• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ministerstwo magii v
1 2 3 Dalej »
[08.09.1972] spodziewaj się niespodziewanego | Prudence & Cornelius

[08.09.1972] spodziewaj się niespodziewanego | Prudence & Cornelius
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#1
07.05.2025, 20:09  ✶  
08.09.1972, Ministerstwo Magii, Biuro Koronera

Bletchley jakimś cudem udało się w końcu dotrzeć do Ministerstwa Magii. To była długa droga, pełna różnych zawirowań, zakończona  w dość niespodziewany sposób, jednak jakoś dotarła do celu. Nie skupiała się szczególnie na tym, co się przed chwilą wydarzyło, nie miała na to czasu. Zdawała sobie sprawę, że pewnie nie miałaby szansy dotrzeć do tego miejsca, gdyby nie to, że ktoś się nią zainteresował i postanowił przeprowadzić kobietę przez ulice pełne spanikowanych ludzi, do tego pochłaniające ulice jak i kamienice płomienie. Całkiem niezłe Kongo, ale jak zawsze miała dość sporo szczęścia w tym wszystkim.

Zależało jej na tym, aby znaleźć się w Ministerstwie, bo wiedziała, że tutaj może się na coś przydać, nie było sensu zostawać w mieszkaniu, bo też nie miała pewności, że ogień i jego nie pochłonie, więc to wydawało jej się być najlepszą z możliwych opcji. Nie zakładała, że aż tak trudno będzie jej się tutaj dostać, ale jakoś jej się udało. Zapewne powinna była zapytać swojego wybawiciela chociaż o imię, ale tego nie zrobiła, pewnie będzie tego żałowała. Nie dawała jej spokoju ta twarz, na którą zwróciła uwagę, kiedy fanatycy, czy ich naśladowcy postanowili zaatakować niewinne osoby. Ona widziała tego chłopaczka, a on dostrzegł ją. Nadal na samą myśl o tym, że mógłby chcieć ją znaleźć i uciszyć przechodziły Prue po plecach dreszcze. Nie dawało jej to spokoju, ale to też nie było zmartwienie na ten moment.

Skoro znajdowała się już w budynku, mogła wreszcie wyciągnąć Necro spod swojego wierzchniego okrycia. Całkiem zabawne, szczur pokonał tę drogę bez najmniejszego zadrapania. Nie sądziła, że Cornelius będzie szczególnie zadowolony z tego, że przyniosła swojego pupila do pracy, z drugiej jednak strony to była raczej wyjątkowa sytuacja, musiał jej wybaczyć. Dla niektórych mógłby to być tylko szczur, dla niej był ulubionym zwierzątkiem.

Przepychała się między tłumem pracowników ministerstwa, aby dostać się do biura koronera. To wcale nie było takie proste, bo wszyscy się gdzieś spieszyli, a ona nie miała predyspozycji do tego, aby zwinnie poruszać się w tłumie. Liczyła na to, że nikt jej nie zgniecie, trochę słabo byłoby się dać teraz zdeptać, gdy przeszła taką długą drogę po to, aby znaleźć się w tym miejscu.

W końcu dotarła do celu, zobaczyła te magiczne drzwi, za którymi mogła się schować i odetchnąć (ta, jasne, wiedziała, że zaraz będą musieli zacząć zajmować się tymi wszystkimi palącymi problemami).

Weszła do środka, rozejrzała się po biurze w poszukiwaniu swojego szefa, wiedziała, że powinien być dzisiaj w pracy, w przeciwieństwie do niej. Gdy go w końcu dostrzegła odezwała się cicho. - Przepraszam, że tyle mi to zajęło, ale wcale nie tak łatwo było się przebić przez ten tłum. Miałam sporo szczęścia. - Nie wiedziała, czy Lestrange zdaje sobie sprawę z tego, jak wyglądała sytuacja na zewnątrz, pewnie nie, pewnie jeszcze nie zdążył opuścić tego miejsca. - Jaki jest plan? - Nie wiedziała, czy w ogóle jakiś istniał, czy zostaną przesunięci do innych zadań, bo przecież mogli pomagać medykom leczyć rannych, mieli w tym spore doświadczenie, a w tej chwili chyba lepiej było zajmować się żywymi niż martwymi.

Bloody brilliant
Soft idiot, a sappy motherfucker, a sentimental bastard if you will
Wysoki, bo 192 centymetry wzrostu, postawny, dobrze zbudowany mężczyzna. Czarnowłosy. Niebieskooki. Ma częściową heterochromię w lewym oku - plamę brązu u góry tęczówki. Na jego twarzy można dostrzec kilka blizn. Jedna z nich biegnie wzdłuż lewego policzka, lekko zniekształcając jego rysy, co nadaje mu surowy wygląd, mimo to drobne zmarszczki w kącikach oczu zdradzają, że często się uśmiecha lub śmieje. Inna blizna, mniejsza, znajduje się na czole. Ma liczne pieprzyki na całym ciele. Elegancko ubrany. Zadbany. Bardzo dobrze się prezentuje.

Cornelius Lestrange
#2
15.05.2025, 15:39  ✶  

Lestrange stał pochylony przy jednym z długich, metalowych stołów sekcyjnych, nieprzystosowanym do żadnej z obecnych potrzeb, wyłączonym z funkcji, z której dotychczas słynęło to pomieszczenie, teraz służące mu za prowizoryczne centrum dowodzenia, chociaż nikt w tych murach już nie udawał, że cokolwiek da się zaplanować z wyprzedzeniem. To miał być spokojny wrześniowy wieczór, nic nie zapowiadało chaosu, który wybuchł tuż po zmroku, gdy pierwsze meldunki zaczęły pojawiać się na kanale wewnętrznym, teraz było już za późno na jakiekolwiek złudzenia. Palce Corneliusa drżały nieznacznie od nadmiaru wypitej kawy i niedoboru snu, a także od narastającej wrażliwości na bodźce, co było o tyle trudne do ignorowania, że dotychczas spokojne miejsce, teraz było zalane zimnym światłem i wypełnionych dźwiękiem nieustannie brzmiących komunikatów z Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof, dobiegających z magicznego radia z krótkofalówką przystosowaną do potrzeb służb Ministerstwa. Przez głośniczek, co rusz, dobiegały go skrawki komunikatów z terenu: „...punkt w Deptford zrównany z ziemią... brak sygnału od oddziału numer trzy... potrzebujemy wsparcia... natychmiast...”.

Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, jakim chujem dawał, jeszcze... „jeszcze” - ważne słowo, radę utrzymywać ten pierdolnik w ryzach, gdy od kilku godzin operował już niemal wyłącznie na oparach adrenaliny i, jakimś trafem, jeszcze... „jeszcze” - tak, to było bardzo ważne słowo, nie wypartego poczucia obowiązku, które nadal... „nadal” było ładnym zamiennikiem do wcześniejszego „jeszcze”, zróżnicowanie było przydatne, dobre poznawczo... sam nie wiedział, jakim cudem, nie przeszło w cynizm, choć znajdował się niebezpiecznie blisko tej granicy.

To nie był zwykły dzień, a takim powinien być, to miała być normalna zmiana, wrześniowy wieczór, nieco zbyt duszny jak na tę porę roku, ale nic, czego nie dałoby się przeczekać przy dokumentacji ciał z Essex i śmierciami, które należało wpisać w rubrykę „podejrzane, acz niekoniecznie magiczne”. Cornelius winien był siedzieć nad raportem z poprzedniego tygodnia, przeliczać proporcje eliksiru konserwującego dla nowych zbiorników chłodniczych, rozpisywać grafiki, jeszcze na brudno, na najbliższe tygodnie, bo zawsze coś tam komuś nie pasowało. A potem posypało się wszystko, co mogło...
Na początku nie wiedział, co z tym zrobić, przecież nie był uzdrowicielem na pierwszej linii, nie w tej strukturze, nie należał do szefostwa zespołu ratownictwa, pełnił inną funkcję, ale Ministerstwo zaczęło się sypać od środka szybciej, niż zdążyłby cokolwiek zaprotokołować, współpraca międzybiurowa musiała być nawiązywana w trybie awaryjnym. W teorii był koronerem, w praktyce, również uzdrowicielem, podobnie jak większość jego zespołu, rekrutowanego z ludzi, którzy znali ciało z każdej strony, nie tylko martwe, ale i umierające. Zaczął działać, komunikując się z innymi osobami na zbliżonych stanowiskach, mimo świadomości, że wciąż czekali na oficjalne rozkazy z góry. Ostatnie godziny były chaosem, zebraniem danych, rozkazów, ludzi, zasobów, większość jego zespołu była już w terenie, rozdzielona między różne miejsca. Pięć osób poszło do Świętego Mungu, cztery trafiły do grup BUM-owych na północnym brzegu, brygadziści mieli ich osłaniać, bo sytuacja, jak donosiły raporty, była bliska wybuchowi anarchii. Dwóch młodych, stażystów, wciąż w szoku, Lestrange odesłał do Atrium, żeby przynajmniej nie stali i nie patrzyli, nie dziwił go ich stan, żadne szkolenie, żaden protokół nie obejmował scenariusza, w którym całe miasto płonie, a śmierć przychodzi szybciej, niż można zdążyć ją opisać.

Pracownicy z jego zespołu, a stawiał na to, że od Cynthii Flint pewnie też, od kilku godzin nie byli już tylko badaczami przyczyn nagłych zgonów, choć w dalszym ciągu babrali się we wszechobecnej atmosferze śmierci. Wszyscy dostępni, zwłaszcza byli uzdrowiciele, na powrót przeistoczyli się w medyków, sanitariuszy, tragarzy i koordynatorów. Cornelius zdołał już wypchnąć niemal wszystkich, z wyjątkiem dwóch najświeższych narybków, którzy teraz, na zapleczu, pewnie dopinali swoje zestawy terenowe i nerwowo zerkali w stronę drzwi, gdzie mieli pojawić się autorzy albo ktoś z BUM-u, czyli ich jedyne zabezpieczenie przed tym, co kryło się za granicą strefy magicznego wyciszenia. Zamiast spokojnego wrześniowego, wieczoru miał pierdolnik, taki z pełnym przekrojem, dramatyczne wezwania, konflikty kompetencyjne, braki sprzętu, niewyspani ludzie i coraz więcej martwych oraz umierających, których nie miał kto zbadać.

Cornelius nie liczył już na nikogo, była późna godzina, ale czekał na posterunku, w razie, gdyby ktoś się jeszcze zjawił, potem musiał ruszyć sam. Kiedy usłyszał otwierające się drzwi, nie odwrócił się od razu, ale doskonale wiedział, kto to, zanim jeszcze padły słowa, te kroki były szybkie, ale kontrolowane, kobiece, lekkie, znał je. Nie odpowiedział od razu, zamiast tego spojrzał na kobietę, uważnie, zwężyły mu się źrenice, jakby nie dowierzał, że rzeczywiście przebiła się przez miasto, które przestało przypominać miasto, pokręcił głową i przeciągnął dłonią po karku, próbując odpędzić zmęczenie. Nie wyglądał, jak mężczyzna, który miał pod kontrolą jakikolwiek element tej sytuacji, ale wciąż, nie bez powodu, to do niego zwracali się wszyscy podwładni, często gęsto nie tylko oni. To Corio musiał wiedzieć, on miał mówić, gdzie mają iść, komu pomóc, kogo zostawić na dziś, na później, na nigdy.

- Żyjesz. - To nie było pytanie, tylko stwierdzenie, które zawisło w powietrzu, jak formalna fajeczka odhaczona w raporcie na temat pracowników, gdy Cornelius kiwnął głową w stronę krzeseł przy szafce z eliksirami. - Siadaj, wyglądasz, jakbyś miała się wykopyrtnąć. Wiem. - Powiedział, zanim zdążył się zastanowić, co tak właściwie powinien odpowiedzieć. - Wiem, że niełatwo się tu dostać, nie jestem ślepy, nawet jeśli ostatni raz wychodziłem z tego biura dziesięć godzin temu, wiem, co się dzieje, Prue, nie musisz mi się tłumaczyć. - Potem westchnął i przeszedł kilka kroków do biurka, na którym piętrzyły się rejestry śmierci, dziś już całkowicie bezużyteczne. Zatrzymał się, odwrócił do Prudence, jeszcze raz, tym razem śląc trudne do rozszyfrowania spojrzenie.

- Plan? - Powtórzył za Prue, tym razem nieco głośniej, z cieniem ironii, która przychodziła mu naturalnie, gdy nie wiedział, jak ukryć bezsilność, ale musiał to robić, bo inaczej wszystko wzięłoby w łeb, jego podwładni zaczęliby miotać się od ściany do ściany, od zadania do zadania, nie wiedzieliby, w co włożyć ręce i, co robić, skoro ich własny przełożony jasno dałby do zrozumienia, że on sam też tego nie wie, i że traci kontrolę - nad sobą, nad sytuacją, nad wszystkim, nie mógł sobie na to pozwolić. - Plan jest taki, że w tym momencie robimy wszystko, co możemy - i nie mamy, kurwa, ani zalążka cienia pojęcia, czy to cokolwiek zmienia - ale tego nie dodał, jeszcze nie było z nim tak źle, żeby pomyślał o tym, by przelewać wątpliwości na ludzi, którzy sami mieli ich dużo, potrzebując jasnych, przejrzystych komunikatów z jego strony, a nie napędzania nerwów. Nie patrzył na Prudence, gdy mówił ostatnie słowa, wypowiadał się do ściany, do biurka, do siebie samego, potrzebował jeszcze momentu, by odłożyć na bok wszystko, czego nie mógł teraz czuć, bo to nie był czas na emocje, nie wtedy, gdy wszystko, co znali, stało się tłem dla jęków rannych i trzasku zawalających się domów.
Corio potrząsnął głową, chwilę później, już sięgał po jeden z rejestrów, zawilgocony od potu jego dłoni, ale czysty, dzięki naprędce rzuconemu zaklęciu odpychającego popiół, który przedostał się do środka, nawet przez magiczne zabezpieczenia.

- Przydzieliłem już większość z nas do jednostek pogotowia magicznego, prawie wszyscy poszli w teren, mam dwójkę, która za chwilę rusza na południe, Malik i Barnaby, są na zapleczu, kompletują sprzęt, zaraz mają ruszyć, jak tylko dotrze ekipa osłonowa z Biura Aurorów. Eskorta miała być piętnaście minut temu, ale jak widać… - Urwał, zawahał się, po czym spojrzał na nią ponownie, tym razem z uwagą i jakimś rodzajem brutalnej szczerości. W oczach Corio, Prudence mogła dostrzec ocenę jej stanu, to nie była pozytywna opinia, ale Cornelius mrugnął i wrażenie zniknęło, zastąpione przez wcześniejszą minę, jaką miał przed chwilą.

- Jeśli jesteś tu z pełną świadomością tego, co dzieje się na zewnątrz i poradziłaś sobie, to znaczy, że mogę cię wysłać w teren... A to znaczy, że będziesz pracować z rannymi, a nie z martwymi. Chelsea i Battersea, stacje polowe, przy rzece, zabezpieczenie ewakuowanych, możesz iść z pozostałymi dwoma kolegami. - Nie dodał „jeśli chcesz”, był świadomy, nikt tego dzisiaj nie chciał. - Nie. - Ni stąd, ni zowąd, Corio zaprzeczył sam sobie, jeszcze zanim Prue coś powiedziała. - Nie, czekaj.

Lestrange zmrużył lekko oczy, było w nich zmęczenie i czujność, napięcie człowieka, który podejmował decyzje za innych i nie miał pewności, że którejś z nich nie będzie żałował, przesuwając wzrokiem po jej twarzy, po splątanych włosach, po pyle kołnierzu. Pokręcił głową do siebie, ledwie dostrzegalnie, bardziej z analizy, niż z zawahania.

- Nie, wiesz co... W Atrium będą potrzebne ręce. Ktokolwiek jeszcze może się teleportować albo doczłapać, ląduje tam. Czarodzieje, mugole, pewnie nawet jebane centaury, tam się zbierają, przerzucają rannych, ale nie ma już, kto ich klasyfikować, nie mają ludzi, nie ma kto się nimi zająć zanim trafią dalej. Nie mamy tam za wielu uzdrowicieli, mamy chaos, ty umiesz porządkować chaos, Prudence. Jesteś dokładna, wiesz, czego szukać. - Zawahał się. - Nie powinniśmy wszyscy iść na ulicę. Zostań tam, w środku, będą potrzebować kogoś, kto będzie wiedział, kogo ratować najpierw, jeszcze ma szansę. Kogo już nie dotykać. - Ton Cornelius się zmienił, złagodniał.

Po sali rozległ się trzask sygnalizujący konieczność odebrania komunikatu, ale Cornelius go zignorował, teraz rozmawiał z podwładną, której chyba, jednak nie, nie chciał wysyłać w teren. To było najbliżej troski, na jaką potrafił się teraz zdobyć.

Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#3
19.05.2025, 18:45  ✶  

Bletchley nie miała pojęcia o tym, jak wygląda sytuacja w ministerstwie. No jasne, mogła sobie zakładać, że jest burdel, bo czego innego mogli się spodziewać po tym, co działo się na zewnątrz. Raczej nikt nie przewidział tego, że jakiś idiota postanowi spalić stolicę, i że właściwie uda mu się to zrobić. Widziała przecież, co działo się na zewnątrz, była świadkiem tego, jak ogień trawił wszystko, niszczył kamienice, zabijał ludzi, właściwie to płomienie brnęły przed siebie nie bacząc na nic i nikogo, niczym rzeka rozlewały się po Londynie.

Wiedziała, że było to miejsce, w którym powinna się znaleźć. Nie, żeby ona jedna mogła zdziałać wiele, nie była przecież nie wiadomo jak uzdolnioną czarownicą, która sama mogłaby dokonywać cudów, jednak w tym przypadku jej umiejętności mogły pomóc uratować kilka żyć. Może porzuciła jakiś czas temu zawód uzdrowiciela, ale wiedziała, że w tej sytuacji tamte umiejętności z których kiedyś korzystała na co dzień mogły być dużo bardziej przydatne, niż wszystko inne. Nie, żeby jakoś specjalnie się z tego cieszyła, porzuciła przecież bez żadnych sentymentów to co robiła, z dnia na dzień, czując, że nie jest w stanie pomóc wszystkim którzy tego potrzebują, okrutnie ją to wkurwiało, ale w tej sytuacji nie miała problemu z tym, aby do tego wrócić. Nie liczył się bowiem tylko jej komfort, a to, jak faktycznie wszystko się rysowało. Było źle, kurewsko źle, zapewne wszyscy musieli zacząć zajmować się rannymi, na martwych przyjdzie czas później, nie powinni się teraz na nich skupiać.

Nie tak łatwo było jej tutaj dotrzeć, miała sporo szczęścia, że w ogóle jakimś cudem znalazła się w tym nieszczęsnym ministerstwie, gdyby nie to, że los jej sprzyjał, że trafił się ktoś, kto jej pomógł to pewnie utknęłaby na Horyzontalnej, albo umarła, jedno z dwóch, ale tak się nie wydarzyło. Może więc nieco spóźniona, nieco nieogarnięta, umorusana w popiele, ale jednak znalazła się w swoim miejscu pracy. Nie, żeby sądziła, że ktoś będzie na nią tutaj czekał, nie wydawało jej się w ogóle, że pamiętali aktualnie o jej istnieniu, ale jednak zastała swojego szefa.

Żyła. Tylko tyle, a może i aż tyle. Wzruszyła jedynie ramionami, gdy usłyszała słowa Corneliusa. No, stała tutaj przed nim, oddychała, krew krążyła jej w żyłach, tak żyła, tylko co to było właściwie za życie? Mogło być gorzej faktycznie, mogła umrzeć podczas tej podróży, więc właściwie chyba nie było tak źle, nie, żeby samo życie, egzystencja wcześniej wydawały się być jakimś wielkim wyczynem, aktualnie jednak coś w tym było, bo wielu nie miało tyle szczęścia, co ona.

Nie zamierzała oponować, ruszyła w stronę krzeseł, chociaż chyba nie do końca chciała siedzieć, ale za bardzo nie miała pojęcia, co innego mogłaby zrobić w tej chwili. Musiała nieco się ogarnąć, nieco uspokoić, doprowadzić do porządku. Wracały do niej obrazy tego, co działo się na zewnątrz, przede wszystkim ta jedna klatka, twarz na którą zwróciła uwagę, i była pewna, że ona również została zapamiętana. Nie do końca wiedziała, co może to sugerować, ale czuła, że może wiązać się z czymś niezbyt przyjemnym, czy mieli po nią przyjść, tylko po co? Czy ją odnajdą? Może nie. Nie był to jednak problem na ten moment, nie powinna się na tym teraz skupiać.

Usiadła więc na krześle i wbiła wzrok w podłogę, zaczęła przyglądać się swoim butom, wydawały się jej być aktualnie bardzo interesujące. - Dzięki. - Zdawała sobie sprawę z tego, że nie wyglądała najlepiej, nie spodziewała się cudów, ale wolałaby chyba tego nie usłyszeć, nie lubiła okazywać słabości przed kimkolwiek, a jej stan trochę świadczył o tym, że nie do końca poradziła sobie z tym, co się tam działo.

- Czyli nie ma żadnego planu. - Mruknęła bardziej do siebie, niż do niego. Tak, zdawała sobie sprawę, że raczej trudno było zaplanować coś w podobnej sytuacji, nie było to nic co ktokolwiek mógł przewidzieć, ministerstwo na pewno nie zakładało, że może wydarzyć się coś podobnego, nie byli gotowi na podobne tragedie, szkoda, że to przede wszystkim od nich zależało to, jak wiele osób przeżyje tę noc. - To dobrze, w sumie tam przydamy się bardziej niż tutaj. - Stało się tak jak myślała, skorzystano z tego, że większość jej współpracowników posiadała przeszkolenie medyczne, może dzięki temu uda się uratować kilka osób więcej, mniej ciał będą musieli później badać, wszystko miało jakieś swoje plusy, czyż nie.

- Może nie zdążyli wrócić, wiesz, nie wydaje mi się, żeby wszyscy mieli dzisiaj wrócić. - Nie powiedziała wprost może tam zginęli, chociaż cisnęło się jej to na język. Kto wie, czy ta cała eskorta, ci aurorzy, brygadziści, nie znajdowali się wcześniej w terenie. Nie, żeby była pesymistką, jednak realistycznie patrząc na to, co działo się na zewnątrz, to było całkiem prawdopodobne.

Słuchała dalej jego słów. Drgnęła, gdy wspomniał o tym, że miałaby dołączyć do tych ludzi, którzy zaraz mieli iść na zewnątrz. Jasne, powinna założyć, że wróci na ulice Londynu, ale nie do końca jej się to podobało. To, że tutaj dotarła było cudem, i pewnie drugi raz nie udałoby się jej powtórzyć tego sukcesu, nie była głupia. - Nie poradziłam sobie, znalazłam się tu przypadkiem, miałam szczęście. - Sprostowała jeszcze to, co mówił, wydawało jej się, że powinna to zrobić. Nie miała w zwyczaju koloryzować rzeczywistości, a to, że dotarła do ministerstwa nie było jej zasługą i miała tego pełną świadomość.

Trochę jej ulżyło, kiedy Corio się zawahał. Zdawała sobie sprawę z tego, że bardzo trudno musiało być mu teraz podejmować te decyzje. Nie mógł być pewien tego, że nie okażą się błędne, ale nie do końca aktualnie miał inne możliwości. Musiał działać, aby nie posądzono go o opieszałość, to było całkiem jasne. Powinni znaleźć się w terenie, wspierać tych, którzy tego potrzebowali, może była w tym przypadku egoistką, ale naprawdę nie chciała tam wracać. Pokiwała głową do siebie, gdy usłyszała kolejną możliwość. Tak, wolałaby zostać w atrium, tam powinna być względnie bezpieczna, nigdy bowiem nie wiadomo, czy ludziom nie dojebie, panika i stres robiły swoje, więc nie powinna zakładać, że nawet tutaj nic złego się jej nie przytrafi.

- Co z Tobą? - Musiała zapytać się, co on zamierzał. Jako ich szef pewien powinien pokazać całemu zespołowi, jak się to robi, z drugiej strony wydawało jej się to być głupim posunięciem. Jeśli coś mu się tam stanie... to nie będzie miał kto nimi dowodzić, a to mogłoby być jeszcze większym problemem. Nie sądziła, żeby to było dobrym pomysłem.

Bletchley nie mówiła wiele, odpowiadała raczej półsłówkami, bo póki co jeszcze nie do końca ułożyła sobie wszystko w głowie, musiał jej wybaczyć tę opieszałość, ale jej mózg aktualnie pracował trochę zbyt szybko, przez co inne zmysły nie do końca za tym nadążały.

Była skupiona na tej rozmowie, na tyle na ile mogła, poza tym starała się ignorować te wszystkie myśli, które przetaczały się przez jej głowę. Nie usłyszała tego, że na zapleczu zaczęło robić się nerwowo. Do jej uszu nie doszedł dźwięk podniesionych głosów mężczyzn, którzy się tam znajdowali. Nadal patrzyła po prostu na swoje buty i próbowała odnaleźć się w tym miejscu, dostosować do tego, co miała robić.

Nie zareagowała więc na to, że nagle drzwi od zaplecza otworzyły się uderzając przy tym w ścianę, swoją drogą dźwięk, jaki przy tym wydały mógłby obudzić trupa, tyle, że chyba żadnego tutaj nie było. Nie obudził Prudence Bletchley, nie spowodował, że skupiła się na tym, co działo się w biurze, szkoda, bo mogłaby się na coś przydać, ale niestety nadal była w swoim własnym świecie, przynajmniej po części.

Zza drzwi, nerwowo wybiegł jeden z dwóch mężczyzn, którzy szykowali się do wyjścia. Machnął różdżką i rzucił w Corneliusa zaklęciem czarnomagicznym. Nim to zrobił krzyczał coś o tym, że jest jednym z nich, że to wina elity, czystokrwistych. Trafił. Po czym po prostu spierdolił za drzwi. Lestrange nie miał za bardzo szansy zareagować, a jeśli to zrobił, to stało się trochę zbyt późno. Oberwał zaklęciem. Dopiero ten dźwięk spowodował, że Prue uniosła głowę, no, właściwie to spowodowało to jeszcze światło, które ogarnęło pomieszczenie kiedy czar poleciał tuż obok niej.

Podniosła się dość szybko, bo najwyraźniej jeden z jej kolegów postanowił znokautować ich szefa. Co tu się właściwie odpierdalało? - Żyjesz? - Palnęła jeszcze, nim do  niego podbiegła, nie miała pojęcia, co to było za zaklęcie, ale chyba powinna jakoś mu pomóc.

Najpierw jednak musiała zobaczyć dokładnie, co właściwie się wydarzyło i w jaki sposób mogłaby to zrobić. Nie chciała pogorszyć sytuacji, ścisnęła mocniej w dłoni różdżkę, gotowa jej użyć, gdy nadejdzie taka potrzeba.

Bloody brilliant
Soft idiot, a sappy motherfucker, a sentimental bastard if you will
Wysoki, bo 192 centymetry wzrostu, postawny, dobrze zbudowany mężczyzna. Czarnowłosy. Niebieskooki. Ma częściową heterochromię w lewym oku - plamę brązu u góry tęczówki. Na jego twarzy można dostrzec kilka blizn. Jedna z nich biegnie wzdłuż lewego policzka, lekko zniekształcając jego rysy, co nadaje mu surowy wygląd, mimo to drobne zmarszczki w kącikach oczu zdradzają, że często się uśmiecha lub śmieje. Inna blizna, mniejsza, znajduje się na czole. Ma liczne pieprzyki na całym ciele. Elegancko ubrany. Zadbany. Bardzo dobrze się prezentuje.

Cornelius Lestrange
#4
20.05.2025, 16:25  ✶  

Cornelius Lestrange nie był człowiekiem, który pozwalał sobie na impulsywność, a już z pewnością nie na sentymentalne uniesienia, więc nie należało, by Prudence spodziewała się usłyszeć od niego coś, poza stwierdzeniem suchego faktu, „żyjesz”, jakiekolwiek nieinternalizowane wyrazy sympatii pozostawiał na godziny spędzane poza pracą, wtedy rzeczywiście potrafił być nawet całkiem przystępny. W tej chwili znajdowali się w samym środku nieoczekiwanej klęski żywiołowej, z którą musieli radzić sobie, jak Prue raczyła uprzejmie zwerbalizować, bez żadnego planu.

Corio nie zamierzał komentować tego, jak jego podwładna skwitowała brak procedur - to była całkiem uczciwa reakcja, taka, jakiej się po niej spodziewał, choć, uczciwie rzecz ujmując, nie spodziewał się żadnej, od chwili, w której zobaczył ją stojącą w drzwiach, z oczami wbitymi w podłogę, ramionami zgarbionymi w sposób typowy dla ludzi, którzy próbują nie tyle ukryć się przed światem, co zminimalizować własną obecność w nim. Wiedział już, że cokolwiek powie, nie dotrze do niej od razu, więc jakakolwiek reakcja z jej strony, była zaskakująca. Nie zaskakująco miła, tu nie dało się używać tego słowa, ale zaskakująca.

Bletchley była tu, owszem, fizycznie, ale mentalnie mogła dryfować gdzieś pośród wspomnień, świeżych i pełnych niepokoju, pośród krwi, dymu i krzyków, których echo prawdopodobnie jeszcze długo miało szarpać nerwy tych, którzy przeżyli. Trzymała się, nie popadła w katatonię, z chwilą znalezienia się w pomieszczeniu, Cornelius uważał to za dobry omen.

Oczywiście, Lestrange nie zamierzał tego mówić na głos, ogólnie nieczęsto pozwalał sobie na komplementy, zamiast tego postanowił nie ryzykować, tylko dać Prudence jeszcze kilka chwil. Niedługo, ale wystarczająco, na uświadomienie sobie zmiany otoczenia, znalezienia się w bezpieczniejszym, bo niezupełnie bezpiecznym, miejscu, na kilka wdechów, ale oby nie na opóźnione załamanie nerwowe. Nie potrzebował tego, żeby musiał zbierać kogoś z podłogi, bo ten nie poradził sobie z przypływem emocji, nie tej nocy, gdy wszyscy byli mniej lub bardziej wystawieni na ekspozycję, w związku z tym, co się działo.

On również nie był wyjątkiem, ale różniła ich jedna zasadnicza rzecz: Cornelius nie mógł pozwolić sobie na zawahanie, nie teraz, nawet, jeśli w środku dusił go chłód, który znał dobrze - chłód obawy zamkniętej pod warstwą racjonalnych protokołów, wewnętrznego dystansu i wyuczonych odpowiedzi, za którymi chował się jak za sztywnym kołnierzem urzędowej kurtki.

Mężczyzna wysłuchał słów, które wypowiadała jego towarzyszka, niektóre do niego, inne bardziej do siebie samej, nie poprawiał jej, kiedy umniejszała własnej roli w dotarciu do Ministerstwa, nie od razu - ludzie, którzy przeżywali, zwykle nie byli gotowi przyjąć, że zrobili coś właściwego, a ich decyzje, chociaż mogły być wynikiem czystego instynktu, uratowały im życie.

- Oczywiście, że nie wrócimy dziś wszyscy. - Powiedział to bardzo cicho, ale nie, jakby dopiero teraz pozwalał sobie na ten rodzaj refleksji, który wcześniej musiał tłumić, tylko raczej, jak przypomnienie czegoś, co doskonale wiedział, był tego świadomy.

Prudence była inteligentna, na pewno wiedziała, że Corio nie mówił tego tylko odnośnie pracowników Brygady Uderzeniowej i aurorów, to tyczyło się wszystkich. Ostateczny rozrachunek, bilans tej nocy, częściowo spoczywał na barkach samego Lestrange'a, który aż za dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że nie miał pełnego obrazu sytuacji, natomiast decyzje, które przychodziło mu podejmować, musiał podejmować zbyt szybko, zupełnie instynktownie i na oślep, a przecież całe życie uczono go czegoś zupełnie innego - powściągliwości, analizy, chłodnego dystansu, nieufności wobec osądu, tymczasem wszystko, co budowało jego dotychczasową pozycję, rozpadło się w kilka minut. Nie istniały ład, rutyna, porządek, siatka zależności, procedury, został tylko ogień, dym i absurdalna konieczność nadawania sensu czemuś, co sensu nie miało. Tak, jak wypowiedź panny Bletchley o przypadkach, które rządziły jej losem, tej nocy.

- Nie mów, że sobie nie poradziłaś.[/b] - Rzucił cicho, bo nie byli sami, nie chciał, żeby ktokolwiek inny to usłyszał. - To, że żyjesz, znaczy, że poradziłaś sobie wystarczająco dobrze, przeżyłaś, nie uciekłaś z miasta. Doceniam to, nie przesadzaj z pokorą. Może masz więcej szczęścia, niż większość tych, których dzisiaj wyniesiemy w workach, ale w takich sytuacjach, szczęście to nie wszystko. Reszta jest nieistotna. - Dodał na koniec, chłodno, z tą specyficzną nutą, która u niego uchodziła za coś na kształt komplementu.

Przez moment mogło się wydawać, że Lestrange powie coś jeszcze, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu wypowie coś nie z obowiązku, nie z potrzeby, ale z wewnętrznego impulsu. Nie powiedział. Zmienił decyzję, to wystarczyło. Skinął tylko lekko głową, bardzo formalnie, jakby właśnie kończył dyskusję na temat przystosowania Prudence do radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych.

- Jeśli nic się wydarzy do trzeciej, nie dostaniemy poleceń z góry, prawdopodobnie będę zmuszony iść w teren, zostawiając dowodzenie tutaj w rękach Flint, z nas dwojga, lepiej poradzę sobie w terenie. - Odpowiedział po chwili, odwracając głowę w stronę papierów na stole, a w jego spojrzeniu pojawiła się ledwo uchwytna zmarszczka, coś jak cień obawy, która nie umiała się wyrazić, więc Cornelius stał ze zmarszczonym czołem, nie wiedząc, czy to nie może być ich ostatnia rozmowa. Na tej samej zasadzie, Corio nie wiedział, choć o tym nie mówił, nic odnośnie sytuacji Cynthii - tego, czy była w stanie zająć się tym, co on robił do tej pory, prawdę mówiąc, nie znali się aż tak dobrze, byli współpracownikami, ale nie na co dzień, poza tym daleko im było do bycia przyjaciółmi. Lestrange miał do Flint czysto profesjonalny szacunek i, wynikające z tego, konieczne zaufanie.

Ze strony Lestrange'a nie miało paść nic więcej. Cornelius nie zamierzał mówić, że obawia się o swój powrót, nie wie, czy wróci, to nie byłoby w jego stylu. Corio nie dramatyzował, szczególnie, że nadal czekał na posterunku. Wciąż nie dysponował pełnym obrazem sytuacji, która rozgrywała się równocześnie na kilku piętrach gmachu, w bocznych korytarzach, windach, a nawet, jak się domyślał, w samym sercu Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów.

To nie było tak, że Cornelius nie przewidział możliwości ataku, choć szczerze mówiąc, bardziej spodziewał się błędu proceduralnego albo zwykłej paniki niż celowego rzutu czarnomagicznym zaklęciem w środku departamentu, w pomieszczeniu, gdzie najniebezpieczniejszym, co zazwyczaj się wydarzało, była niezgodność danych w rejestrze zgonów i konieczność grzebania w kartotekach sprzed trzech dekad.

A jednak, gdy rozwarły się z hukiem drzwi zaplecza, niosąc ze sobą falę powietrza przesyconego potem, kurzem i niepokojem, i gdy Barnaby, ich kolega, ostatnio o coraz bardziej nerwowym spojrzeniu, co powinno być niepokojące, ale nie było, wykrzyczał swoje oskarżenie, zanim wypowiedział inkantację, Cornelius miał zaledwie ułamek sekundy na reakcję. Ułamek niewystarczający.

Lestrange nie był amatorem, ale i nie był w stanie przewidzieć ataku, nie tutaj, nie od człowieka, który jeszcze chwilę wcześniej miał być jego pracownikiem, częścią struktury, ogniwem w łańcuchu. Zdążył zaledwie skrzywić się lekko, jakby ktoś niechcący przewrócił filiżankę na kosztowny stolik, nie z przerażenia, nie z zaskoczenia, lecz z tym rodzajem znużonej irytacji, który przysługuje ludziom, dla których chaos nie jest nowością, a raczej naturalną konsekwencją cudzej niekompetencji.

Gdy mężczyzna poczuł, jak ognista klątwa, szybka i świszcząca, leci w niego ze złością człowieka, który nie miał już nic do stracenia, zareagował z typową dla siebie dyscypliną, prawie automatycznie, próbując odbić zaklęcie,  przekierować je tym chociaż odrobinę, zepchnąć z toru, nie dlatego, że łudził się, że da radę uniknąć zniszczeń, lecz dlatego, że tak należało postąpić, tak został wychowany, by nie ustępować. Ani przed przemocą, ani przed magią, ani przed człowiekiem, który ją właśnie rzucał.

Lestrange był już w ruchu, wyciągnięta różdżka wykreśliła w powietrzu sekwencję, która mogłaby zablokować większość zaklęć miotanych z impetem, lecz nie tę klątwę, zaklęcie, czarnomagiczne i rzucone z bliska, przebiło się przez jego protekcje zbyt łatwo, bardzo gwałtownie, jakby świat postanowił zadrwić z całej tej szlachetnej fasady Corio, z jego rodowego nazwiska, z czystej krwi, z bycia członkiem klubu pojedynków i z całej tej iluzji, że kontrola nad sytuacją to, w jego przypadku, rzecz trwała i niepodważalna. Mężczyzna zdołał tylko obrócić się nieco w bok, przez co czar nie trafił go centralnie w tors, a przeciął skosem lewe ramię i fragment klatki piersiowej, wypalając w czarnym materiale haftowane emblematy. Jego koszula, wykonana z tradycyjnej, ręcznie tkanej wełny, podarta, osmolona, bezceremonialnie przylgnęła do przedramion, wierzchni kitel, też czarny, załopotał jak sztandar po przegranej bitwie, kiedy ciało Lestrange'a zareagowało opóźnionym odruchem, cofając się półkrokiem, ni to z niedowierzania, ni to z nagłego impulsu obronnego, który i tak nie mógł już niczego cofnąć, ale przynajmniej uchronił go przed upadkiem.

Cornelius oparł się o ścianę, utrzymał się na nogach, choć kolana ugięły się z wyraźnym oporem, osmolony materiał szaty odpadł od jego ramienia w kruchych fragmentach, a zapach przypalonego włosa, jego własnego, wżerał się w nozdrza jak gorzkie przypomnienie o niedoskonałości systemów zabezpieczeń, którym za bardzo Lestrange zaufał. Stał tak, przez moment, całkiem nieruchomy, jakby jego ciało potrzebowało odrobiny więcej czasu, by pojąć, co się wydarzyło, próbowało dogonić rzeczywistość, która właśnie wybuchła mu prosto w twarz. Powietrze jeszcze drgało od energii zaklęcia, dziwnego, intensywnego, naznaczonego piętnem czarnej magii, choć prymitywnej, brutalnej, nie tyle finezyjnej, co wściekłej, zrodzonej z chaosu i nienawiści. Nie było w niej zimnej kalkulacji Śmierciożerców, nie było też precyzji zabójcy, tylko dzika, toporna furia. Trafiło go, nie zdążył go odbić, choć zareagował, różdżka uniosła się niemal natychmiast, ale wszystko zadziało się zbyt szybko, zbyt gwałtownie. Klątwa objęła go, jak płomień, szaty nadpaliły się na piersi i ramieniu, gorące powietrze buchnęło mu w twarz, włosy przy skroni były nadpalone i osmolone, skóra poparzona, w oczach miał łzy nie z bólu, a odruchu, tak właśnie działał ogień.

Corio nie jęknął, tylko zamknął powieki, na sekundę zbyt długo, żeby było to niezauważalne, a potem odetchnął przez zaciśnięte zęby, jakby w tym jednym krótkim geście chciał zamknąć całą swoją reakcję. Nie mógł sobie pozwolić na więcej, cierpienie było prywatne, niewidoczne, nie wolno mu było go demonstrować, nie przed ludźmi, którzy powinni na nim polegać. Poprawił się, wyprostował powoli, ignorując protest mięśni i palące uczucie gdzieś za mostkiem. Cornelius Lestrange niespecjalnie ufał uzdrowicielom, nawet byłym, którzy własną słabość demonstrowali za wcześnie, a on był uzdrowicielem, teoretycznie, teraz głównie funkcjonariuszem publicznym, ale przede wszystkim kimś, kto miał stać na nogach, kiedy reszta się sypie.

Spojrzał na Prudence, siedzącą jeszcze chwilę wcześniej w dziwnej ciszy, przygarbioną, wpatrzoną w buty, które nagle stały się całym jej światem, jedynym punktem odniesienia w rzeczywistości, która właśnie się zawaliła. Teraz stała, była zaaferowana, ściskała różdżkę. Potrzebował jej, nie jako człowieka, ale jako konkretnego elementu w strukturze, która chwiała się na granicy upadku. Sabotaż. To słowo zagnieździło się w jego głowie jak cierń. Cornelius nie pierwszy raz spotykał się z nielojalnością, ale tym razem bolało to inaczej, może dlatego, że to wydarzyło się w Ministerstwie, miejscu, które miało być ostatnim bastionem, nawet jeśli Lestrange już dawno przestał w to wierzyć. Albo może dlatego, że ktoś rzucił w niego, uważającego się za dobrego przełożonego, zaklęciem, które miało zabić. Nie przestraszyć, nie odstraszyć, nie podważyć jego pozycji, ale zabić, jak psa, jak elitę, jak „czystokrwistego skurwiela”, jak brzmiały ostatnie słowa rzucane z ust tamtego człowieka, ale Cornelius nie odniósł się do krzyku mężczyzny, do słów o elicie, o czystej krwi, o winie rodów. Miałby co powiedzieć o tym, że czystość krwi nie była żadnym gwarantem lojalności, o tym, że najbardziej skuteczny bunt przychodzi zawsze z wewnątrz, nie z zewnątrz, o tym, że sam był owocem wielopokoleniowego planu, a nie żadnego fanatyzmu, że jego funkcja nie wynikała z urodzenia, ale z kompetencji. Milczał, bo komentarz nie miał sensu.

- Nie zareagowałaś. - Odezwał się po chwili, nie krytykując, nie oskarżając, po prostu stwierdzając fakt. - Muszę wiedzieć, że jeśli coś się tu jeszcze wydarzy, nie będziesz tylko siedzieć i patrzeć na swoje buty. - Powiedział cicho, chłodno, ale nie z wyrzutem. - Jeśli zostajesz, jesteś częścią zespołu, a jeśli jesteś częścią zespołu, to monitorujesz sytuację i działasz, natychmiast. Jeśli nie jesteś w stanie, mogę cię odesłać z ewakuantami z administracji. - Ton Corio był zrównoważony, prawie beznamiętny, ale w sposobie, w jaki mężczyzna spojrzał na Prudence, było coś, co zdradzało więcej, niż wypowiadał, drobna zmarszczka między brwiami, lekko ściągnięta linia ust, nieco zbyt długie spojrzenie - wszystko to mówiło jedno. Nie był to rozkaz, raczej przypomnienie, że ich świat, ten nowy, pokrzywiony świat, nie dawał już miejsca na komfortową bierność.

Cornelius nie był zadowolony, ale nie był zawiedziony, za to właśnie potwierdził słuszność nie wysyłania Bletchley w teren, na ulice, jego wzrok spoczął na drzwiach, za którymi zniknął napastnik. Lestrange nie próbował go ścigać, miał ważniejsze rzeczy do zrobienia niż zabawa w wymierzanie natychmiastowej sprawiedliwości, wiedział, że padł ofiarą głupoty, to nie był wyrafinowany zamach, tylko akt desperacji. Napastnik, Barnaby, był nieobliczalny, być może zbyt długo wystawiony na działanie strachu, rzucił zaklęcie nie z kalkulacji, lecz z impulsu, być może nawet z psychozy, ale nie miało to większego znaczenia. Istotne było to, że Lestrange nie zareagował dość szybko, a to, w jego oczach, stanowiło poważne przewinienie. Nie zamierzał teraz analizować motywacji, był poparzony, ale nie martwy, wystarczyło, gdyby był mniej wychowany, splunąłby na podłogę i wrócił do pracy. Każdy, kto miał coś do stracenia, stawał się potencjalnym zagrożeniem, ludzie, którzy przysięgali lojalność, łamali ją, jeśli tylko ogarnął ich strach, nie było już czasu na sentymenty.

- Od tej chwili nie chcę cię widzieć w pierwszej linii, bez różdżki w pogotowiu ani bez obstawy kogoś zaufanego. - Rzucił, nie czekając na jej reakcję, bo decyzje nie potrzebowały aprobaty. - Dołączysz do zespołu triażowego zajmującego się klasyfikacją naszych, wracających z ulic, poza atrium. Jesteś zbyt rozkojarzona, by pełnić tam funkcję operacyjną. - Wydał polecenie z tą samą precyzją, z jaką podpisywał raporty sekcyjne, chłodno, rzeczowo, niemal beznamiętnie, lecz w tej beznamiętności tkwiło coś więcej, coś, co wyrażał tylko ton jego głosu, to subtelne, ledwie zauważalne zmiękczenie akcentu, które mogło sugerować, że Cornelius nie tyle wydaje jej rozkaz, ile prosi o uważność, jakiej sam teraz nie mógł sobie zagwarantować.

- Przeżyję. - Dodał po chwili, już spokojniejszym tonem, choć każdy jego mięsień zdawał się przeciwny tej decyzji. - Zabezpiecz wejście, jeśli był jeden, mogą być inni. Od teraz nie ma tu otwartego wstępu. - Nie powiedział oczywistości, że zamknięte, zabezpieczone drzwi nie dałyby zbyt wiele, bo chodziło o kogoś z ich ludzi, to było jasne. Teraz mogli uniknąć wtargnięcia kogoś z zewnątrz, bo takich ludzi, ukrytych w strukturach Ministerstwa Magii, mogło być więcej. Chciał, by kobieta nie marnowała czasu na sprawdzanie jego stanu, cokolwiek miała do zaoferowania, nie potrzebował tego teraz. Zapłonął, owszem, ale nie umierał. Odepchnął się od ściany, której przywarł po uderzeniu klątwy i ruszył przed siebie sztywnym, chwiejnym krokiem, owszem, zaciśnięta mocniej niż zwykle szczęka zdradzała ból, ale spojrzenie nie straciło nic ze swojej chłodnej ostrości. Uniósł lekko brodę, machając nią w stronę magicznego radia, które, mimo całego zamieszania, wciąż działało. - Potem poinformuj Biuro Aurorów o naruszeniu, Barnaby nie może biegać po budynku, zanim zaatakuje kogoś innego. - Wskazał brodą, bo prawa dłoń, choć sprawna, drżała minimalnie, w sposób dostrzegalny tylko dla kogoś, kto znał go dobrze, a Prudence znała Corneliusa aż nadto. - Nadaj raport, znasz procedury, ja sprawdzę zaplecze.

Nie czekał na odpowiedź, bo odpowiedź nie była potrzebna, w tej chwili, Corio potrzebował działania, nie troski, podszytej niepokojem, którą nosiła w sobie, jak przeklętą odmianę litości. Lestrange nie był obiektem litości, nie pozwalał na to, nie po to wychowywano go w tradycji, dla której każda rana była znakiem przeszłości, nie słabości. Mężczyzna odwrócił się, gdy tylko dostrzegł błysk zrozumienia w oczach kobiety, drzwi prowadzące do zaplecza wciąż kołysały się  w zawiasach, sztywnym krokiem przekroczył próg, trzymając różdżkę nisko, ale stabilnie, jak uczono go w latach szkolnych, kiedy dyscyplina magiczna była jeszcze częścią etosu, nie koniecznością, jaką dyktował kryzys. Wystarczyło kilka kroków, by Lestrange go dostrzegł, w półcieniu, między regałami z dokumentami a skrzyniami, Malik, wysoki, niezgrabny, wiecznie rozkojarzony, leżał na ziemi, ale żył. To było widać, gołym okiem, klatka piersiowa poruszała się minimalnie, ledwie dostrzegalnie, ale wystarczająco regularnie, by Cornelius mógł uznać, że zaklęcie nie było śmiertelne, miało go tylko wyeliminować, nie zniszczyć - Barnaby potrzebował czasu, przewagi, efektu zaskoczenia, nie chciał zabić kolegi - mężczyzna przeszedł powoli obok regału, zostawiając na nim czarne smugi z osmolonego rękawa, który zaczynał już przyklejać się do skóry, wiedział, że trzeba będzie go później zdjąć ostrożnie, może nawet wyciąć, ale nie teraz, w tej chwili zatrzymał się kilka kroków od nieruchomego ciała i zmrużył oczy, pozwalając, by wzrok przesunął mu się po pomieszczeniu w długim, uważnym spojrzeniu.

- Petryfikacja pełna, oddycha, żyje. - Powiedział półgłosem, sam do siebie, wyjął różdżkę, wycelował ją w Malika, ale nie próbował go odczarować. Nie dotknął kolegi, nie miał pewności, jakiego rodzaju zaklęcie go spetryfikowało, czy było to coś standardowego, czy może wzmocniona wersja czarnej magii, której rozproszenie mogło pociągnąć za sobą komplikacje. - Skurcz powieki, drobne drgnięcie podbródka, bez widocznych obrażeń fizycznych, równomierny oddech. Prawdopodobnie atak z zaskoczenia. - Odetchnął przez zaciśnięte zęby.

Corio wrócił do wyjścia szybciej, niż można było się spodziewać, wiedział, że zostawianie Prudence samej, mimo jej profesjonalizmu, nie było ruchem idealnym, ale ufał jej dość, by przypuszczać, że wykona polecenie, ktoś już wie o tym, że człowiek z ich zespołu przeszedł na drugą stronę, wewnątrz Ministerstwa czai się zdrada, to był sąd, oskarżenie, symboliczne spalenie przedstawiciela klasy, która miała nigdy nie paść. Lestrange wiedział, że jego nazwisko działało, jak płachta na byka, był częścią twarzy systemu, który inni chcieli rozmontować, ale to nie był jego błąd, on tylko nosił dziedzictwo, jak dotąd nosił je z godnością. Zatrzymał się w progu pomieszczenia, spojrzał na Prudence, ciało go bolało, ale ignorował to z wprawą człowieka, który miał w życiu do czynienia z trudniejszymi rzeczami niż oparzenia. Mężczyzna poprawił poły okrycia wierzchniego, choć materiał był przypalony i brzeg rękawa obkruszył się, jak zwęglony pergamin, nie zajął się sobą, jego zadanie nie zostało zakończone, dopóki Cornelius stał na nogach, nikt nie musiał powtarzać pytania, czy żyje ani pytać go o to, czy da radę. Istotne było to, że działał, Barnaby nie trafił go wystarczająco mocno, by przestał.

- Malik żyje, ale nie ruszaj go, nie dotykaj niczego w tamtej przestrzeni, to nie była klasyczna petryfikacja, nie odważyłbym się tego ruszyć bez wsparcia kogoś z urazów pozaklęciowych i łamania klątw, potrzebny jest lepszy ogląd sytuacji. - Poinformował Bletchley.


/ Leczenie, dowodzenie.
/ Wysoka stawka, skrzat półkrwi.
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#5
26.05.2025, 23:07  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.05.2025, 23:07 przez Prudence Bletchley.)  

Bletchley nie spodziewała się wylewności. Nie była ona w tej chwili potrzebna. Miała świadomość, gdzie się znajdowali, oraz jak wyglądała sytuacja. Świat się walił. Naprawdę nie oczekiwała, że znajdzie się w jego centrum. Całkiem dobrze czuła się przyjmując rolę tła, na które nikt nie zwracał uwagi. Właśnie w ten sposób wolałaby się tutaj pojawić. Tak, by nikt nie zauważył jej obecności, nie rzucając się w oczy, przemykając gdzieś bokiem i próbując odnaleźć się w swoich obowiązkach. Tyle, że nie dało się nie zauważyć jej nagłego pojawienia się, przez co wzrok Corneliusa skierował się dokładnie na nią. Nie mogła uciec przed tym spojrzeniem, nie mogła wtopić się w ścianę. Musiała zareagować na to, że dostrzegł jej obecność, a nie znosiła tego robić. Całkiem naturalnie więc jak na siebie zareagowała wbiciem spojrzenia w swoje urocze buciki, to pomagało jej nie przejmować się otoczeniem, łatwiej jej było wtedy skupiać myśli i reagować na usłyszane komentarze.

Dzisiaj było zdecydowanie trudniej. Sporo przeżyła podczas swojej drogi do ministerstwa, wspomnienia były świeże, trudno było jej się pozbyć sprzed oczu tego, co widziała, mimo, że już tam nie była. Znalazła się w bezpiecznym miejscu, nie powinna się już niczym przejmować, ten tok myślenia jednak nie do końca działał. Nadal jedną nogą tkwiła na zewnątrz, nadal przeżywała ten widok, którego nie mogła wymazać z pamięci. Napatrzyła się na cierpienie ludzi, widziała tych, którzy ich krzywdzili, dostrzegała płomienie pochłaniające całe ulice. To było dość sporo, szczególnie dla kogoś, kto raczej nigdy nie będzie w stanie się wyzbyć tego widoku ze swojej głowy. Choroba Milforda była dość nieprzyjemną przypadłością, jasne miała swoje plusy - pozwalała jej zapamiętywać naprawdę sporo informacji, praktycznie żadnym kosztem, ale to również wiązało się z tym, że zapamiętywała to, czego nie chciała pamiętać. Coś za coś, czyż nie? Nie można mieć wszystkiego.

Wiedziała, że wypadałoby, aby od początku była w pełnej gotowości. Powinna sobie z tym wszystkim poradzić, zazwyczaj nie miała problemu z tym, aby oddzielać swoje emocje od pracy, jednak w tym przypadku, cóż - było jej trudno. Nawet ona miewała momenty słabości i to był najwyraźniej jeden z nich. Nie do końca łatwo szło jej układanie myśli, bardzo wiele obrazów teraz pojawiało się w jej głowie i musiała nad nimi zapanować, jeśli miała się tutaj na coś przydać. Starała się to wszystko uporządkować jak najszybciej, no ale nie do końca wychodziło Prudence to tak, jakby chciała. Nie na wszystko miała, aż taki wpływ, jaki by chciała.

Zresztą miała to szansę zobaczyć już wcześniej tego wieczora. Przyłapano ją na podobnym zawieszeniu, trwała gdzieś w czasie i przestrzeni wpatrzona w ogień, jakby wcale nie znajdowała się w samym centrum tych niebezpiecznych wydarzeń, niczego się jednak nie nauczyła, no, w jej przypadku nie dało się niczego nauczyć. Nie miała wpływu na te drobne mankamenty, które się w niej znajdowały. Z tą chorobą nie do końca udawało się walczyć, przywykła do niej, chociaż czasem - jak w tej sytuacji była kurewsko irytująca.

- Tak, to jest jasne. - Zacisnęła knykcie swoich palców, trochę zbyt mocno. To było przecież oczywiste. Sporo osób dzisiaj nie wróci czy do ministerstwa, czy do swoich domów. Widziała przecież na własne oczy śmierć, która nadeszła, która pojawiała się znikąd, i zabierała na drugą stronę wyjątkowo dużo ludzi. Na pewno dzisiaj będzie miała owocne żniwa. Nie pamiętała, kiedy ostatnio wydarzyła się podobna tragedia. Jasne, było to nieszczęsne Beltane, po którym czarodzieje dochodzili do siebie przez długi czas, ale skala tego, co wydarzyło się dzisiaj była nieporównywalna.

To nie tak, że sobie umniejszała. Raczej nie miała problemu z tym, aby racjonalnie szacować to, co się wydarzyło. Tak, jasne, jakoś udało jej się tutaj trafić, uniknąć śmierci, przeżyć. Tyle, że miała świadomość, że nie była to do końca jej zasługa. Czy gdyby miała sama pokonać tę drogę, to faktycznie dotarła by do celu? Powątpiewała w to trochę. Miała sporo szczęścia, że nieznajomy wyciągnął do niej rękę, zainteresował się jej losem, przyprowadził ją tutaj. Cóż, może poniekąd była w tym jakaś jej zasługa? Nieznajomi nie pomagali wszystkim, coś skłoniło go do tego, aby wesprzeć właśnie ją. Nie było sensu jednak teraz tego jakoś za bardzo analizować. Żyła, to było w tym wypadku najistotniejsze.

- Tak, możesz mieć rację. To znaczy masz rację. - Nie potrzebowała tych pokrzepiających słów, nie od swojego szefa. Miała świadomość, że w tej chwili miał zdecydowanie więcej na głowie niż jej brak pewności siebie. Nie powinna była w ogóle dzielić się z nim tymi wątpliwościami, to nie był na to czas, ani miejsce. Musiała się w końcu doprowadzić do porządku i wrócić do swojego zwyczajnego trybu, gdyby to tylko było takie proste.

- To bezdyskusyjne, ale Ty też lepiej poradzisz sobie tutaj. - Nie miała wątpliwości ku temu, że wolałaby, aby Cornelius znajdował się gdzieś obok. Jego doświadczenie było ogromne. Potrafił sobie radzić w sytuacjach kryzysowych. Prawdą było, że na pewno lepiej poradzi sobie w terenie od Flint, bo ogólnie w oczach Prudence ze wszystkim radził sobie lepiej. Cóż, przepadała za swoim szefem i za jego metodami, zdecydowanie wolałaby, aby to on wydawał jej polecenia, a nie ktoś inny. Wiedziała jednak, że nie zawsze można mieć to, czego się oczekuje. Musiała się dostosować, tak jak wszyscy inni do tej nietypowej sytuacji, a Prue nie lubiła zmian. Raczej ceniła sobie stałość. W tym wypadku jednak nie miała innego wyjścia.

Prudence poczuła się chyba tutaj zbyt pewnie, bo nie zakładała, że w biurze może im się stać krzywda. Ministerstwo miało być bezpieczną przystanią. Mogła tutaj na spokojnie przestać trzymać gardę, mogła dojść do siebie, prawda, mogła? Okazało się, że nie, że nawet tutaj mogło wydarzyć się coś zupełnie niespodziewanego. Zbyt szybko pozwoliła sobie złapać oddech, stracić czujność. Nie powinna była tego robić, ale jak wiadomo mądry czarodziej po szkodzie.

Gdy uniosła głowę, w końcu znad tych swoich lakierków dostrzegła tylko i wyłącznie cień mężczyzny, który znikał za drzwiami i Corneliusa, który oberwał zaklęciem. To ją otrzeźwiło, to spowodowało, że w końcu się ogarnęła i faktycznie wróciła do rzeczywistości, szkoda jednak, że wydarzyło się to zbyt późno. Może udałoby się jej zareagować, jakoś go wesprzeć, teraz zresztą mogła tylko nad tym gdybać. Co by było, gdyby czar okazał się śmiertelny? Wolała się na tym nie skupiać, bo Lestrange żył, to było w tej chwili najistotniejsze.

Nie spodziewała się tego, że wśród nich mogą pojawić się osoby, którą będą chciały krzywdzić innych. Tak, niby powinna zakładać, że mijają niektórych z śmierciożerców na korytarzach ministerstwa, ale nie wydawało jej się, aby któryś z nich miał po co krzywdzić Corio. W końcu był czystokrwisty, należał do elity, potrzebowali takich jak on, nie atakowali ich. Nie spodziewała się tego, że druga strona może poczuć się zagrożona i chcieć w jakiś sposób reagować. Zresztą przecież tutaj nie działa się im krzywda. Ludzie różnie reagowali na panikę, zapewne to miało wpływ na ten czyn, którego dokonał Barnaby. Nie, żeby chciała go tłumaczyć, bo to było niedopuszczalne, właściwie to wolała też nie próbować go zrozumieć, mimo, że sama nie należała do elity, to jednak nie zareagowałaby w taki sposób. Wiedziała, że są pewne granice, których nie powinno się przekraczać, bez względu na wszystko. Miała świadomość, że nie każdy czystokrwisty podzielał poglądy terrorystów, najwyraźniej nie każdy zdawał sobie z tego sprawę.

Zawiodła. Tak, nie zareagowała odpowiednio, nie zdążyła pomóc Corneliusowi, za co teraz było jej okropnie głupio. Nie powinna była się nad sobą rozczulać. Wypadało, aby od razu przełączyła się na inny tryb, gdy znalazła się w tym miejscu, ale jakoś jej się to nie udało. Zmierzyła wzrokiem swojego przełożonego, oberwał dość mocno, ale stał, utrzymywał się na nogach. Na pewno go to zabolało, ale nie dawał tego po sobie poznać. Nie miała pojęcia, jak udawało mu się trzymać w jednym kawałku, być takim profesjonalnym nawet w takiej sytuacji. Trochę mu tego zazdrościła, wydawał się zawsze wiedzieć, co robi.

Docierały do niej jego słowa. Nie komentowała ich, kiwnęła jedynie głową, żeby dać znać, że dotarło do niej to, co mówił. Nie było o czym dyskutować. Wiedziała, że tak będzie lepiej, zresztą nie była osobą, która negowałaby rozkazy. Nie w takiej sytuacji, nie gdy wiedziała, że zawiodła.

Wykonywała polecenia, jedno za drugim, z odpowiednią skrupulatnością. Nakazał jej zabezpieczyć wejście - to to zrobiła. W końcu była tutaj obecna i ciałem i duszą. Nim jednak to zrobiła, jeszcze odprowadziła go wzrokiem ku drzwiom, wolała się upewnić, że jest w stanie utrzymać się na nogach. Nie, żeby zakładała, że ocenia swoje siły ponad zamiary, jednak wiadomo, jak to bywa w takich sytuacjach. Adrenalina z czasem przestawała wystarczać, a rzeczywistość potrafiła udowodnić, że obrażenia są dużo gorsze, niż się może wydawać. Dostrzegła drżenie ręki, zauważyła, że nie szedł tak pewnie jak zazwyczaj, ale nie wydawało jej się, aby miał zaraz legnąć na ziemi - więc nie było z nim tak źle. Cornelius zdecydowanie się nie rozdrabniał i nie przejmował obrażeniami, jakie przyniósł ten czar, którym oberwał.

Wypadało sprawdzić, co stało się z drugim z mężczyzn. Prue nie spodziewała się cudów, wiedziała, że tamten mógł zrobić mu krzywdę, raczej na pewno mu ją zrobił, bo z pomieszczenia nie dochodziły żadne znaki życia. Nie zdziwiłoby jej nawet, gdyby przypadkiem został zabity na służbie. To mogło spotkać każdego, tyle, czy na pewno w tym miejscu? Jak widać powinni być zdecydowanie ostrożniejsi. Spełniała rozkazy Corneliusa, zaczęła szykować raport, który miała przekazać aurorom, nie mogli mieć przecież pewności, że Barnaby nie skrzywdzi kogoś jeszcze. W tej chwili nie był do końca poczytalny.

Uniosła wzrok, gdy usłyszała kroki, które sugerowały, że Corio zaraz pojawi się w drzwiach. Zmierzyła go wzrokiem, zrobiła to jednak dość szybko, nienachalnie, po prostu chciała skontrolować sytuację. Nie mogła mieć pewności, że czar nie zrobił mu większej krzywdy niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka.

- Spróbuję znaleźć kogoś, kto będzie mógł mu pomóc. - Jasne, to może nie powinien być w tej chwili priorytet, ale mimo wszystko wydawało jej się, że wypadało zająć się swoim i zorganizować mu jakieś wsparcie. Niestety, ona nie znała się szczególnie na urazach pozaklęciowych, to nigdy nie był jej konik, więc nie mogła mu udzielić tej pomocy sama. Na pewno jednak gdzieś znajdą jakiegoś specjalistę, wszyscy nie mogli znajdować się teraz na ulicach, w sytuacjach zagrożenia.


//choroba Milforda, leczenie

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Prudence Bletchley (3583), Cornelius Lestrange (4461)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa