13.08.2025, 15:40 ✶
Nie zwykłam wnikać w to, kto jest z kim powiązany przyjaźnią, jeśli to nie było mi potrzebne, więc nie łączyłam ze sobą tych dwóch panien i długo nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogłabym czegoś nie dostrzec. Teraz wiedziałam, że to był błąd. Zobaczyłam wystarczająco dużo, by ułożyć obraz, którego nie chciałam widzieć po raz drugi. Długo żyłam na tym świecie i nie miałam już zbyt wielu złudzeń - przywiązywanie się do ludzi miało swoją cenę, a każdy w końcu musiał ją ponieść, często była ona tragicznie wysoka. Nie umiałam powiedzieć, który to był miesiąc - ta drobna niepewność drażniła mnie, tym bardziej, że byłam uzdrowicielem z wykształcenia i powinnam umieć rozpoznać choćby podstawowe znaki. Nie widziałam ich - ona chyba także nie. Po południu rozmawiałyśmy przecież o tym, że nie planują zakładać rodziny, a teraz, w ciągu kilku godzin, coś się zmieniło. Nie sądziłam, by Geraldine świadomie mnie okłamała - to musiała być świeża, nagła sprawa. Stres związany z przygotowaniami do ślubu był silny - wystarczająco silny, by zniekształcić rozsądek - do tego doszły niedawne pożary oraz śmierć Florence, której skutki na jej psychikę nie mogły być błahe. Już raz widziałam tę historię - nie skończyła się dobrze. Kiedy ginie ktoś naprawdę bliski, wszystko staje się trudniejsze, ostrzejsze, bardziej nieprzewidywalne - dramatyczne.
Powinnam była z nią porozmawiać, jako magipsychiatra, ale wiedziałam, że słowa teraz niewiele pomogą. Znałam ją zbyt dobrze - widziałam już wcześniej jej mechanizmy obronne, poza tym orientowałam się w tym, jak łatwo odrzuca się pomoc, jeśli jest ona podana w tonie, który uzna się za protekcjonalny, lub od kogoś, kto jest jednocześnie „rodziną” albo „bliską znajomą”. Geraldine nie byłaby moim pacjentem, nawet gdybym złamała regułę nieprzyjmowania bliskich. To było ograniczenie, które stawiałam dla własnego dobra i dla porządku mojej praktyki, a jednak, stojąc w korytarzu z małą, czarną szkatułką w dłoni, czułam, że tę granicę będę musiała przesunąć, jeśli chciałam mieć jakąkolwiek realną szansę, by powstrzymać bieg rzeczy. W głębi ducha wiedziałam, co należało uczynić, by nie dopuścić do wydarzeń prowadzących do kolejnych dramatów. Inaczej czekała nas powtórka tego, czego żadna z nas nie chciała przeżyć.
Nie była to decyzja, którą podejmowałam lekko, ale wiedziałam, że jedyną możliwością, by zapobiec temu, co mogło nastąpić, było bezpośrednie zaangażowanie - nie tylko słowne, nie tylko gest dobrej rady, ale kontrolowany, świadomy nadzór i, jeśli trzeba, tymczasowe przejęcie odpowiedzialności za jej codzienne decyzje. Inaczej czekało nas powtórzenie tego samego bólu, którego kiedyś doświadczyłam ja i którego nie chciałam znowu przeżywać wraz z kimś innym. Wzięłam więc głęboki oddech, przekroczyłam próg i przybrałam taką postawę, jakbym nic nie widziała - maska spokoju i uprzejmej obojętności była mi potrzebna nie tylko dla siebie, lecz po to, by nie zdenerwować jej bardziej, niż było to konieczne - moje ruchy były eleganckie, kontrolowane. Podeszłam do Geraldine, trzymając w ręku małą, czarną szkatułkę, którą wnosiłam jako gest dopełniający tę chwilę. Moja dłoń nie drżała - praktyka nauczyła mnie maskować to, co wewnątrz.
- W naszym zwyczaju panny młode splatały warkocze jako część rytuału zaślubin. - Odezwałam się łagodnie, lecz rzeczowo. - Proste warkocze to oszczędna ozdoba, więc trzeba też upiąć welon i wianek.
Otworzyłam szkatułkę jednym ruchem nadgarstka i odchyliłam wieczko - w środku spoczywały dwie ostro zakończone, pozłacane szpilki, cieniutkie, rzeźbione z kości słoniowej. Miały na sobie delikatny wzór - roślinne pnącza i mikroskopijne listki, ale to nie ornament decydował o ich charakterze. Była w nich pewna prostolinijność funkcji, coś z broni ukrytej w biżuterii. Pomyślałam, że Yaxley to doceni.
-Myślę, że te będą dla ciebie odpowiednie. Usiądź, proszę, na fotelu pod oknem. - Dodałam, wskazując miejsce w łazience. - Chciałabym przymierzyć welon ze szpilkami, a tam będzie najlepsze światło. - Powiedziałam to tak zwyczajnie, jakbym od zawsze bawiła się w upinanie welonów. Oddaliłam ją od lustra celowo, lecz bez ostentacji - nie potrzebowałam, by widziała moją twarz, kiedy będę pracować przy jej włosach.
Powinnam była z nią porozmawiać, jako magipsychiatra, ale wiedziałam, że słowa teraz niewiele pomogą. Znałam ją zbyt dobrze - widziałam już wcześniej jej mechanizmy obronne, poza tym orientowałam się w tym, jak łatwo odrzuca się pomoc, jeśli jest ona podana w tonie, który uzna się za protekcjonalny, lub od kogoś, kto jest jednocześnie „rodziną” albo „bliską znajomą”. Geraldine nie byłaby moim pacjentem, nawet gdybym złamała regułę nieprzyjmowania bliskich. To było ograniczenie, które stawiałam dla własnego dobra i dla porządku mojej praktyki, a jednak, stojąc w korytarzu z małą, czarną szkatułką w dłoni, czułam, że tę granicę będę musiała przesunąć, jeśli chciałam mieć jakąkolwiek realną szansę, by powstrzymać bieg rzeczy. W głębi ducha wiedziałam, co należało uczynić, by nie dopuścić do wydarzeń prowadzących do kolejnych dramatów. Inaczej czekała nas powtórka tego, czego żadna z nas nie chciała przeżyć.
Nie była to decyzja, którą podejmowałam lekko, ale wiedziałam, że jedyną możliwością, by zapobiec temu, co mogło nastąpić, było bezpośrednie zaangażowanie - nie tylko słowne, nie tylko gest dobrej rady, ale kontrolowany, świadomy nadzór i, jeśli trzeba, tymczasowe przejęcie odpowiedzialności za jej codzienne decyzje. Inaczej czekało nas powtórzenie tego samego bólu, którego kiedyś doświadczyłam ja i którego nie chciałam znowu przeżywać wraz z kimś innym. Wzięłam więc głęboki oddech, przekroczyłam próg i przybrałam taką postawę, jakbym nic nie widziała - maska spokoju i uprzejmej obojętności była mi potrzebna nie tylko dla siebie, lecz po to, by nie zdenerwować jej bardziej, niż było to konieczne - moje ruchy były eleganckie, kontrolowane. Podeszłam do Geraldine, trzymając w ręku małą, czarną szkatułkę, którą wnosiłam jako gest dopełniający tę chwilę. Moja dłoń nie drżała - praktyka nauczyła mnie maskować to, co wewnątrz.
- W naszym zwyczaju panny młode splatały warkocze jako część rytuału zaślubin. - Odezwałam się łagodnie, lecz rzeczowo. - Proste warkocze to oszczędna ozdoba, więc trzeba też upiąć welon i wianek.
Otworzyłam szkatułkę jednym ruchem nadgarstka i odchyliłam wieczko - w środku spoczywały dwie ostro zakończone, pozłacane szpilki, cieniutkie, rzeźbione z kości słoniowej. Miały na sobie delikatny wzór - roślinne pnącza i mikroskopijne listki, ale to nie ornament decydował o ich charakterze. Była w nich pewna prostolinijność funkcji, coś z broni ukrytej w biżuterii. Pomyślałam, że Yaxley to doceni.
-Myślę, że te będą dla ciebie odpowiednie. Usiądź, proszę, na fotelu pod oknem. - Dodałam, wskazując miejsce w łazience. - Chciałabym przymierzyć welon ze szpilkami, a tam będzie najlepsze światło. - Powiedziałam to tak zwyczajnie, jakbym od zawsze bawiła się w upinanie welonów. Oddaliłam ją od lustra celowo, lecz bez ostentacji - nie potrzebowałam, by widziała moją twarz, kiedy będę pracować przy jej włosach.