Psucie jego idealnej randki to była przesada. Meble i cała reszta jakoś wypadały mu całkowicie z głowy. Trzymał tę różdżkę gotową do użycia, ale zaklęcie nie padało. dwójka ludzi próbujących sobie poradzić z poltergeistem, który przed momentem uczony był latania na opak (będąc obijanym o ściany) to już i tak nadmiar. Poltergeist odwrócił głowę, by spojrzeć na niego przez ramię i zarechotać paskudnie. Podciągnął spodnie jednym ruchem i dał susa w kierunku Flynna.
Wynurzenie się z wody było zawsze tak samo wspaniałym uczucie. Woda cię wypychała, robiłeś się lekki, bez żadnego wysiłku mogłeś utrzymywać się na jej powierzchni. Uczucie było niesamowite. Pocałunek bogów: masz, baw się! Jakby chcieli się upewnić, że może istnieć chaos nawet kreowany jego słabym... silnym ciałem. Jedyną równoważnią był niesamowity ból w okolicach nosa, pulsujący tak, że w pierwszej chwili jęknął i pochylił się, łapiąc za jego nasadę. Laurent poczuł nagłą złość. W towarzystwie klątw rzucanych przez tajkę słowami, poczuł złość tak mocno uderzającą do głowy, że rozpalała jego klatkę piersiową do czerwoności. Jego randka. JEGO randka! JEGO RANDKA!!!
- TY GNOJU! - Zawsze miał taki mocny głos? Poltergeist albo go minął, albo przeniknął przez jego ciało. Obrócił się za nim - tak szybko, że musiał przestawić nogę, bo nagle zabrakło mu stabilności. - Chodź tu, szmato! - Jednego już zrobił mu psikusa, nie zamierzał pozwolić na to, by zrobił drugiego! Tylko...
Czemu wszystko było nagle czarno białe?
Zatrzymał się w półkroku, zszokowany, kiedy poltergeist wirował pod sufitem. Tak, ktoś tutaj miał dzisiaj dobry dzień. I ten dzień nie miał być dobry ani dla niego, ani dla Flynna.
Tajka rzuciła się do ataku, klnąc dalej. Nie znał tego języka, ale był pewien, że to nie mogły być śliczne epitety rzucane do tego świata. Ale te kurwy w obcym języku nie miały znaczenia. Wszystko. Było. Szare. Czarne. Białe. Szare dłonie, czarne spodnie, szara roślina stojąca pod ścianą naprzeciwko niego. Odruchowo zszedł z drogi poltergeistowi, który miotnięty zaklęciem kobietem przeleciał w kierunku drzwi. A potem usłyszał swoje imię. I spojrzał na swoje ciało. Białe. Wyrazista niemal aż boleśnie biel na tle całej szarości.
- Flynn! - To jakby zrobił dwa kroki. A zrobił ich parę - parę szybkich susów, po których nie nastąpiło uczucie ciepła, gdzie serce już nie chciało uderzać mocniej ostrzegając, że to bardzo kiepski pomysł i żeby nawet nie próbował biec dalej. Złapał rękoma swoje własne ciało. Takie... śmiesznie lekkie, ale jednocześnie ciężkie - bo bezwładne, jak ołów, który chciał ci przelecieć przez ręce. Spodziewał się gwałtownego uderzania serca, tego charakterystycznego pisku w uszach ze strachu. Nic takiego się nie działo. Osunął się na kolana z Laurentem (?) w swoich ramionach, jakby to nie miało nigdy stanowić większego wysiłku. Ułożył jego głowę na swoich udach. - Laurent? Znaczy... Flynn? Słyszysz mnie? Flynn... - Rozchylił powieki, więc chyba widział. - Oddychaj. Spokojnie. Miarowo. - Puścił jego przedramię, orientując się, że chyba za mocno ściska na nim palce. Nie było mu... dobrze. Siedzenie w tym zastoju było... frustrujące. Poprawił trochę nogę. Rękę. Zmienił trochę pozycję. No wstań już, Flynn... Nagła jakaś niecierpliwość wkradła się do jego głowy. Może to niepokój?