• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[30.08.1972, Mulciber Manor] Who's a heretic, child?

[30.08.1972, Mulciber Manor] Who's a heretic, child?
Ancymon
"Niewierny jest ten, kto żegna się, gdy droga ciemnieje"
Nie jest ani wysoka, ani niska, mierzy dokładnie 168 cm. Włosy w kolorze jasnego blondu, ślepia kocie w odcieniu lodowego błękitu. Oczy duże, nosek mały i nieco zadarty, pełne usta na których często widnieje zaczepny bądź pogardliwy uśmiech. Pachnie słodko, lecz nie mdło, mieszanką wanilii, porzeczki i paczuli.

Scarlett Mulciber
#11
28.03.2025, 19:26  ✶  
Spojrzenie pełne troski obserwowało Seline, gdy wsuwała w jej dłonie kamień, zaciskając jej dłoń. Wzięła głęboki, acz cichy wdech. Nie patrzyła na nią, ale nie musiała. Scarlett dobrze pamiętała piękno jej oczu, które pochłaniały światło. Jeszcze przez chwilę czuła gorąc jej dłoni. Kamień rozpoznała od razu, mimo że w ów chwili widziała go tylko przez moment. Opal. Kamień, który podarowany był niczym delikatne muśnięcie słońca, otucha i wsparcie. Jej serce zabiło mocniej, widząc jak ta kreśli runę, wpatrując się w nią z tęsknotą, jakoby nie widziała jej bardzo długo. Jakoby rozłąka stała się bolesna w chwili spotkania. Jakoby odzyskała coś co utraciła, a co przyszłoby jej na nowo utracić. A tego nie chciała. Chciała zatrzymać czas, chociaż nie rozumiała dlaczego. Jeszcze przez moment czuć ciepło jej rąk, nim na powrót przywita chłód.
Obserwowała kobietę, gdy ta powróciła do poprzedniej pozycji, a z jej ust zaczęła wydobywać się melodia.
Dopiero wtedy jasne niczym lodowiec tęczówki przeniosły się na czarnowłosego, acz wraz z tą chwilą wyraz jej spojrzenia drastycznie się zmienił. Utracił ciepło, zachłysnął się mrozem. Już nie przypominał błękitnego nieba otulonego bezkresem oceanu, acz skutą lodem pustynie na której próżno było szukać życia. Albowiem jasne zwierciadła nie spoglądały już na Seline Mulciber, ani na Seline Ayers która zerkała na nich znad kominka, jej oczy patrzyły teraz na Alexandra Mulcibera, który był jej obcy, chociaż było w nim coś znajomego.
-Nie boje się - prychnęła zanosząc się dumą, wszak nie był swą matką, której skłonna była, z niezrozumiałego dla niej powodu, wyznać wszystkie lęki i grzechy.
To nie człowiek wybiera przepowiednię, tylko przepowiednia człowieka. - uśmiechnęła się pod nosem, ciut zbyt kpiąco nad własnym losem.

Wtem i rozległ się pierwszy dzwoneczek i nastała ciemność, którą przerwał nagły rozbłysk.
Jakoby wdarł się w miejsce skąd natężenie światła było znacznie mocniejsze. Gdy obraz się ustabilizował ujrzał polanę - jasną i świetlistą. Dookoła której rozpościerał się las o drzewach wynaturzonych, ciemnych i ciernistych. Pochłaniających światło, snujących przeraźliwe szepty.
W centrum tej polany stała mała sarenka, która jakoby w radości, jakoby w utęsknieniu uskakiwała tuż przy sarnie. Wciskając swój drobny pyszczek w futerko starszej, szukając otuchy i ochrony od szeptów jakie rodził las, rozpływając się pod dotykiem matki, gdy ta ocierała kufę o drobne ciałko młodego. Mulciber poczuł jak ciepło rozlewa się po jego ciele, ciepło i spokój.

-Cóż... Zdechnę, jak każdy. Rodzinka odpierdoli teatrzyk, przyniosą kwiaty... wszak żal jest silniejszy od wdzięczności.... - wzruszyła delikatnie ramionami. Słowa Seliny wirowały w jej głowie, a ona nijak nie potrafiła ich poukładać - Zabawne, że w rodzinie w której nie obchodzi się urodzin, świętuje się pogrzeby- wyznała z kpiącym uśmiechem - Cóż, teoretycznie umiera się raz...

Dźwięk dzwoneczka.
Znajoma ciemność i równie znajome światło. Polana, aczkolwiek zupełnie inna od poprzedniej. Oczy Alexandra mogły śledzić harcujące dzieci, które w akompaniamencie śmiechów bawiły się na polanie, biegając dookoła drzewa na którym zawieszona była huśtawka. Słońce powoli zachodziło za horyzont, a pierwsza sylwetka dziecka zniknęła, zabrana przez ciemnowłosą kobietę. Sekundy mijały i każde kolejne dziecię rozmywało się jak poprzednie, a na polanie ostała się tylko dziewczynka o jasnych włosach i równie jasnym spojrzeniu. Siedziała na huśtawce, odprowadzając tęsknym wzrokiem kompanów, których rodzicielki prowadziły do domu w akompaniamencie błahych rozmów. Alex również odprowadzał ich spojrzeniem, a gdy wrócił wzrokiem do dziewczynki, ta wciąż siedziała na huśtawce, kołysana delikatnie przez wiatr. A jednak coś się pojawiło, czerwona nić, która przywiązana była do jej małego nadgarstka, a która prowadziła ku górze - gdy uniósł wzrok ujrzał wisielca. Martwą kobietę do której dłoni przywiązany był drugi koniec szkarłatnej nici. Wisiała bezwładnie, a wiatr i ją  delikatnie kołysał. I tak razem, kołysane przez wiatr trwały, nucąc norweską kołysankę. Acz jedna z nich nie mogła zanucić, toteż słuchała kołysanki. Kołysanki która odbijała się echem w uszach Mulcibera i wtedy i on poczuł tęsknotę. Tęsknotę i nieznośny chłód, którego nijak nie mógł się wyzbyć.

Wtem i jej wzrok zatrzymał się na sygnecie na dłuższą chwilę, a Mulciber uniosła brwi, gdy zrozumiała z kim prawdopodobnie ma do czynienia. Ledwo pohamowała śmiech, przysuwając wierzch dłoni do ust, aby zatuszować uśmiech. O STARA, ODJEBAŁAŚ. Odkaszlnęła, zastanawiając się jak dziwne teraz by było zmienić swoją postawę o kolejne sto osiemdziesiąt stopni.

Dźwięk dzwoneczka.
Na szklanym stawie, ramię w ramię, płynęły łabędzie. Trzepocząc śnieżnobiałymi skrzydłami, rozchodząc się i schodząc w tańcu. Beztrosko i spokojnie, odgrodzeni od brzegu, który był zasnuty mgłą. Tak jeden przy drugim wirowali, a wraz z nimi ich odbicia. Wszak brzeg był niepotrzebny. A On sam, stojąc tam gdzie stoi, poczuł się czysty, niewinny, skąpany w bieli jak te ptaki, które prócz siebie nie dostrzegały nic.

-Gdybym była bękartem to raczej otwierałabym właśnie szampana zamiast brać udział w ceremonii - wyznała, wzruszając ramionami. Nieślubne dziecko brzmiało dla niej źle, niekoniecznie takie musiało być, a jednak tytułowanie tego podkreślając bycia dzieckiem z nieprawego łoża nadawało tego złego wyrazu. Sprowadzało rolę matki do zwykłej kochanki, a dziecka do bycia błędem. I chociaż ona w pewnym sensie czuła się bękartem, rodzinnym przekleństwem, ale przyznawać mogła to jedynie z ironicznym, pełnym pogardy do rozmówcy uśmiechem, patrząc z lwią dumą. Acz nie rozmawiała teraz z równym sobie, zdawała sobie sprawę z tego, że nie zrobiła najlepszego pierwszego wrażenia. 
-W rzeczy samej, Richard jest moim ojcem - poprawiła ciemnowłosego, teoretycznie nie zmieniając nic, a jednocześnie w jej oczach zmieniając wiele. Wolała odwrócić zdanie, aby nie stawiać siebie jako dodatek, nie lubiła być dodatkiem, nie zamierzała być dodatkiem. Subtelna zmiana, która zdawałoby się nie miała znaczenia i Alexander mógł jej nawet nie zauważyć.
Przyglądała się, tym razem obojgu, gdy tak będąc obok siebie tworzyli przyjemny dla oka obraz. Przechyliła delikatnie głowę w bok, skupiając się na ów dwójce jakoby świat dookoła przestał istnieć, był nieistotny.
Chciała zobaczyć więcej. Chciała zrozumieć... chciała zobaczyć.
-Miło pana poznać - wymruczała ciszej, w widocznej zadumie, gdyż skupiona była na czymś zupełnie innym.

Rzut na nici
Rzut Z 1d100 - 61
Sukces!
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#12
19.07.2025, 20:03  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.07.2025, 21:51 przez Alexander Mulciber.)  
– Dlaczego mówisz o swojej śmierci? – spytał Alexander. Uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy od początku ich rozmowy: nie z politowaniem, ale ze swego rodzaju niefrasobliwością, jak gdyby uśmiechał się do dziecka, które właśnie zaczęło wymyślać jakieś niedorzeczne zachcianki. – Gorsze są rzeczy niż śmierć. Życie źle przeżyte, życie zmarnowane na żal i zgryzoty. Życie w zawieszeniu. Życie, ale nie w zgodzie z sobą. Nie śmierć, lecz nieżycie. – wzruszył ramionami. – Wszyscy umrzemy. Ale najpierw żyjemy. A ty dopiero co zaczęłaś życie. Po cóż marnować je na rozmyślenia o śmierci? Nic z tego się nie powtórzy. Nie powróci to, co przeminęło. A życie... Życie pełne jest możliwości.

Ktoś kiedyś powiedział, że kasyno zawsze wygrywa. Ale dopóki nie odejdziesz od stolika, aby sprawdzić zawartość portfela, dopóki wciąż jesteś w grze... Jakie to ma znaczenie, kto wygrywa? Wciąż grasz, pomyślał Alexander. Wciąż jeszcze grasz. Wbił spojrzenie w stojącą przed nim dziewczynę, jak gdyby próbował zrozumieć, czy Scarlett jest kimś wartym uwagi, czy tylko kolejną pretendentką do wygranej w grze o nazwiska, o majątki... O tajemnice.

Ale zamiast przemyślanej strategii, zobaczył otwarte rany, schowane przed światem, który węszył słabość jak kruki i wrony, obsiadające truchła poległych walające się na polu bitwy. Wrogie proporce rozdarte jak kobiece łono w połogu. Zamiast ryku wojennych trąb, słyszał dźwięk dzwoneczków, które cygańskie dziewczęta zwykły przytraczać do kostek, gdy odtańcowywały swój rytualny taniec przejścia. Gdy z dziewcząt przemieniały się w kobiety. Alexander miał zaszczyt widzieć kilka takich ceremoniałów, a widok zawsze budził w jego sercu nienazwaną nigdy tkliwość. Bo po skończonym tańcu, zarumienione dziewczęta powracały do matek, wcale nie wyglądając doroślej w swych dorosłych strojach, gdy rozszczebiotane, zdawały równie rozradowanym matkom relację z występu. "Widziałaś, Lila prawie upuściła swój wianek, tak się, biedna, zestresowała", mówiła jedna, "prawda, że ładnie zrobiłam tamto trudne przejście?", domagała się pochwał druga, zagłuszana przez trzecią, która ze łzami w oczach wołała: "mamo, pomóż, ten materiał strasznie się gniecie!".
Nigdy nie zastanawiał się, jak musiały się czuć te, które nie miały matek, towarzyszących im na tej drodze.
Skarcił sam siebie w myślach, że miał wątpliwości wobec Scarlett. Wszędzie ostatnio węszył spiski. Niepotrzebnie. Intencje Scarlett były czyste. Alexander spojrzał więc na nią tak, jak powinien patrzeć na nią od początku. Jak na dziewczynkę, całkiem samą w obcym dla niej kraju, w obcym dla niej domu, pośród obcych dla niej ludzi. Czy tak patrzyła na nią Selina?

– Chodź, pokażę ci coś – zaproponował pojednawczym tonem, puszczając oparcie matczynego fotela. Znał dobrze swoją matkę, przekonany był więc, że teraz najlepiej zostawić ją samą. Poprawił jednak najpierw poduszki na fotelu, a potem jeszcze pochylił się przy nieruchomej Selinie, aby poruszyć drwami w płonącym kominku, szeptem zapytać, czy na pewno niczego nie potrzebuje.

W tym momencie, Scarlett wyraźnie mogła zobaczyć łączące ich nici powiązań. Nić biegnąca od Alexandra do jego matki była jasna i świetlista. Grubsza niż nić biegnąca od Seliny w stronę syna, oplatała ramiona kobiety niczym szal mieniący się kolorami różu i fioletu, jak gdyby Alexander próbował osłonić swoją matkę przed pogardą świata. Przyoblec ją w najpiękniejsze szaty, jak kapłankę, a może jak królową. Miłość. Szacunek. Oddanie. Wszystko to było w jego nici. Nić biegnąca od Seliny w stronę syna... Było w niej coś niestabilnego, podobnie jak niestabilna była sama Selina. Niewątpliwie, Alexander był jej bliski, bardzo bliski. Nić nieustannie wiła się wokół niego, niby pępowina uwięźnięta wokół szyi noworodka, pulsując obmierźle ciemnym różem. Czasem wiła się wokół jego ramienia, jak gdyby chciała się na nim wesprzeć. Czasem zaś sięgała twarzy, niby po to, aby pieszczotliwie pogłaskać go po policzku – gestem przepełnionym matczyną czułością zanurzyć palce między kręcone włosy – ale nie, zrozumiała Scarlett, skupiwszy wzrok. Zrozumiała, że nić sięgająca twarzy Alexandra przesłaniała mu oczy, jak gdyby nie chciała, żeby przejrzał. Być może Selina również próbowała na swój sposób chronić syna. Przed cienką niteczką czerni w biegnącej w stronę Alexandra nici, która pojawiała się i znikała, wraz z rytmem bicia matczynego serca, a może wraz z sercem jej syna. W końcu żył, zamiast umrzeć, i oszczędzić jej grzechu bycia matką.

Nici powiązań zamigotały i zgasły, gdy Selina przemówiła niespodziewanie. Utkwiła na chwilę spojrzenie czarnych, mądrych oczu w synu, do którego zwróciła się w starym, romskim dialekcie. Scarlett nie zrozumiała z jej słów niczego poza chrapliwie wyszeptanym imieniem syna. Alexander.

Alexander pobladł.

Nie przetłumaczył słów matki. Skinął tylko sztywno głową Selinie. W milczeniu wyszedł z salonu, przytrzymując ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi salonu dla Scarlett, wyraźnie dając jej do zrozumienia, że ma za nim podążyć. Nie było z nim dyskusji. Dopiero gdy przemierzali zakurzone, skryte w półmroku korytarze, odezwał się, podjąwszy przerwaną wcześniej rozmowę.

– Mój dziadek, po którym dostałem imię, zmarł młodo. Moja babka wciąż żyje, i nie wybiera się jeszcze na tamten świat. Gdy jednak przyjdzie jej pora, w swej pysze zapewne założy Śmierci sprawę apelacyjną. Choćby po to, aby sprawdzić, czy uda jej się odwlec wykonanie dawno już wydanego na nią wyroku. Moja matka... Moja matka przeżyła mego ojca. Zmarł nie dożywszy osiemdziesiątki. – Dopóki jednak żyję ja, mówiło jego spojrzenie, pamięć o Duncanie Mulciberze będzie żyć we mnie. – Twój stryj przeżył ledwie połowę tego. Na cmentarzu wciąż stoi pomnik nagrobny Lorien, której magomedycy od lat przepowiadają śmierć, ale to ciało... – Roberta, chciał powiedzieć, ciało Roberta, ale z jakiegoś powodu imię krewniaka nie chciało mu przejść przez usta. Zmarszczył brwi, rozproszony swoim własnym zacięciem, ale zaraz podjął przerwany wątek na nowo, przepuszczając, naturalnie, Scarlett, w drzwiach prowadzących do wnętrza starej galerii. – ...Jej męża złożyliśmy dzisiaj do grobu. A jak bogowie dadzą, do końca tego roku jeszcze będę się bawił na jej weselu, obsypię ją kwiatami, jak każe tradycja, westchnę na widok kolejnego, równie niewydarzonego wybranka. Być może, Scarlett, powinnaś zamartwiać się raczej o swoich braci, nie o siebie. Bo wedle moich pobieżnych kalkulacji wychodzi na to, że zemrze im się przed tobą. – Sam musiał powstrzymywać jednego z nich przed popełnieniem kolejnego medialnego faux pas, tym razem w postaci samobójstwa. Co prawda, zawieszenie klifu, z którego chciał skoczyć Charles, prędzej sugerowało kalectwo niż śmierć... Ale nie wybrzmiałoby to wystarczająco dramatycznie dla młodego dziewczęcia dramaturgii przecież spragnionego.

Masywne drzwi, broniące przystępu do rodowej galerii portretów, zamknęły się za nimi z cichym trzaskiem. Podłogi powitały ich skrzypieniem rozeschniętych desek parkietu.

Potem słyszeli już tylko szepty.

Pomyśl, że to sen, szeptały sennie portrety. Dziesiątki, nie, setki portretów, które trwały, pogrążone w przyjemnym półśnie. Przodkowie Alexandra. Przodkowie Scarlett. Zaklęci w drewnianych ramach, zamknięci w rodzinnej galerii, której ściany zaludniali. W pomieszczeniu panował wciąż lekki półmrok. Jedynym źródłem światła pozostawały zaśniedziałe lichtarze, które nie zakłócały spokoju sennych marzeń pogrążonych w letargu Mulciberów. Nie zakłócały spokoju zmarłych. Alexander nie nazywał tego pomieszczenia galerią. Nazywał je cmentarzem. Tutaj znajdował się prawdziwy cmentarz jego rodziny, czy raczej, rodziny jego ojca. Portret ojca wisiał zresztą nad nim, jak mogła zorientować się Scarlett, gdy już przyzwyczaiła się do panującego w galerii półmroku. Byli do siebie tacy podobni. Oczy Duncana Mulcibera odbijały się w lustrze, gdy Alexander spoglądał w jego taflę, sygnet na palcu przypominał, że nosił jego nazwisko. Alex nigdy nie chciał być jak Duncan. Odżegnywał się od niego, od jego snów, od jego spuścizny. A mimo to zasiadał w jego gabinecie, dzierżył jego władzę, nosił jego twarz. Nie można wyrwać się przeznaczeniu, tak jak nie można wyrwać się z własnej skóry. A Alexander był jak skóra zdjęta ze swojego ojca, który jako jedyny nie spał, krążąc niespokojnie w przestrzeni obrazu, w palcach obracając nieodpalonego papierosa. W końcu jednak opadł ciężko na masywny fotel, na którym uwiecznił go malarz. Odpalił papierosa, po czym zwrócił pełne wyrzutu spojrzenie na Scarlett i towarzyszącego jej Alexandra, który nie patrzył jednak na portret ojca, odwrócony do niego plecami. Milczał. Duncan Mulciber nie żył, ale jego obecność wciąż ciążyła nad Alexandrem, może nawet bardziej niż wtedy, gdy był jeszcze żywy.

– Przychodzę tutaj, gdy chcę porozmawiać z umarłymi – przerwał w końcu milczenie Alexander.

Opierał się swobodnie o ścianę obok portretu, pochylając głowę tak, jak gdyby był nagle bardzo zainteresowany wyglądem swych butów. Jak gdyby chciał dać Scarlett czas na to, aby mogła rozejrzeć się po pomieszczeniu. Czas na to, aby posłuchała, o czym szepczą portrety. Alexander przymknął oczy, próbując słuchać razem z nią.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Ancymon
"Niewierny jest ten, kto żegna się, gdy droga ciemnieje"
Nie jest ani wysoka, ani niska, mierzy dokładnie 168 cm. Włosy w kolorze jasnego blondu, ślepia kocie w odcieniu lodowego błękitu. Oczy duże, nosek mały i nieco zadarty, pełne usta na których często widnieje zaczepny bądź pogardliwy uśmiech. Pachnie słodko, lecz nie mdło, mieszanką wanilii, porzeczki i paczuli.

Scarlett Mulciber
#13
10.08.2025, 16:22  ✶  
Dlaczego mówisz o swojej śmierci? - na jej usta wpłynął uśmiech, delikatny i ciut rozbawiony, Ona zaś patrzyła na bliżej nieokreślony przedmiot.
-A dlaczego by nie? - zapytała nie gubiąc przy tym pogodnego, acz zamyślonego wyrazu twarzy. Czy jest coś bardziej naturalnego niż śmierć? Coś bardziej pewnego niż to, że Ona nadejdzie? Wróżba, którą każdy jest w stanie sam przewidzieć mimo nieznajomości czasu i przyczyny. Słuchała słów Alexandra, a jej wzrok powoli przesunął się na marmurową posadzkę. Zerknęła na niego krótko. Uroczę - szepnęły nieśmiało myśli.
To jak mówił o życiu było motywujące, pokrzepiające i w rzeczy samej mądrej, a sama Mulciber słuchając jego słów miała wrażenie, że brzmi jakby nie był jej tak obcy jak był w rzeczywistości. Chociaż nasuwało się pytanie, tak nieśmiałe i nietaktowne
-A ty... wierzysz w to? - zapytała spokojnie, pozwalając myślom swobodnie płynąć. To że miał rację nawet nie podlegało dyskusji - wiedza wszak nie jest zrozumieniem... - dodała. A czy ona rozumiała? Tak naprawdę? Nigdy nie było jej śpieszno umrzeć, zawsze żyła szybko i intensywnie, być może zbyt intensywnie. Aczkolwiek śmierć była jej kompanem, towarzyszem, najlepszym przyjacielem i najczulszym kochankiem. Ukazywała świat taki jakim był, nie mydliła oczu romantyzmem, mimo iż wielu ją romantyzowało. Przychodziła cicho, była niechciana, była znienawidzona. Ale Scarlett Mulciber nie nienawidziła śmierci, Scarlett Mulciber była jej wierna i pokładała w niej więcej ufności niż żywym.
-Poza tym... czy nie zaczynamy żyć naprawdę akceptując własną śmierć? To że jest, że będzie, że nie jesteśmy wieczni. Czy to nie wtedy przychodzi zrozumienie? - na jej usta wpłynął nieco kpiący uśmiech, jednak ten był kierowany do samej siebie - Chyba się ciut rozgadałam... - mruknęła. Tego typu dyskusje były bliskie jej sercu. W Norwegii często dywagowała razem z Fridą na temat życia i śmierci. Uroki zawodu. Aczkolwiek Frida już nie żyła, odeszła z tego świata świadoma swojego końca, pogodzona ze swoją śmiercią, czekając aż Kostucha zastuka do drzwi jej sypialni, aby złożyć ostatni pocałunek na jej czole.
Zerknęła na sygnet, który spoczywał na palcu Mulcibera, a który uszczypliwie palił w oczy, przypominał o błędzie jakiego się dopuściła. Z jej ust wyrwało się bezdźwięczne westchnienie. Co tam ojczulek mówił o nie pchaniu się w tarapaty, głupia? A ty pyskujesz do do głowy rodu. Brawo, Scarlett Mulciber. Czy to naprawdę musiał być ten Alexander?
Powinna przeprosić? - przez krótką chwilę nawet to rozważała, acz była to myśl wyjątkowo krótka, którą Scarlett odpędziła w ciemny kąt zapomnienia. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie zrobiła najlepszego pierwszego wrażenia, acz  było za późno. Może by przeprosiła, gdyby nie patrzyła na to przez pryzmat własnych odczuć. Gdyby ktoś wobec niej zachowywał się niezbyt grzecznie, a później przepraszał tylko z powodu świadomości pozycji drugiej osoby - poczułaby z pewnością zniesmaczenie, może w jakimś stopniu pogardę?
Zastanawiała się czy ten nie uskarży się ojcu na jej zachowanie, chociaż jego wzrok zdawał się nagle złagodnieć, a ten wciąż z nią rozmawiał. Dziwny z niego przypadek.

Zawiesiła na nich wzrok i wtem jej spojrzenie zdawało się rozjaśnić, tęczówki zadrżały niespostrzeżenie na widok wirujących nici.
Przyglądała się im, pochłonięta w całości ich wyjątkowością, emocjami które nie tylko od nich biły, ale również te które wywoływały w samej Mulciber. Było w nich coś pięknego, ale i bolesnego.
Westchnęła cicho, pozwalając blond włosom przesypać się po ramieniu, gdy przechyliła głowę w bok.
Wraz z nimi pojawiło się zrozumienie, wyrzuty sumienia niesprawiedliwą oceną i nić zazdrości.
Ona nigdy nie zobaczy. Zastanawiała się czy Alexander często patrzył na ich nici i co wtedy czuł? Czy gładził je spojrzeniem czy jednak uciekał wzrokiem w przeciwnym kierunku. Kochał, chronił, rozumiał.
On również był szalony, On również - a może on przede wszystkim? A to sprawiało, że nie był już taki obcy jak przed chwilą.
Nici zniknęły, a Scarlett drgnęła zaskoczona utratą łączności. Czujne, chociaż nieco zdezorientowane spojrzenie skupiło się uważniej na sylwetkach. Zauważyło tą subtelną zmianę w mężczyźnie. Nie rozumiała nic. Nic prócz imienia, które wyrzekła Selina.
Odprowadziła go spojrzeniem do drzwi, rozumiejąc z marszu. Zerknęła na Seline, jakby przez ułamek sekundy się zawahała, jakoby jej stopy przywarły do posadzki tak mocno, że nie była w stanie ich oderwać.
W końcu jednak ruszyła w kierunku Alexandra, obracając się trzy razy za kobietą, obserwując światło płomieni i tył fotela, aż wyszli.

Szła, słuchając jego słów z uwagą i widoczną ciekawością.
-umm... - uśmiechnęła się na opis Philomeny, który był bardzo trafny. Zerknęła na Alexandra, gdy wymieniał kolejno członków rodziny, rozbijając każde jego słowo, smakując tonu każdego z nich, szukając instynktownie subtelnych zmian, które miałyby nakierować ją na stosunek Mulcibera do członków rodziny.
I ten wyraźnie się zmienił przy Robercie. Zerknęła na niego. Czuć było, że do cioci Lorien ten ma zarówno większy szacunek co i uczucia wobec kobiety były dużo cieplejsze. Gdy przeszedł do jej braci, na usta Mulciber wkradł się delikatny uśmiech
-Każdego szkoda - rzuciła sucho to co mawiała za każdym razem, z każdą sprawą która przeszła przez jej dłonie, gdy pracowała w Norwegii. Słowa, które przejęła od swojej mentorki. Czy pożyje dłużej od nich? Być może.
-Śmierć mnie nie martwi, wuju, to mój towarzysz - rzuciła w zadumie, krocząc grzecznie za Mulciberem - I może brzmi to jak poetyckie pierdolenie... ale... - umikła na moment - źle mnie zrozumiałeś - spojrzała na niego, a na jej usta wpłynął uśmiech - Śmierć to część mojego życia - spojrzała na niego - ale nie moja własna...
I mimo, że Scarlett Mulciber wybrała nową drogę życiową to wciąż część jej duszy należała do zaświatów. Wciąż dryfowała po miejscach zbrodni, wciąż kroczyła za czerwonymi wstęgami, wciąż trzymała kosiarza kurczowo za rękę i nie zamierzała puścić. Bo zaprzedała swoją duszę w chwili przekroczenia przez próg norweskiej chatki medium. Bo w zmarłych znalazła to czego nie była w stanie znaleźć w żywych.

Otworzył drzwi, wprowadzając ją do czegoś co nazwałaby innym światem. Szepty odbijały się echem w jej uszach, a wzrok wędrował od obrazu do obrazu. Miejsce w którym zdawała się zacierać granica między światem żywych i umarłych. Cicho pochwyciła powietrze, obserwując w zdziwieniu i oczarowaniu to gdzie się znalazła, a lekki niepokój jedynie podsycał żar rozpalonego serca.
Jej wzrok bardzo szybko wylądował na portrecie Duncana, obserwując go w ciszy. Wyłapując podobieństwa między nim, a stojącym plecami do portretu Alexandrem - nie odwracał się, nie chciał się odwrócić. Przesunęła spojrzeniem po raz kolejny z wuja na portret, a jasne tęczówki częściowo skryły się za kotarami z kruczoczarnych rzęs.
Przychodzę tutaj, gdy chcę porozmawiać z umarłymi - wyznał, a Scarlett z wolna skinęła głową początkowo milcząc, jakoby nie chciała przeszkadzać szepczącym, a ponieść się z szeptem.
-A więc coś nas łączy - stwierdziła, przenosząc wzrok na Alexandra, na portret jego ojca od którego ten uparcie odwracał wzrok, a przynajmniej tak jej się wydawało. W końcu gdyby tak nie było to by spojrzał, zerknął chociaż - zupełnie instynktownie, odruchowo, tak jak odruchowo wśród tłumu szuka się znajomych twarzy. Jaka historia się za tym kryła? - powoli ruszyła przez pomieszczenie, a stukot jej obcasów mieszał się z szeptem umarłych. Czy miałaby prawo pytać, wiedząc, że Ona nie była w stanie spojrzeć w oczy swojej matce? A przecież mogła, tak jak i on mógłby. A jednak żaden z nich tego nie robił, nie chciał. Z różnych pobudek, przez różne koszmary - ale pewne było jedne. Ani Alexander, ani Scarlett nie chcieli patrzeć w oczy swojemu odbiciu. Odbiciu, któremu zawdzięczają wygląd. Odbiciu, które przyczyniło się do tego jacy byli. Odbiciu, które będzie ich prześladować do końca ich dni.
-Wciąż uważam, że oczy masz po matce - rzuciła na przekór temu co widziało jej własne spojrzenie, ale zgodnie z sobą i swoimi odczuciami, bo ona widziała w nich coś innego.
W końcu oderwała wzrok od portretu, przelatując spojrzeniem po nieznanych jej twarzach, lądując ponownie na Alexandrze
-Piękne miejsce - podjęła w końcu, splatając dłonie za plecami - Wiesz, że duchy często tkwią w zapętleniu? Często też nie są świadome tego, że są martwe... - nieśpiesznie ruszyła przez galerie - Ich czas zatrzymuje się w chwili śmierci. To bardzo jaskrawo widać na starych dziecięcych duszach... One widzą inaczej... - powoli rozłożyła dłonie - Im wydaje się, że Ci którzy już dorośli są wciąż dziećmi, wciąż ich takimi widzą... - umilkła na moment - oczywiście gdy mówimy o tych, które z jakiegoś powodu tu zostały... - na moment umilkła, pozwalając się ponieść ciszy, szeptom, skrawkom historii.
- Myślisz, że my również tu zostaniemy? - spojrzała na niego przez ramię - byłby lekki przypał, co? - zachichotała. Wolałaby po śmierci nie zostawać w świecie żywych, byłaby to kara, chociaż zdawała sobie sprawę, że nie do końca było to zależne od niej.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (5448), Scarlett Mulciber (4886)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa