20.09.2025, 23:57 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.09.2025, 01:38 przez Alexander Mulciber.)
– Odmieniłem się – powtórzył w zamyśleniu, mrużąc lekko oczy: próbował powstrzymać zalew ni to premonicji, ni to wspomnień, jaki wywołały słowa Helloise. Czuł, jak przesuwają mu się pod powiekami, rojąc się niby świetliki. Jak świetliki błyszczały też spinki w ciemnych włosach Lorien, gdy siedzieli na podłodze, w łazience Agnes Delacour. "Już się nie odmienię", zaśpiewał wtedy chrapliwym głosem, oddając swej siostrze jedyne w pełni szczęśliwe wspomnienie z przemijającego lata. Trwał wtedy z rękoma wplecionymi w jej włosy, z twarzą tuż przy jej twarzy, trzymając się Lorien tak samo kurczowo, jak próbował trzymać się rzeczywistości. Ten jeden moment tylko dla niego. Teraźniejszość. Bez wizji, które zawsze czaiły się na peryferiach spojrzenia, zacierając granice między tym, co realne, a tym co prawdziwe. Bez przeszłości, drepczącej za nim jak pies z kulawą nogą, bez przyszłości, cuchnącej psią padliną. To jest prawdziwe, przekonywał się rozpaczliwie, wiedział, że to było prawdziwe, gdy Lorien rzęziła słowa tej samej piosenki, wpatrując się w niego niemal błagalnie swoimi pięknymi, smutnymi oczami. Były piękne, bo były smutne. Były smutne, bo były piękne. Przyszłość dopadła go na dnie oczu Lorien, ciemnych jak niebo nad Londynem.
"Odmieniłeś się."
Może już wtedy wiedział, że tu przyjdzie. Bo głos Helloise był mu przecież znajomym. Wszystko w niej było znajome, ręce, jak mgły, które dzisiejszego poranka zanurzyły się miękko w jego włosach, obłąkany uśmiech, jakim go przywitała. Czy zawsze witała go tymi samymi słowami? "Odmieniłeś się"? Daleko musiała wyjść mu na spotkanie. Bo przecież wygwizdała teraz melodię od początku. Jak długo szła z nim? Obok niego?
Ten jeden moment tylko dla mnie, prosił, ale to nigdy nie był tylko moment. Jasnowidz nie miał nic na własność, nawet własnych oczu. Bo jak wiele z jego wspomnień tak wyglądało? Patrząc w przeszłość, widział jak przyszłość mieszała się z teraźniejszością. Momenty na wpół zatarte, bo przerwane wizjami. Zlewające się ze sobą twarze. To, co się wydarzyło, zawsze było tuż obok tego, co mogło się wydarzyć. Czas zacierał granice. A może granic nigdy nie było. Może wszystko istniało wszędzie naraz. A jednak nie otaczała ich zielona poświata lamp, rozpraszających ciemności łazienki. Nie było już ciemnych, błyszczących loków, tylko splątane blond kołtuny, w których bielała kość. Schylił się powoli, aby móc dotknąć podłogi, ale ta ułożona została z wyprawionych gładko szczap drewna, nie z kafelków.
– Ty nie zmieniłaś się wcale, Helloise – odpowiedział, podnosząc głowę. Choć to było kłamstwo. Zmieniła się tak, jak liście na drzewach zmieniają swój kolor. Taka była kolej rzeczy, kojąca przewidywalność pór roku, odnawiających się wciąż na nowo, w kole czasu. Więc to nie było kłamstwo. Nie tak naprawdę. W końcu wypowiedział jej imię. Inne słowa były tylko maskami, za którymi skrywało się to, czego nie dało się wypowiedzieć.
Przesunął palcami po podłodze, wzdłuż skreślonych przez Helloise wyliczeń, jak gdyby próbował w ten sposób zbliżyć się do poznania. Do poznania Helloise, nie klątwy. Szukała fizycznych zależności w odległościach między widmowymi krokami. Poczuł coś na kształt rozczulenia, widząc, że próbowała ku temu wykorzystać nawet wzór na wyliczenie kąta paralaksy gwiezdnej. Poświęcił chwilę, aby sprawdzić jej rachunki. Kto nałożył klątwę na twój dom, dziewczyno z Kniei? Kto się odważył? Sunąc powoli dłońmi po zawilgotniałych klepkach podłogi, odgarniając na bok przeszkody, odkrywał alchemię jej szaleństwa. Pajęczyna, pomyślał, patrząc na sploty uplecione z fioletowej włóczki. Bo sama Helloise przypominała mu rozespaną pajęczycę, wyrwana z letargu swego kokonu. Przeziębienie, czy objawy z odbicia po odstawieniu opium? Zbyt było to podobne psychozom, w jakich pogrążał się, próbując rzucić. Niemalże za tym tęsknił.
– Muzyka nie jest moja – powiedział w końcu. – Wedle wierzeń rdzennych mieszkańców Australii, wszystko powstało z muzyki. Pieśni wznoszą się ponad światem, splatając w sobie wiedzę o geografii, micie i kulturze. Tworzą misterne sploty. Linie. Aborygeni mówią na to linie pieśni... Ale ja wolę określenie "ścieżki snów". Bo to są ścieżki. To są zarówno miejsca, namacalne, znajdujące odbicie w świecie fizycznym, jak i duchowym. Linie, przez które przepływa energia magiczna, zasilająca miejsca mocy, takie jak Knieja. Jak puls, meandry żył na ciele, które zbiegają się w sercu. Jak linia życia na twojej dłoni, na mojej dłoni, na dłoniach nas wszystkich. Kontury tych melodii – przesunął palcami wzdłuż jednej z rozciągniętych nad podłogą nici z włóczki, oplatających sterczące w górę gwoździe – wznoszą się bowiem ponad wszelkimi podziałami. Nawet tymi kreowanymi przez język. – Dopiero teraz Helloise mogła zdać sobie sprawę, że Alexander nie mrugnął ani razu, odkąd przekroczył próg jej chaty. – Pozostaje tylko zrozumienie – ciągnął. – Bo linie pieśni są w istocie mapą. Kontur melodii kreśli ukształtowanie ziemi, nad którą się wznosi… Pewne frazy, zestawienia dźwięków, są niczym odciśnięte w rytmie kroki przodków. Wprawiony pieśniarz pamięta, ile razy przekroczył wpław rzekę, ile razy musiał wspiąć się na grzbiet wzgórza. Dzięki temu wie, w którym miejscu pieśni się znajduje. Jak daleko posunął się jej szlakiem. – Zatrzymał się przy wyrysowanym kredą, archaicznym diagramie zaczerpniętym z pism Arystotelesa, który opisywał przenikanie się ze sobą żywiołów. Pokręcił chwilę palcem po płaskiej główce krzywo wbitego gwoździka, zanim ruszył dalej. – Każdy zakręt melodii jest punktem odniesienia na mapie. Wędrując, śpiewasz. Śpiewając, wędrujesz. Przez czas i przez przestrzeń. Tak przez ziemię, jak i przez niebo.
Podniósł się, ostrożnie stawiając stopy, aby nie naruszyć misternej konstrukcji, jaką wzniosła. Przytrzymał poły płaszcza, aby nie zaczepić o wystające z ziemi gwoździe. Nie chciał zburzyć jej starań. Wieloma sposobami można było dojść do właściwych rozwiązań. Alexander uważał, że nawet w szaleństwie jest metoda. Zbliżył się więc do Helloise, nad którą znów górował, choć nie zamierzał patrzyć na nią z góry, wiedząc, jak żarliwie poszukiwała wiedzy. Wyciągnął w jej stronę kopertę z płytą gramofonową, pochyliwszy się lekko, pozwalając przelecieć nad swoją głową jednemu z drewnianych ptaków, gdy ten wionął mu nad uchem swym skrzydłem.
– Chcesz, żebym opowiedział ci więcej? Czy chcesz, żebym najpierw usłyszał ciebie? – spytał prosto.
"Odmieniłeś się."
Może już wtedy wiedział, że tu przyjdzie. Bo głos Helloise był mu przecież znajomym. Wszystko w niej było znajome, ręce, jak mgły, które dzisiejszego poranka zanurzyły się miękko w jego włosach, obłąkany uśmiech, jakim go przywitała. Czy zawsze witała go tymi samymi słowami? "Odmieniłeś się"? Daleko musiała wyjść mu na spotkanie. Bo przecież wygwizdała teraz melodię od początku. Jak długo szła z nim? Obok niego?
Ten jeden moment tylko dla mnie, prosił, ale to nigdy nie był tylko moment. Jasnowidz nie miał nic na własność, nawet własnych oczu. Bo jak wiele z jego wspomnień tak wyglądało? Patrząc w przeszłość, widział jak przyszłość mieszała się z teraźniejszością. Momenty na wpół zatarte, bo przerwane wizjami. Zlewające się ze sobą twarze. To, co się wydarzyło, zawsze było tuż obok tego, co mogło się wydarzyć. Czas zacierał granice. A może granic nigdy nie było. Może wszystko istniało wszędzie naraz. A jednak nie otaczała ich zielona poświata lamp, rozpraszających ciemności łazienki. Nie było już ciemnych, błyszczących loków, tylko splątane blond kołtuny, w których bielała kość. Schylił się powoli, aby móc dotknąć podłogi, ale ta ułożona została z wyprawionych gładko szczap drewna, nie z kafelków.
– Ty nie zmieniłaś się wcale, Helloise – odpowiedział, podnosząc głowę. Choć to było kłamstwo. Zmieniła się tak, jak liście na drzewach zmieniają swój kolor. Taka była kolej rzeczy, kojąca przewidywalność pór roku, odnawiających się wciąż na nowo, w kole czasu. Więc to nie było kłamstwo. Nie tak naprawdę. W końcu wypowiedział jej imię. Inne słowa były tylko maskami, za którymi skrywało się to, czego nie dało się wypowiedzieć.
Przesunął palcami po podłodze, wzdłuż skreślonych przez Helloise wyliczeń, jak gdyby próbował w ten sposób zbliżyć się do poznania. Do poznania Helloise, nie klątwy. Szukała fizycznych zależności w odległościach między widmowymi krokami. Poczuł coś na kształt rozczulenia, widząc, że próbowała ku temu wykorzystać nawet wzór na wyliczenie kąta paralaksy gwiezdnej. Poświęcił chwilę, aby sprawdzić jej rachunki. Kto nałożył klątwę na twój dom, dziewczyno z Kniei? Kto się odważył? Sunąc powoli dłońmi po zawilgotniałych klepkach podłogi, odgarniając na bok przeszkody, odkrywał alchemię jej szaleństwa. Pajęczyna, pomyślał, patrząc na sploty uplecione z fioletowej włóczki. Bo sama Helloise przypominała mu rozespaną pajęczycę, wyrwana z letargu swego kokonu. Przeziębienie, czy objawy z odbicia po odstawieniu opium? Zbyt było to podobne psychozom, w jakich pogrążał się, próbując rzucić. Niemalże za tym tęsknił.
– Muzyka nie jest moja – powiedział w końcu. – Wedle wierzeń rdzennych mieszkańców Australii, wszystko powstało z muzyki. Pieśni wznoszą się ponad światem, splatając w sobie wiedzę o geografii, micie i kulturze. Tworzą misterne sploty. Linie. Aborygeni mówią na to linie pieśni... Ale ja wolę określenie "ścieżki snów". Bo to są ścieżki. To są zarówno miejsca, namacalne, znajdujące odbicie w świecie fizycznym, jak i duchowym. Linie, przez które przepływa energia magiczna, zasilająca miejsca mocy, takie jak Knieja. Jak puls, meandry żył na ciele, które zbiegają się w sercu. Jak linia życia na twojej dłoni, na mojej dłoni, na dłoniach nas wszystkich. Kontury tych melodii – przesunął palcami wzdłuż jednej z rozciągniętych nad podłogą nici z włóczki, oplatających sterczące w górę gwoździe – wznoszą się bowiem ponad wszelkimi podziałami. Nawet tymi kreowanymi przez język. – Dopiero teraz Helloise mogła zdać sobie sprawę, że Alexander nie mrugnął ani razu, odkąd przekroczył próg jej chaty. – Pozostaje tylko zrozumienie – ciągnął. – Bo linie pieśni są w istocie mapą. Kontur melodii kreśli ukształtowanie ziemi, nad którą się wznosi… Pewne frazy, zestawienia dźwięków, są niczym odciśnięte w rytmie kroki przodków. Wprawiony pieśniarz pamięta, ile razy przekroczył wpław rzekę, ile razy musiał wspiąć się na grzbiet wzgórza. Dzięki temu wie, w którym miejscu pieśni się znajduje. Jak daleko posunął się jej szlakiem. – Zatrzymał się przy wyrysowanym kredą, archaicznym diagramie zaczerpniętym z pism Arystotelesa, który opisywał przenikanie się ze sobą żywiołów. Pokręcił chwilę palcem po płaskiej główce krzywo wbitego gwoździka, zanim ruszył dalej. – Każdy zakręt melodii jest punktem odniesienia na mapie. Wędrując, śpiewasz. Śpiewając, wędrujesz. Przez czas i przez przestrzeń. Tak przez ziemię, jak i przez niebo.
Podniósł się, ostrożnie stawiając stopy, aby nie naruszyć misternej konstrukcji, jaką wzniosła. Przytrzymał poły płaszcza, aby nie zaczepić o wystające z ziemi gwoździe. Nie chciał zburzyć jej starań. Wieloma sposobami można było dojść do właściwych rozwiązań. Alexander uważał, że nawet w szaleństwie jest metoda. Zbliżył się więc do Helloise, nad którą znów górował, choć nie zamierzał patrzyć na nią z góry, wiedząc, jak żarliwie poszukiwała wiedzy. Wyciągnął w jej stronę kopertę z płytą gramofonową, pochyliwszy się lekko, pozwalając przelecieć nad swoją głową jednemu z drewnianych ptaków, gdy ten wionął mu nad uchem swym skrzydłem.
– Chcesz, żebym opowiedział ci więcej? Czy chcesz, żebym najpierw usłyszał ciebie? – spytał prosto.
Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat