30.07.2024, 21:26 ✶
Czasem nawet Alexander Mulciber tracił nad sobą panowanie.
Tak, zdenerwował się, gdy przeczytał ten poroniony wywiad o świeczkach, tak, wysmarował na szybko list do Lorien, w którym wylał swoją frustrację, nie, nie przeczytał odpowiedzi, bo wpatrywał się w ścianę, zastanawiając, po chuj właściwie tak się tym wszystkim przejmuje.
Nie dało się zgorszyć Alexandra Mulcibera. Powód był bardzo prosty: to on sam był najczęściej siewcą zgorszenia. Nie robił tego specjalnie – nigdy nie lubił być w centrum uwagi – nie szukał kontrowersji, to kontrowersje znajdowały jego. Wszystko było dobrze, dopóki był tylko ekscentrycznym podróżnikiem, przesadnie szczerym wróżbitą czy opryskliwym jasnowidzem. Wszystko było dobrze, dopóki nie zaczął ćpać i uganiać się za kurewkami, dopóki się nie zaczął staczać, w najgorszy możliwy sposób. Honor jest dla mężczyzny wszystkim, pierdolił zawsze ojciec, człowiek, który sam honoru i kręgosłupa moralnego był kompletnie pozbawiony, ale potrafił doskonale udawać, że jest inaczej. Synu, dobre imię, raz utracone, nie tak łatwo jest odzyskać. Miał rację – zawsze miał, kurwa, rację – jakże żałował, że nie może mu teraz tego powiedzieć, temu staremu hipokrycie, który zawsze mówił jedno, a robił drugie, a teraz zapewne patrzył na syna z góry i kręcił głową, jesteś bardziej synem swojej matki, niż moim – sam tak wybrałeś.
To prawda, wybrał – wybrał świadomie – ale jeden wybór był niczym wobec oporu człowieczej natury. Był synem swojej matki i synem swojego ojca. Zrobił więc coś, przed czym długo się wzdragał, coś, czego nie robił od bardzo dawna. Jednym ruchem zrzucił białe prześcieradło spod którego wychylał się złowróżebnie fragment lustrzanej ramy suto zdobionej płaskorzeźbami. Katoptromancja. Wróżenie ze zwierciadeł. Pochylił się nad czarną taflą. Nie robił tego od śmierci ojca.
Spojrzał w taflę lustra i dalej – poza nią. Ogarnęła go ciemność. Pokaż mi, wyszeptał, ale widział tylko odbicie własnych myśli. Rozumiał już, czemu matka – niegdyś godzinami przesiadująca przed zaczarowanym zwierciadłem – rozbiła wszystkie lustra w domu, kiedy doznała pomieszania zmysłów. Mógł patrzeć poza szkło, ale nie potrafił spojrzeć poza siebie. A przecież zawsze przychodziło mu to z taką łatwością! Pół życia uciekał przed samym sobą, udając, że podąża za liniami, które przeznaczenie wyryło na jego dłoni, ale dopiero kiedy wszedł na szlak, zrozumiał, jak strasznie błądził. Przyszedł jednak czas zmierzyć się z własnym odbiciem. Zamknął oczy: nie były mu potrzebne, by widzieć.
Nie, nie chodziło wcale o te jebane świeczki, chodziło o coś więcej. Chodziło o to, że musiał zapanować nad swoją pieprzoną rodziną, musiał spotkać się z zarządem firmy ojca, musiał być Mulciberem, musiał powtórzyć rodową dewizę z dumy, nie z chęci usprawiedliwienia swoich złudzeń.
Obrazy przesuwały się w umyśle Alexa, miejsca, twarze, skrzywił się, kiedy rozpoznał budynek Lecznicy Dusz, chciał przez chwilę zrezygnować, opuścić wymiar lustra, ale zaryzykował: zrozumiał, że lustro pokazuje mu Dolinę Godryka, klify, a na klifie…
Przeraźliwie niebieskie oczy Alexandra wpijały się w twarz bladego dzieciaka – tego samego, którego wcześniej zobaczył w tafli czarnego zwierciadła – dzieciaka, którego widział przed przeczytaniem artykułu w Czarownicy raz, może dwa razy na oczy. Dzieciaka, którego los był mu w zasadzie obojętny, a jednak, zmarnował blisko pół godziny, by odnaleźć go pośród klifów, i dalej marnował czas, idąc w jego stronę. Wieczorem miał wybrać się na to pieprzone wesele Blacków, więc powinien wcześniej przysiąść choć na godzinę nad sprawami firmy ojca – teraz już firmy Donalda, ale nawet w myślach nie zamierzał tak nazywać rodzinnego interesu – no i zastanowić się, jak w ogóle wejść na uroczysty bankiet bez zaproszenia. Ale to były problemy Alexa z przyszłości.
Alex z teraźniejszości charknął gęstą śliną, splunął, wychylając się poza krawędź klifu, i odwrócił się z powrotem do chłopca, który chyba nie do końca wiedział, jak zareagować na to spotkanie, bo Alexander nie wyrzekł do niego do tej pory ani słowa, poza szczekliwym poleceniem: chodź za mną.
– Masz. Weź to. – Wepchnął dzieciakowi talię do ręki: nową, jeszcze pachnącą świeżością, standardową talię Rider-Waite'a, dobrą dla początkujących. – Przetasuj. No dalej, chcę zobaczyć, jak to robisz. – W szorstkim, nawykłym do autorytarnych poleceń tonie mężczyzny przebrzmiała irytacja, która nie znalazła jednak odbicia na jego twarzy: ta pozostała doskonale obojętna. Nie był miły, ale nie był też… niemiły. – To chyba prostsze, niż lepienie chujów z wosku, co, Chester?
na jasnowidzenie, bo mnie ciekawi kulfon kulfon co z ciebie wyrośnie co ty masz w głowie dzieciaku
Tak, zdenerwował się, gdy przeczytał ten poroniony wywiad o świeczkach, tak, wysmarował na szybko list do Lorien, w którym wylał swoją frustrację, nie, nie przeczytał odpowiedzi, bo wpatrywał się w ścianę, zastanawiając, po chuj właściwie tak się tym wszystkim przejmuje.
Nie dało się zgorszyć Alexandra Mulcibera. Powód był bardzo prosty: to on sam był najczęściej siewcą zgorszenia. Nie robił tego specjalnie – nigdy nie lubił być w centrum uwagi – nie szukał kontrowersji, to kontrowersje znajdowały jego. Wszystko było dobrze, dopóki był tylko ekscentrycznym podróżnikiem, przesadnie szczerym wróżbitą czy opryskliwym jasnowidzem. Wszystko było dobrze, dopóki nie zaczął ćpać i uganiać się za kurewkami, dopóki się nie zaczął staczać, w najgorszy możliwy sposób. Honor jest dla mężczyzny wszystkim, pierdolił zawsze ojciec, człowiek, który sam honoru i kręgosłupa moralnego był kompletnie pozbawiony, ale potrafił doskonale udawać, że jest inaczej. Synu, dobre imię, raz utracone, nie tak łatwo jest odzyskać. Miał rację – zawsze miał, kurwa, rację – jakże żałował, że nie może mu teraz tego powiedzieć, temu staremu hipokrycie, który zawsze mówił jedno, a robił drugie, a teraz zapewne patrzył na syna z góry i kręcił głową, jesteś bardziej synem swojej matki, niż moim – sam tak wybrałeś.
To prawda, wybrał – wybrał świadomie – ale jeden wybór był niczym wobec oporu człowieczej natury. Był synem swojej matki i synem swojego ojca. Zrobił więc coś, przed czym długo się wzdragał, coś, czego nie robił od bardzo dawna. Jednym ruchem zrzucił białe prześcieradło spod którego wychylał się złowróżebnie fragment lustrzanej ramy suto zdobionej płaskorzeźbami. Katoptromancja. Wróżenie ze zwierciadeł. Pochylił się nad czarną taflą. Nie robił tego od śmierci ojca.
Spojrzał w taflę lustra i dalej – poza nią. Ogarnęła go ciemność. Pokaż mi, wyszeptał, ale widział tylko odbicie własnych myśli. Rozumiał już, czemu matka – niegdyś godzinami przesiadująca przed zaczarowanym zwierciadłem – rozbiła wszystkie lustra w domu, kiedy doznała pomieszania zmysłów. Mógł patrzeć poza szkło, ale nie potrafił spojrzeć poza siebie. A przecież zawsze przychodziło mu to z taką łatwością! Pół życia uciekał przed samym sobą, udając, że podąża za liniami, które przeznaczenie wyryło na jego dłoni, ale dopiero kiedy wszedł na szlak, zrozumiał, jak strasznie błądził. Przyszedł jednak czas zmierzyć się z własnym odbiciem. Zamknął oczy: nie były mu potrzebne, by widzieć.
Nie, nie chodziło wcale o te jebane świeczki, chodziło o coś więcej. Chodziło o to, że musiał zapanować nad swoją pieprzoną rodziną, musiał spotkać się z zarządem firmy ojca, musiał być Mulciberem, musiał powtórzyć rodową dewizę z dumy, nie z chęci usprawiedliwienia swoich złudzeń.
Obrazy przesuwały się w umyśle Alexa, miejsca, twarze, skrzywił się, kiedy rozpoznał budynek Lecznicy Dusz, chciał przez chwilę zrezygnować, opuścić wymiar lustra, ale zaryzykował: zrozumiał, że lustro pokazuje mu Dolinę Godryka, klify, a na klifie…
Przeraźliwie niebieskie oczy Alexandra wpijały się w twarz bladego dzieciaka – tego samego, którego wcześniej zobaczył w tafli czarnego zwierciadła – dzieciaka, którego widział przed przeczytaniem artykułu w Czarownicy raz, może dwa razy na oczy. Dzieciaka, którego los był mu w zasadzie obojętny, a jednak, zmarnował blisko pół godziny, by odnaleźć go pośród klifów, i dalej marnował czas, idąc w jego stronę. Wieczorem miał wybrać się na to pieprzone wesele Blacków, więc powinien wcześniej przysiąść choć na godzinę nad sprawami firmy ojca – teraz już firmy Donalda, ale nawet w myślach nie zamierzał tak nazywać rodzinnego interesu – no i zastanowić się, jak w ogóle wejść na uroczysty bankiet bez zaproszenia. Ale to były problemy Alexa z przyszłości.
Alex z teraźniejszości charknął gęstą śliną, splunął, wychylając się poza krawędź klifu, i odwrócił się z powrotem do chłopca, który chyba nie do końca wiedział, jak zareagować na to spotkanie, bo Alexander nie wyrzekł do niego do tej pory ani słowa, poza szczekliwym poleceniem: chodź za mną.
– Masz. Weź to. – Wepchnął dzieciakowi talię do ręki: nową, jeszcze pachnącą świeżością, standardową talię Rider-Waite'a, dobrą dla początkujących. – Przetasuj. No dalej, chcę zobaczyć, jak to robisz. – W szorstkim, nawykłym do autorytarnych poleceń tonie mężczyzny przebrzmiała irytacja, która nie znalazła jednak odbicia na jego twarzy: ta pozostała doskonale obojętna. Nie był miły, ale nie był też… niemiły. – To chyba prostsze, niż lepienie chujów z wosku, co, Chester?
na jasnowidzenie, bo mnie ciekawi kulfon kulfon co z ciebie wyrośnie co ty masz w głowie dzieciaku
Rzut PO 1d100 - 73
Sukces!
Sukces!
Rzut PO 1d100 - 84
Sukces!
Sukces!
Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat