Cień Lorda Voldemorta przykrywał świat jak czarne skrzydła. I te skrzydła nie miały zupełnie niczego wspólnego z wolnością. Laurent trochę jak odurzony przyglądał się temu światu i chodził pod tym cieniem. Spoglądał na lotki i choć powinny czarować swoim pięknem to tylko odrażały. To nie były skrzydła kruka, które majestatem zagarniałyby powietrze pod siebie. Gniły, odpadało od kości mięso i ostatnie z piór trzymały się tego szkorbutu. Nie, to nie było piękne. Było obrzydliwe. Do reszty obrzydliwe...
Zabawa potrafiła stracić swój smak, kiedy umysł ciągle działał jak zacięta płyta. Przypominał o tym, jaką teraz mieli rzeczywistość. Nic się nie zatrzymało na felernym Pochodzie Charłaków. Nic się nie skończyło na atakach na mugoli, jakie były czynione. Nie skończyło się też na ataku na Ollivandera. Teraz już nie było pojęcia bezpieczeństwa. Czarny Pan wychwalał czystość krwi - kto mógł się czuć bezpiecznie? Czysta krew czy może ci, którzy go zachwalali pod niebiosa? Nie znałeś odpowiedzi na to pytanie. Nie musiałeś nawet odpowiadać - paraliżujący strach oznajmiał, że takie brudasy, jak ty, nigdy nie miałyby miejsca w tym obiecywanym Niebie.
Alkohol działał na ciebie tragicznie i kto miał o tym wiedzieć lepiej niż ty sam. Mimo to barman wydawał się taki szarmancki, przesuwały się szklanice i fikuśne szklanki z ozdobami. Ludzie siedzieli, chodzili, tańczyli. Bawili się. Orkiestra grała, albo może raczej - zaklęte, magiczne instrumenty grały. Poza ulicą Pokątną, choć wiele takich klubów jazzowych nie było, jakoś łatwiej było się odprężyć. Bez myśli, że zaraz spotkasz znajomą gębę, przed którą trzeba będzie świecić oczami. Tutaj nie trzeba było udawać - bo choć byli tu znajomi, to niekoniecznie ci, przed którymi należało znowu przywdziewać uśmiech numer pięć. Mniej udawania. Mniej grania.
- ... słuchasz mnie? - Zapytała urażona dama, która siedziała obok ciebie i nawijała. Nawijała. Mówiła i mówiła, o rzeczach nieinteresujących, bzdurnych... a może potem nawet były interesujące? Nie wiedziałeś. Bo nie słuchałeś.
- Nie mógłbym cię nie słuchać. - Laurent uśmiechnął się czarująco do kobiety, kierując zamyślony wzrok wbity przed momentem w bar na nią. Urodziwa kobieta o ciemnych włosach, mocnym makijażu, ubrana w sukienkę idealną na dzisiejszą modę. Zadbana, ot co. Wiedźma, która może miała przed sobą przyszłość, a może nawet o przyszłości nie myślała. Żyła tym, co było teraz.
- Dobrze. Myślałam o najnowszej kolekcji... - I znów zaczęła mówić. Bla, bla, bla...
Laurent odwrócił wzrok od kobiety i poprawił nieco koszulę, którą na sobie miał. Był też na tej koszuli krawat, ale chwilowo zwisał on, rozwiązany, na jego ramionach, przełożony ledwo przez barki. Górne trzy guziczki koszuli miał rozpięte. Fryzura też już przestała być idealna. Kto by się tu o to troszczył? Większość klienteli popiła, a potem wszyscy zgodnie będą powtarzać: co się działo na imprezie, to zostaje na imprezie. Oby.