16.02.2024, 00:23 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.02.2024, 00:29 przez Lorraine Malfoy.)
Musiał wiedzieć, po co przyszła, skoro wpuścił ją do środka.
Mogę dotknąć twojego... Fortepianu?
To były pierwsze słowa, jakie wypowiedziała kiedykolwiek do Umbriela, bombardując go przy tym promiennym uśmiechem i czarem wili - wszystko to ze zwyczajową nastolatkową bezczelnością, potęgowaną tym, że akurat uwieszona była u ramienia Otto - to miało jednak miejsce kilka dobrych lat temu.
Teraz bawiła się nerwowo łańcuszkiem na szyi, palcem rysując niespokojne wzorki na dekoltcie. Ta nerwowość nie wynikała z tego, że przerażała ją obecność Briela, nie, bo i dlaczegóż miałaby się bać? Był przecież bratem jej ukochanego mężczyzny, więc zaliczała go razem z resztą Degenhardtów do grona bliskich, tak samo jak całą rodzinę Maeve, nieważne, jak bardzo dziwni potrafili być. Przez jej legilimenckie zboczenia raczej fascynował ją taki stan rzeczy. Mroczne, przypominające lodową taflę oczy Umbriela - który czaił się w swojej samotni niby wampir z wiktoriańskich powieści grozy (co ci wszyscy Degenhardtowie mają z wampirami, pomyślała, znużona) - zerkały na nią teraz codziennie z plakatów na Nokturnie, który oblepiony był kopiami listu gończego z jego przystojną twarzą. Większość ludzi przerażały, ale Lorraine widziała Umbriela, jak ten puszczał oczko do swojej żony w trakcie rodzinnego obiadku. Zresztą, lubiła jego lodowate opanowanie i to, że roztaczał wokół siebie autorytarną potrzebę posłuchu, przemieszaną z artystyczną atmosferą dziwności... Wszystko to czyniło z Degenhardta postać niesłychanie magnetyczną, inspirującą do modelowania na jego wzór i podobieństwo przerażających póz, które mogła potem sama wykorzystać w osobistych starciach z nokturnowym szlamem.
Skoro się go nie bała, dlaczego wydawała się więc teraz taka spięta?
Och, Lorraine zwyczajnie się wstydziła.
Wstydziła się, że ciągle wracała tutaj, jak zatwardziały narkoman do ulubionego dilera, prosząc cały czas o to samo, kiedy on - z tą samą wredną satysfakcją, którą dobrze znała z relacji z Otto, bo przecież jego charyzmatycznej osobowości też tak nieustannie ulegała - oczywiście, milczał wyczekująco, dopóki ona nie zwróciła się do niego przymilnie: "proszę, zagraj", "proszę, pokaż mi coś nowego", "proszę, pozwól i mi spróbować, tak dawno nie grałam".
Lorraine nie lubiła prosić... Ale czegóż nie robi się z miłości do muzyki.
Koncertowy fortepian z jej wspomnień - ten w posiadłości Malfoyów, którą zmuszeni byli sprzedać przez długi ojca - jawił się w jej głowie jako symbol lepszego życia - tego, któremu nie dane było stać się jej udziałem. Zabrany przez komornika instrument był symbolem pełnej zawodów i płonnych nadziei młodości spędzonej na nauczaniu bogatych dzieciaków najprostszych gam; był dla niej uosobieniem sponiewieranego blasku szlachetnego dziedzictwa Malfoyów, przedwcześnie utraconych możliwości - nieosiągalną tęsknotą biednego dziecka, ćwiczącego skomplikowane kompozycje na kartonowej planszy z wyrysowanymi klawiszami - fortepian gościł w tych ostatnich wspomnieniach z dzieciństwa, które Lorraine mogła nazwać szczęśliwymi; był jej źródłem utrzymania u progu dorosłości, jedyną radością, jaką kiedykolwiek współdzieliła z matką, i wreszcie, wybawieniem, bo czasem tylko muzyka potrafiła wypełnić jej puste serce uczuciem.
Fortepian był dla Lorraine czymś więcej niż tylko instrumentem.
Zastanawiała się, czy Umbriel czuje to samo, kiedy tworzy; czy jego ekstatyczne kompozycje są produktem genialnej matematycznej doskonałości czy rodzą się organicznie, z muzycznego katharsis uczuć i wspomnień. Fascynowało ją obserwowanie go przy pracy. Śledzenie jego twarzy było równie hipnotyzujące, co obserwowanie ruchu smyczków. Jego głowa musiała być... Niezwykłym miejscem. Odwróciła się, obdarzając Degenhardta słodkim uśmiechem, w którym jednak czaił się swego rodzaju... Głód.
- Mógłbyś mi zagrać, Briel? - spytała wreszcie, przełamując swoje milczenie, a w tej żarliwej prośbie jak zwykle czaiło się drugie dno - mnie też pozwól spróbować, jej niespokojne palce przebiegły w powietrzu ponad nieosiągalną drewnianą nakrywą fortepianu, jakby pożądliwie wyczekiwały już dotyku klawiszy, tęsknię za tym, wydawały się mówić - ale Lorraine nie zawsze miała na tyle odwagi, by wypowiedzieć resztę swych pragnień na głos.
Mogę dotknąć twojego... Fortepianu?
To były pierwsze słowa, jakie wypowiedziała kiedykolwiek do Umbriela, bombardując go przy tym promiennym uśmiechem i czarem wili - wszystko to ze zwyczajową nastolatkową bezczelnością, potęgowaną tym, że akurat uwieszona była u ramienia Otto - to miało jednak miejsce kilka dobrych lat temu.
Teraz bawiła się nerwowo łańcuszkiem na szyi, palcem rysując niespokojne wzorki na dekoltcie. Ta nerwowość nie wynikała z tego, że przerażała ją obecność Briela, nie, bo i dlaczegóż miałaby się bać? Był przecież bratem jej ukochanego mężczyzny, więc zaliczała go razem z resztą Degenhardtów do grona bliskich, tak samo jak całą rodzinę Maeve, nieważne, jak bardzo dziwni potrafili być. Przez jej legilimenckie zboczenia raczej fascynował ją taki stan rzeczy. Mroczne, przypominające lodową taflę oczy Umbriela - który czaił się w swojej samotni niby wampir z wiktoriańskich powieści grozy (co ci wszyscy Degenhardtowie mają z wampirami, pomyślała, znużona) - zerkały na nią teraz codziennie z plakatów na Nokturnie, który oblepiony był kopiami listu gończego z jego przystojną twarzą. Większość ludzi przerażały, ale Lorraine widziała Umbriela, jak ten puszczał oczko do swojej żony w trakcie rodzinnego obiadku. Zresztą, lubiła jego lodowate opanowanie i to, że roztaczał wokół siebie autorytarną potrzebę posłuchu, przemieszaną z artystyczną atmosferą dziwności... Wszystko to czyniło z Degenhardta postać niesłychanie magnetyczną, inspirującą do modelowania na jego wzór i podobieństwo przerażających póz, które mogła potem sama wykorzystać w osobistych starciach z nokturnowym szlamem.
Skoro się go nie bała, dlaczego wydawała się więc teraz taka spięta?
Och, Lorraine zwyczajnie się wstydziła.
Wstydziła się, że ciągle wracała tutaj, jak zatwardziały narkoman do ulubionego dilera, prosząc cały czas o to samo, kiedy on - z tą samą wredną satysfakcją, którą dobrze znała z relacji z Otto, bo przecież jego charyzmatycznej osobowości też tak nieustannie ulegała - oczywiście, milczał wyczekująco, dopóki ona nie zwróciła się do niego przymilnie: "proszę, zagraj", "proszę, pokaż mi coś nowego", "proszę, pozwól i mi spróbować, tak dawno nie grałam".
Lorraine nie lubiła prosić... Ale czegóż nie robi się z miłości do muzyki.
Koncertowy fortepian z jej wspomnień - ten w posiadłości Malfoyów, którą zmuszeni byli sprzedać przez długi ojca - jawił się w jej głowie jako symbol lepszego życia - tego, któremu nie dane było stać się jej udziałem. Zabrany przez komornika instrument był symbolem pełnej zawodów i płonnych nadziei młodości spędzonej na nauczaniu bogatych dzieciaków najprostszych gam; był dla niej uosobieniem sponiewieranego blasku szlachetnego dziedzictwa Malfoyów, przedwcześnie utraconych możliwości - nieosiągalną tęsknotą biednego dziecka, ćwiczącego skomplikowane kompozycje na kartonowej planszy z wyrysowanymi klawiszami - fortepian gościł w tych ostatnich wspomnieniach z dzieciństwa, które Lorraine mogła nazwać szczęśliwymi; był jej źródłem utrzymania u progu dorosłości, jedyną radością, jaką kiedykolwiek współdzieliła z matką, i wreszcie, wybawieniem, bo czasem tylko muzyka potrafiła wypełnić jej puste serce uczuciem.
Fortepian był dla Lorraine czymś więcej niż tylko instrumentem.
Zastanawiała się, czy Umbriel czuje to samo, kiedy tworzy; czy jego ekstatyczne kompozycje są produktem genialnej matematycznej doskonałości czy rodzą się organicznie, z muzycznego katharsis uczuć i wspomnień. Fascynowało ją obserwowanie go przy pracy. Śledzenie jego twarzy było równie hipnotyzujące, co obserwowanie ruchu smyczków. Jego głowa musiała być... Niezwykłym miejscem. Odwróciła się, obdarzając Degenhardta słodkim uśmiechem, w którym jednak czaił się swego rodzaju... Głód.
- Mógłbyś mi zagrać, Briel? - spytała wreszcie, przełamując swoje milczenie, a w tej żarliwej prośbie jak zwykle czaiło się drugie dno - mnie też pozwól spróbować, jej niespokojne palce przebiegły w powietrzu ponad nieosiągalną drewnianą nakrywą fortepianu, jakby pożądliwie wyczekiwały już dotyku klawiszy, tęsknię za tym, wydawały się mówić - ale Lorraine nie zawsze miała na tyle odwagi, by wypowiedzieć resztę swych pragnień na głos.