie dla niego znaczyło. Kwiaty zwiędną i w końcu je uprzątną, a gabinet Flo zajmie ktoś inny. Wszystko przeminie, świat wróci do porządku dziennego. Dokładnie tak jak powiedział Roselyn.