• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 … 3 4 5 6 7 … 14 Dalej »
[czerwiec 1958] Wiosną kwitną tu kasztany...

[czerwiec 1958] Wiosną kwitną tu kasztany...
przybłęda z lasu
The way to get started is to quit talking and begin doing.
Jasne jak zboże włosy, jasnobłękitne oczy. 183 cm wzrostu, szczupła ale dobrze zbudowana sylwetka. Ubiera się prosto, choć jego rysy zdradzają arystokratyczne pochodzenie. Ma spracowane ręce i co najmniej kilkudniowy zarost.

Samuel McGonagall
#1
08.02.2024, 21:21  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.02.2024, 11:40 przez Samuel McGonagall.)  
czerwiec 1958

♫♪


Miał już 11 lat i bardzo ciężkie zadanie przed sobą.

Po pierwsze, nie przynieść wstydu mamie.

Okoliczności szalenie nie sprzyjały, ale mała blond główka nie była do końca świadoma sumy niefortunnych zdarzeń, które podkopywały to solenne postanowienie.

Wszystko zaczęło się od listu, który sprawił, że rodzicom zrobiło się tak przykro jak wtedy, gdy umarła ich koza Berta. Berta była już bardzo, bardzo stara, ale była z nimi od zawsze. Czasem nawet Sam myślał, że Berta tak jak mama potrafi zamieniać się w człowieka, tylko po prostu nie ma na to ochoty. I jak odeszła, rodzicom było bardzo przykro, mimo że powtarzali mu odkąd zaczął pytać, że śmierć to normalna sprawa, że wszystko w naturze krąży.

Nie, jednak rodzicom było przykrzej niż po śmierci Berty. W ciągu dnia mówili mu jak będzie wspaniale, jak pozna nowych kolegów i zobaczy wspaniały zamek i wielką wspaniałą bibliotekę z tysiącem więcej książek niż tych kilkanaście, które mieli w domu. Mama mówiła, że będą tam nawet książki dziadka Zygfryda i Sam był początkowo bardzo ciekawy. Ale potem okazało się, że ściany są trochę za cienkie i gdy nie mógł zasnąć z podekscytowania, usłyszał jak rodzice się Kłócą.

To chyba była Kłótnia. Nigdy wcześniej nie słyszał, żeby tak na siebie syczeli. Padało wiele szybkich słów, części z nich nie rozumiał, ale kiedy zamilkli, to już wolał, żeby syczeli na siebie dalej, tak bardzo czuł napięcie unoszące się w ich starej chatce. I tak było przez kolejne dni, aż w końcu mama powiedziała, że pojadą do Londynu po wyprawkę. Sam myślał wtedy, że wyprawka to taka mała wyprawa i nie trzeba się po nią wyprawiać, ale wytłumaczono mu, że to niezbędne wyposażenie do podjęcia nauki.

Nikt jednak nie wspomniał, że wyprawa po wyprawkę okaże się również Wielkim Koszmarem.

Pociąg.

Londyn.

Ciasna, śmierdząca obco ulica zapchana dziwnie wyglądającymi ludźmi.

Te obrazy powracały do niego później, dużo później gdy już powrócił do swojej bezpiecznej przystani, jaką było serce Kniei Godryka, ale tamtego dnia... W głowie szumiało mu od emocji i niewypowiedzianych słów. Chciał, żeby mama była z niego dumna, więc zaciskał usta i nie narzekał.

Nie narzekał na zapachy tak odmienne od łagodności zielonego mchu czy lepkości sosnowej żywicy. Nie narzekał na nowe ubrania – pierwszą rzecz, którą kupili za odłożone z jarmarków pieniądze. Z niepokojem przypatrywał się wystawom, zwierzętom w klatkach o smutnych, błagających o miłosierdzie oczach. On sam czuł się jak w klatce, mimo, że mógł chodzić swobodnie. Nie licząc dłoni matki spoczywającej na ramieniu, zaciskającej się mocno jak szpon raroga górskiego, którym bywała od czasu do czasu.

Był blady i przerażony, napięcie zaciskało mu gardło, strach marszczył mu skórę i sprawiał że poza dziwnym zapachem nowej, sztywnej odzieży, pachniał też swoim potem. Miał wrażenie, że pachnie też tą starszą panią w dziwnym kapeluszu, od której kręciło mu się w nosie a na podniebieniu pozostało mydlane wrażenie. Albo tym mężczyzną bez ręki, który podszedł do nich i próbował coś mu mówić o końcu świata... On pachniał jak to miasto i młody Sam bał się bardzo, że on też zacznie tak pachnieć i że już na zawsze jego kołnierzyk będzie musiał być zapięty pod samo gardło.

Gwałtowne pchnięcie zwiastowało kolejny przystanek. Miał już plecak, kilka książek. Kociołek i sakwę. Było mu ciężko ale nie narzekał. Chciał, żeby mama była z niego dumna. I żeby już nie szeptała w napięciu do taty gdy wrócą i wszyscy będą myśleli, że on już śpi. Bardzo tego chciał.

Nowe miejsce było... inne. Cichsze. Nagła fala spokoju zadrżała mu wargą i zeszkliła oczy. Jakby w końcu był bezpieczny na tyle, by dać upust wszystkiemu co zebrał w sobie przez tę drogę. Zamrugał jednak kilkukrotnie próbując, prosząc swój umysł by ten znów zaczął działać.

Tło narracyjne
koniecpsot1972
zasady korzystania
rzuty kością
Czarodziej nieznanego statusu krwi, będący baśniopisarzem oraz autorem książki Baśnie Barda Beedle'a. Żył w XV wieku, ale większość jego życia pozostaje dla nas tajemnicą.

Bard Beedle
#2
08.02.2024, 22:13  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 08.02.2024, 22:22 przez Bard Beedle.)  
wiadomość pozafabularna
Barda prowadzi Morpheus Longbottom

Berenika bardzo dokładnie przygotowała ich oboje do wyjazdu do miasta. Zakupiła odpowiednie ubranie dla swojego syna, wyciągnęła z kufra swoją starą szatę, której nie musiała poprawiać. Nie dbała o to, że krój wyszedł z mody dekadę temu, ważne natomiast było to, że nie miała żadnych plam, przetarć ani śladów zniszczenia, a wszystkie guziki lśniły, zapięte równiutko pod szyję. Przez całą drogę, pomimo odpowiadania na pytania syna, siedziała prosto, z rękoma splecionymi na kolana i usilnie nie patrzyła przez okno, jakby nie chciała zaakceptować faktu, że podróżują z Kniei do miasta. Dotarcie do magicznej części Londynu dodatkowo zacisnęło jej usta w cienką linię.

Nie była niezadbaną kobietą, wręcz przeciwnie. Ani jeden włosek nie odstawał z jej misternej fryzury, a paznokcie były czyste i krótko obcięte. Zdradzały ją tylko dłonie, szorstkie od fizycznej pracy. W pełnym napięciu liczyła fundusze, łypiąc spojrzeniem nieprzychylnie na wystawy sklepowe oraz strzegąc swojego syna, niczym matka niedźwiedzica, pilnując, aby zawsze znajdował się w zasięgu jej szponów. Smród miasta przytłaczał ją, na dodatek odczuwała, że pył i brud tego miejsca osiada na niej cieniutką, tłustą warstewką, którą będzie musiała szorować ostrą szczotką z całej skóry, gdy tylko wrócą do domu.

Dom. Dwie uśmiechnięte twarze, jej męża, któremu przysięgała wobec praw drzew i zwierząt, przyrzekała Potrójnej Bogini, a nie głupim formalnościom ludzkim, oraz jej syna, tak podobnego do jej ukochanego. Tylko że w tym domu nie mieszkało już tyle radości, odkąd przyfrunęła okropna sowa. Powinna była oskubać ją i ugotować na obiad, nie mówiąc nikomu o liście z pieczęcią szkoły, której oboje, ona i jej ukochany, byli absolwentami. Już wtedy przewróciło jej się w żołądku, a teraz strach ściskał żołądek tak mocno, że niemal nie mogła się schylać.

— Teraz różdżka, kochanie — poinformowała go ze sztywną miną, nazywaną uśmiechem, ale dla młodego Sama musiała przypominać raczej grymas. Mama tak się nie uśmiechała. Pchnęła przed synem drzwi i weszli oboje do sklepu Ollivandera. Tutaj i ona zakupiła swoją, jak większość młodych czarodziejów, i tak samo jak wtedy, miała ochotę raczej uciec, niż przymierzać kolejne modele.

— Dzień dobry — odezwała się głośno, jej głos zdawał się być dziwnie skrzeczący w cichym, przykurzonym pomieszczeniu, wypełnionym po sufit pudełeczkami z różdżkami. Czekała na obsługę, lustrując przestrzeń i przekrzywiając głowę gwałtownymi ruchami pod dziwnymi kątami, jak ptak. Jej dłoń nadal znajdowała się na ramieniu syna i rozluźniała i spinała na zmianę.
orphic
sky above
earth below
and peace within
Jest już stary i ubiera się, jakby był z innej epoki, na pewno nie dasz mu mniej lat, niż ma w rzeczywistości, a może nawet dodasz mu kilka, bo siwiejące czupryna i broda Garricka twardo przypominają o nieuchronnym upływie czasu. Zadbany, ale nie w sposób przesadny - czuć od niego luz i swobodę. Widać, że w swoich ubraniach czuje się dobrze i jest mu wygodnie. Ciężko wyobrazić go sobie w innym wydaniu. Ma metr siedemdziesiąt wzrostu i obawiam się, że już nie urośnie.

Garrick Ollivander
#3
13.02.2024, 08:37  ✶  
Sklep Ollivandera był miejscem niepozornym. Ot, jedna z wielu witryn w najbardziej obleganej alejce Londynu - nic wielkiego, chociaż mijało go codziennie tak wielu czarodziejów i stał tam od tylu setek lat, że już permanentnie wrył się w historię nie tylko tej ulicy, nie tylko magicznych dzielnic, ale i samego miasta. Co było pierwsze - kura czy jajko, sklep Ollivandera czy Londyn? Odpowiedzi na to pierwsze pytanie poszukiwać w tym poście nie będę, ale na to drugie już owszem - a przynajmniej dam tu taką małą wskazówkę, że młodziutki i sięgający mniej-więcej do połowy drzwi Sammy, mógł obejrzeć swoimi ciekawskimi oczyma tabliczkę z napisem „n...rsi wyt...rcy...żdżek od 3...2 p.n.e.”, wyglądającą tak staro, jakby zaraz miała się rozpaść. A tuż nad nią, na o wiele ładniejszej desce, eleganckim krojem pisma wyryto o wiele bardziej zachęcające do wejścia „Otwarte!” - na cóż więc czekać? Być może na rozwiązanie innej tlącej się tu zagadki - tej z samego początku mojej wiadomości - jak niby sklep najznamienitszych brytyjskich różdżkarzy, mieszczący się w tak prestiżowym miejscu, o takiej renomie, z tak wielkim wyborem... jak on mógł być niepozorny? Nic w nim nie powinno być z przeciętności, a jednak - w porównaniu z miejscami wokół, witryna Ollivanderów prezentowała się po pierwsze nudno, po drugie była zakurzona (a przecież nietrudno było translokować ścierkę tak, żeby zaczęła wycierać szyby), po trzecie absolutnie nikt przy niej nie stał. Nakręcane zabawki, modne szaty i wybuchające mopsy - oto prawdziwie przyciągające miejsca, a różdżkarz...

Do różdżkarza chodziło się tylko w kilku, wyjątkowo konkretnych sytuacjach.

Wtedy, kiedy jakiś młodociany gang znowu ukradł ci różdżkę... ewentualnie wybiła ci ją z ręki szefowa Biura Aurorów (ale to nie o tym historia!).

Wtedy, kiedy tę różdżkę zniszczyłeś, lub ona przez swoje nieposłuszeństwo zniszczyła ciebie i wspólnie podjęliście decyzję o rozstaniu.

Wtedy, kiedy rdzeń stracił swoją moc.

Wtedy, kiedy miałeś jedenaście lat i to była najwyższa pora wybrać się do szkoły.

Jak się większość osób domyśla - przeważająca część magicznej społeczności znała to miejsce bardzo dobrze, ale nie dało się ukryć, że ich relacja z nim ograniczyła się do pojedynczego spotkania, podczas którego poznali starszego mężczyznę stojącego za ladą, a później, chociaż wspominali to wydarzenie, sklep Ollivanderów stawał się tłem Pokątnej, stał tam jakby w cieniu, kompletnie niepotrzebny i zapomniany, przynajmniej do momentu, kiedy zdarzyło się coś kompletnie nieoczekiwanego. W taki właśnie sposób był niepozorny. Legendarny i jednocześnie nieszczególnie popularny, elegancki, ale kryjący tę elegancję pod grubą warstwą kurzu... Pełen sprzeczności. Tak wyjątkowo podobny do swojego obecnego właściciela.

Mężczyzna znajdujący się w pomieszczeniu, kiedy przybyli do niego McGonagallowie, uśmiechnął się do nich serdecznie, splatając palce rąk na wysokości swojego brzucha. Przystojny, chociaż zdaniem niektórych nieco zaniedbany - z zarostem na twarzy i lekko roztrzepanymi włosami. Do tego niezbyt wysoki, ubrany w dwie różne odcienie szarości, chociaż zarówno szpodnie jak i koszula wydawały się być zrobione z tego samego materiału - wyglądało to trochę tak, jakby koszulę nosił i prał częściej, a tym samym sprał z niej o dwa tony więcej niż ze spodni. Był dziwny, nieco ekscentryczny - ciężko go było opisać słowami, bo miał twarz tak ciepłą, jak ciepła mogła być twarz przyjaciela witającego cię po latach w miejscu, w którym byłeś i mogłeś czuć się chciany, ale jednocześnie miał w swojej urodzie coś złowieszczego, ale podobno nie ocenia się ludzi po wyglądzie.

- Dzień dobry! Witam serdecznie. - Wykonał zapraszający gest ręką, jakby się mieli rozejrzeć po asortymencie, ale sprzedawane różdżki ukryte były za ladą. Dla gości przewidziano dwa fotele, stolik i gablotki z drewnianymi eksponatami, do pooglądania w czasie, kiedy sprzedawca siłował się z drabiną, chcąc dostać się do dzieła, jakie chciał zaprezentować tej konkretnej osobie. - Garrick Ollivander - przedstawił się, nie wychodząc zza tej wspomnianej wcześniej lady. Nie rozpoznał stojącej przed nim kobiety, słusznie założył więc, że jej różdżka wyszła spod ręki jego świętej już pamięci ojca i to przez niego została sprzedana - wszystkich własnych klientów pamiętał tak, jakby przekroczyli próg pomieszczenia wczoraj.

Skierował swoje spojrzenie w dół. Prosto na Samuela.

- Jak nastrój przed wyborem różdżki?


no rain,
no flowers
.
przybłęda z lasu
The way to get started is to quit talking and begin doing.
Jasne jak zboże włosy, jasnobłękitne oczy. 183 cm wzrostu, szczupła ale dobrze zbudowana sylwetka. Ubiera się prosto, choć jego rysy zdradzają arystokratyczne pochodzenie. Ma spracowane ręce i co najmniej kilkudniowy zarost.

Samuel McGonagall
#4
13.02.2024, 13:28  ✶  
To co dla jednych było magnesem, świzgoty, kolory, krzyczące reklamy, wirujące światła – dla młodziutkiego, nienawykłego umysłu mogła to być pułapka bez wyjścia, albo niekończąca się tortura. W przypadku Sama zdecydowanie Pokątna jawiła się jako piekło na ziemi i dopiero ów cichość i niepozorność, swojski kurz, zapach drewna... To otuliło ciepłem i obiecało chwilę wytchnienia.

Uwaga sprzedawcy zatrzęsła klientem jak osiką na wietrze. Podniósł głowę na przyjazną twarz nieznajomego, którego głos i cała prezencja pasowała do tego sklepu, zupełnie jakby był w niego wrośnięty podobnie jak Sam miał już zapuszczone swoje kilkunastoletnie korzenie w Knieję. Ten cień grozy, niepewności, błysku w oku, choć może to był sposób, w jaki się uśmiechał, kojarzył mu się z wilczym dołem, czy mokrym poszyciem w okolicy jaskini. Pozornie niepokojące, a przecież znajome. Bliższe niż fałszywe uśmiechy na okrągłych twarzach. Niż kobiety pachnące martwymi kwiatami.

Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co.

Zamrugał kilkukrotnie, próbując odgonić łzy i nie myśleć o tym jak bardzo pije go kołnierzyk, jak cała skóra krzyczy w nowych, wykrochmalonych ubraniach, jak jedyne, o czym marzy, to schowanie się w szopce nad kozami, zakopanie się w słomie i zasłuchanie w śpiewie świergotków mieszkających nad nieco dziurawym dachem.

Odetchnął głęboko, otarł ręce o uda. To ważny dzień. Spojrzał na matkę, szukając pomocy, chociaż wiedział, jak bardzo ceni ona samodzielność. Jej szorstka miłość popychała do działania, nie do mazgajenia się. Tata powiedział, że ma im przynieść dumę.

– Przyszedłem kupić różdżkę. – powiedział bardzo, bardzo, bardzo cicho. – Pan sprzedaje różdżki, prawda? Czy ja muszę... czy ja muszę zdać jakiś Test, żeby którąś dostać? A może ma pan gotowy dla mnie Egzamin? – Próbował brzmieć dorośle i mądrze, ale wciąż przesuwane pudełko z różdżką w środku byłoby głośniejsze od chłopięcego głosu. Testy i Egzaminy te słowa pojawiały się w szeptanych rozmowach w kłótniach bez krzyku, nocnych demonach szarpiących jego umysł, który nie rozumiał w ogóle tych słów. Szkoła była ważna z powodu Egzaminów, Egzaminy zapewniały Przyszłość. Albo nie, bo zły System nie rozwiązuje problemów. Jakiś... Czy on był Problemem? Bał się pytać, teraz jednak choć nie starczyło mu odwagi na zwiększenie wolumenu, to sięgnął po słowa związane ze Szkołą, które zdawały mu się ważne. W końcu zakup różdżki to był właśnie Początek jego Systemu. Albo Przyszłości. Nie był pewien.
Tło narracyjne
koniecpsot1972
zasady korzystania
rzuty kością
Czarodziej nieznanego statusu krwi, będący baśniopisarzem oraz autorem książki Baśnie Barda Beedle'a. Żył w XV wieku, ale większość jego życia pozostaje dla nas tajemnicą.

Bard Beedle
#5
13.02.2024, 14:35  ✶  

Nie odpowiedziała nazwiskiem, ani nawet imieniem, na wiszące w powietrzu pytanie, zadane przez Garricka nieumyślnie właściwie. Zwyczajowe było, aby przedstawić się, gdy robiła to druga osoba, ona jednak tylko spięła się jeszcze mocniej. Jej szyja wyglądała jak u ptaka łownego, naprężone mięśnie uwydatniły się, a głos nie miał już możliwości ujścia z potężnego zacisku, którym kontrolowała całą swoją osobę. Uważała, że mogłoby to być niebezpieczne, zdradzić swoje imię i nazwisko, gdy twój syn jest idealną kopią swojego ojca, co do joty, w jej drapieżnych oczach łowcy jawili się jako identyczni. Mogło nie być konsekwencji z tego powodu, z powodu dziecka. W końcu Alistair nie miał już praw do noszenia nazwiska swojego ojca, rodzina go wydziedziczyła, ale czarnej krwi nie da się oszukać. Oto swoją pierwszą różdżkę kupował pół-krwi Black. W głębi ducha cieszyła się z tragedii różdżkarza, śmierci jego ojca, który nie mógł ujrzeć duchów młodych czarodziejów, którzy z jasnymi spojrzeniami spoglądali w przyszłość.

Teraz ich skóra stwardniała od fizycznej pracy, ogorzała od wiatru, trudów zimy oraz spiekoty lata. W imię Trójbogini byli powiązani węzłem małżeńskim i to im wystarczyło, świat był przeciwko nim, a oni przeciwko niemu. Najpierw we dwójkę, a później we trójkę. Nie chciała skandalu, odkrycia tajemnicy rodziny z kniei na pierwszej stronie szmatłaców zwanych prasą. Pamiętała, jak potraktowało ją społeczeństwo. Wyrzutek, szalona dziewucha. Tylko Alistair ją rozumiał i kochał. Tylko od niego otrzymała miłość i gardziła całą resztą.

Kolejne sekudny mijały, tykanie zegara gdzieś w głębi (a może w jej głowie? Może liczyła każdy wdech, który brała w obrzydliwym, hałaśliwym i brudnym mieście, czekając momentu, gdy wysiądą na stacji w Dolinie Godryka, powróci radość oraz przynajmniej na chwilę chmury przyszłości zostaną rozgonione), a ona milczała, pozwalając synowi prowadzić rozmowę. Był dużym chłopcem i musiał być silny, bo i dla niego świat nie będzie łagodny. Płyń albo zgiń. Silniejszy zjada smaczniejszego.

Nie usiadła na fotel, nawet się nie poruszyła w stronę, gdzie mogłaby złożyć swoją niedużą torebkę. Popchnęła jednak syna lekkim gestem w stronę Garricka Olivandera. Garrick. Próbowała umiejscowić mężczyznę w mapie swojej pamięci, ale z zadowoleniem odkryła, że nie znajduje się nigdzie, w żadnej konotacji. Nie znał jej, a ona nie znała jego. Miał przyjemną twarz, gdy na niego patrzyła, jak zając. Puchaty, nieco zadziorny, ale tak samo pyszny jak królik, gdy go oporządzić i dać mu skruszeć na mrozie. Może w innym świecie mogłaby go polubić.

Nagły ruch głowy musiał być widoczny dla Garricka bardzo wyraźnie, tak samo jak ostre zjeżenie się na słowa syna i powrót do poprzedniej maski. Berenika zorientowała się, że jej rozmowy, wypełnione gorzką pasją, szeptane w napięciu i zdenerwowaniu, zostały usłyszane przynajmniej raz przez Sama i zdecydowanie źle zrozumiane. Poczuła wstyd do samej siebie, że nie potrafili utrzymać tego z dala od niego. Z drugiej strony, całe życie to test. Stres. A on musi być najsilniejszy w stadzie, więc musi się przyzwyczaić. 

— Mamy do dyspozycji dziesięć galeonów — oznajmiła skrzekliwym głosem, innym niż powitanie, przypominającym nawoływanie ptaka łownego lub drapanie paznokciami po szkolnej tablicy do pisania kredą. Podczas zakupów oszczędzała, aby zostawić największą część uzbieranych pieniędzy właśnie na ten wydatek, który prawdopodobnie pozostanie z Samem do końca życia i nawet w dziczy należał do części magii. Był jedynym elementem tych zakupów, którym nie gardziła z całego serca.

orphic
sky above
earth below
and peace within
Jest już stary i ubiera się, jakby był z innej epoki, na pewno nie dasz mu mniej lat, niż ma w rzeczywistości, a może nawet dodasz mu kilka, bo siwiejące czupryna i broda Garricka twardo przypominają o nieuchronnym upływie czasu. Zadbany, ale nie w sposób przesadny - czuć od niego luz i swobodę. Widać, że w swoich ubraniach czuje się dobrze i jest mu wygodnie. Ciężko wyobrazić go sobie w innym wydaniu. Ma metr siedemdziesiąt wzrostu i obawiam się, że już nie urośnie.

Garrick Ollivander
#6
09.03.2024, 22:32  ✶  
Miło poznać panią dziesięć galeonów.

Nie, nie powinno się mówić do klientów w ten sposób - wiedział o tym, dlatego na dźwięk jej słów uśmiechnął się szerzej i skinął głową ze zrozumieniem, również w pewnym geście oznajmiającym, że zgodnie z oczekiwaniami matki chłopca zakup różdżki nie przekraczał w żaden sposób przeznaczonego przez nich na to budżetu.

- Oczywiście - dodał jeszcze, bo komunikacja niewerbalna, chociaż czasami sprawdzała się lepiej niż nieopatrznie dobrane słowa (bo słowa to było już coś, czego się nie dało odwołać, o ile się nie mówiło wierszem lub zagadkami, a gesty każdy zawsze interpretował po swojemu, więc czasem nawet na twoją korzyść... szczególnie kiedy miałeś przyjaźnie wyglądającą, nieco pulchną twarz - ten sekret znali tylko jej posiadacze, notorycznie zaczepiani na dworcach w celu zapytania ich o drogę do miejsca, w którym ich nigdy nie było).

Ten uśmiechnięty wyraz twarzy nie opuścił go, kiedy zjechał wzrokiem w dół, do młodziutkiego Samuela, chociaż nie poznał jeszcze jego imienia.

- Prawda - potwierdził, przykładając wiele starań ku temu, aby na jego twarz nie wydostała się żadna głębsza emocja, kiedy usłyszał jego głos. Tak łudząco podobny do głosu jego syna, którego... cóż, nie było z nimi od... Nie powinien już tego liczyć. - Nie istnieje żaden test, żaden egzamin. Gdyby istniał test dopasowujący do młodego czarodzieja jego różdżkę, to tak, jakbyśmy stworzyli test na przyjaźń. Różdżka musi cię wybrać. - Zmrużył oczy, przechodząc się wzdłuż lady. Jego oczom nie umknęło zaciśnięcie palców na ramieniu chłopca, ale Ollivander pozostał w swoim zachowaniu bardzo, ale to bardzo naturalny - może niekoniecznie był tym idealnie starym różdżkarzem, jakiego większość wyobrażała sobie na wspomnienie nazwy tegoż sklepu, ale jak już się mu przyjrzało, to miał w sobie tego ducha, który sprawiał, że wydawał się nieodłączną częścią tego wnętrza tak samo, jak stosowi różdżek za jego plecami na wielkiej antresoli nad ich głowami.

- Zdradź mi swoje imię, ale... kiedy na ciebie patrzę - zmrużone oczy rozszerzyły się nagle - to mam już pewien pomysł! - I o ile nikt nie zatrzymał go, nie zadał mu innego pytania, albo nie tupnął z oburzeniem, w ekscentryczny sposób, po wykonaniu gestu mówiącego „zaczekajcie!” pozwolił sobie zniknąć za jedną z zakurzonych półek.


no rain,
no flowers
.
przybłęda z lasu
The way to get started is to quit talking and begin doing.
Jasne jak zboże włosy, jasnobłękitne oczy. 183 cm wzrostu, szczupła ale dobrze zbudowana sylwetka. Ubiera się prosto, choć jego rysy zdradzają arystokratyczne pochodzenie. Ma spracowane ręce i co najmniej kilkudniowy zarost.

Samuel McGonagall
#7
11.03.2024, 10:40  ✶  
Palce jak ptasie szpony (choć oczywiście, to nie ta kończyna, Sam dobrze wiedział, że palce przechodzą w skrzydła, znał doskonale kościec ptasi, ułożenie, rozszerzenie, wygięcie, strukturę poszczególnych paliczków pokrytych później różnorodnym pierzem) wbite w ramię nie niosły ze sobą strachu, jak mógłby przypuszczać ktoś spoza ich rodzinnego kręgu. Sam wiedział, że to miłość, że to roztoczenie nad nim opieki, połączenie mówiące o tym, że mama jest i czuwa, że nie został pozostawiony sam sobie, choć takie zakupy to Bardzo Odpowiedzialne i Dorosłe Zajęcie.

– Więc... na przyjaźń nie ma testów? – zapytał prosto, zafascynowany mężczyzną z taką samą mocą, jak fascynowało go to miejsce. Jeśli musiałby kiedykolwiek być w tym paskudnym mieście na zawsze, to w dziecięcej fantazji uroiło mu się, że właśnie ten sklep mógłby być dla niego czymś, co z czasem nazwałby domem. Nawet bez roślin wyrastających z podłogi, czuł ciepło drewna, zapach żywicy i otulającą pierzynę kurzu, nadającą całości wrażenie przytulności.

– Ale... co jeśli żadna mnie nie wybierze? – zaniepokoił się postępując krok do przodu, nie chcąc sprawić zawodu matce, która tak wiele poświęcała energii, by z nim tu przyjechać i przygotować go na wyjazd do szkoły. Czasu, złota, własnych nerwów... – Ja jestem Sa...– już miał powiedzieć, ale sprzedawca zniknął gdzieś. Z niepokojem odwrócił głowę ku rodzicielce.

– Mamo co jeśli różdżka mnie nie polubi? Czy wtedy nie będę jechał do Szkoły? Będę mógł zostać z Wami? – wyszeptał, nie wiedząc, czy powinien się obawiać takiego scenariusza, czy właśnie go pożądać, a wielkie litery co rusz pojawiały się w dziecięcej mowie udającej bardzo poważną i dorosłą.
Tło narracyjne
koniecpsot1972
zasady korzystania
rzuty kością
Czarodziej nieznanego statusu krwi, będący baśniopisarzem oraz autorem książki Baśnie Barda Beedle'a. Żył w XV wieku, ale większość jego życia pozostaje dla nas tajemnicą.

Bard Beedle
#8
14.03.2024, 12:35  ✶  

Wodziła za każdym gestem Garricka samym spojrzeniem, mrużąc nieco oczy, unosząc dolne powieki, nie górne, jak większość osób. Przesunęła się nieznacznie, na bok, aby widzieć kątem oka drzwi wejściowe, gotowa zabrać syna, gdyby coś się wydarzyło. Gdyby spotkali kogoś, kogo nie powinni. Nie wiedziała, czy rodzeństwo Altaira ma już młode, w jakim wieku, nie interesowało ich to, a teraz ta niewiedza ciążyła w niej, jak kamień u stóp, sprawiając, że co rusz do ust i nosa wdzierała się jej fala niepokoju i zalewała ją paranoja.

— Różdżka jest niezbędna każdemu czarodziejowi, Sam, czy uczęszcza do szkoły, czy nie. To najważniejsze narzędzie. Różdżkarze są jak dzięcioły, doktorzy drzew. Ptaki wiedzą, gdzie uwić gniazdo, bobry gdzie zbudować tamę, różdżkarze tworzą z instynktem. Gdzieś tutaj jest dla ciebie idealna różdżka — wyjaśniła Berenika, nieco bardziej rozluźniona, gdy Ollivander zniknął w przepastnych przestrzeniach swojego sklepu w poszukiwaniu tej, o której myślał. Rosła w niej nadzieja, że pierwsza propozycja mężczyzny okaże się tą, która zareaguje na jej syna i będą mogli opuścić zakład, a później cały Londyn, pozostawiając go w tyle już na zawsze.

Do września, uświadomiła sobie, gdy będzie musiała odstawić syna na peron 9 i ¾. W głowie bzyczał jej głos jej jedynej przyjaciółki, chociaż nie słyszała go od dwóch lat, pozostając z nią w korespondencyjnej komitywie, o tym, jak niebezpiecznym pomysłem było całe przedsięwzięcie edukacji syna Altaira w Hogwarcie. Udawała, że tego nie widzi, zresztą w Kniei nie wyglądali tak samo, nie dało się im oczywiście odmówić pokrewieństwa, mężczyzna miał całkowitą pewność, że to jego syn, a gdyby to podważył, każdy na pierwszy rzut oka postukałby się w głowę i uznałby go na ślepca, głupca oraz idiotę. Nigdy jednak nie widziała syna w innym kontekście, a teraz... Na tle półek, w magicznym świetle, które kojarzyło jej się z Hogwartem, w miejskim ubraniu, jakby znów miała jedenaście lat i spotkała go po raz pierwszy w przedziale. Zapytał ją wtedy, milczącą i wystraszoną, o to, do którego domu chce, aby ją przydzieliła Tiara Przydziału.

Nie dała po sobie poznać nostalgii, jaka wpłynęła w jej serce. Należała do pragmatycznych osób, które nie pozwalają sobie na bujanie w obłokach. Od tego miała męża, on był myślicielem, ona kobietą czynu.

— Jeśli zaś żadna nie będzie pasować, zamówimy. Mam dla ciebie zadanie. Spróbuj odgadnąć drewno każdej przedstawionej różdżki, zanim pan Ollivander ją przedstawi, będziesz prowadził naszą następną wyprawę.

Wyprawy oznaczały nocowanie pod gołym niebem, zagłębianie się w dzicz i całkowicie oderwane od codzienności, nawet tak bliskiej z naturą, jaką prowadziła ich rodzina. Podczas wyprawy były jedynie obowiązki obozowe. Cała trójka je uwielbiała i prowadzenie jej oznaczało pokazanie ukochanych rzeczy i odrywanie zupełnie nowych.

orphic
sky above
earth below
and peace within
Jest już stary i ubiera się, jakby był z innej epoki, na pewno nie dasz mu mniej lat, niż ma w rzeczywistości, a może nawet dodasz mu kilka, bo siwiejące czupryna i broda Garricka twardo przypominają o nieuchronnym upływie czasu. Zadbany, ale nie w sposób przesadny - czuć od niego luz i swobodę. Widać, że w swoich ubraniach czuje się dobrze i jest mu wygodnie. Ciężko wyobrazić go sobie w innym wydaniu. Ma metr siedemdziesiąt wzrostu i obawiam się, że już nie urośnie.

Garrick Ollivander
#9
23.06.2024, 01:30  ✶  
- Nie. Pewne rzeczy się po prostu czuje - powiedział i chociaż dla wielu młodych czarodziejów ta koncepcja wydawała się przedziwną zagadką, Ollivander nigdy nie wątpił w to, że prędzej czy później zrozumieją. Nie tylko istotę przyjaźni, emocji i ich znaczenia w rzucaniu wszelakich czarów, lecz i głębi relacji czarodzieja z różdżką, jaka się do niego przywiązała. Czarodzieje, wbrew temu co mówili niektórzy, również przywiązywali się do różdżek. Nie szkodziło przecież, że nie były żywe - świat był skomplikowany, tak? Na tyle skomplikowany, aby kawałek drewna z umieszczonym w nim rdzeniem mógł stać się czymś istotnym w życiu - czymś o co się dbało, do czego mówiło się tak, jak do kota. Kot też nie rozumiał słów - i co? Ale z różdżką miał coś wspólnego - drewno również odczuwało, chłonęło i emitowało emocje - tak jak i kociaki uciekające z domu lub kładące się bliżej, żeby obwąchać swojego płaczącego właściciela.

Pierwszym krokiem do zrozumienia było znalezienie się w tym sklepie. Tym niepozornym, przykrytym kurzem i nadgryzionym zębem czasu miejscu. Stanąwszy wśród tych półek uginających się od asortymentu, chociaż różdżki musiały być lekkie jak piórka, człowiek stawał oko w oko z tym, jak ukształtowała się do tej pory jego dusza. Kim był młody Samuel McGonagall? Garrick w takich momentach musiał zgadywać. Rzadko zdarzało się, aby udało mu się dopasować do kogoś rdzeń za pierwszym razem, a kolejnych propozycji domyślał się po reakcji rdzeni. Jedna po drugiej, prędzej czy później docierali do momentu, w którym oboje mówili oh, no bo oh (!) - stało się, to była ta jedyna, to było widać w oczach... Tym razem miał dziwne, łaskoczące w duszę wrażenie, że mogło udać mu się za pierwszym razem.

Wielu znało specyfikę różdżki lokalnych celebrytów, ale czy ktokolwiek wiedział jaki rdzeń miała w sobie różdżka samego Garricka Ollivandera? Ha, to nie było istotne w tej historii. Nie jej rdzeń był tu ważny, lecz zdobienia. Kiedy miał jedenaście lat i stanął naprzeciwko ojca w tym samym sklepie, wybrała go różdżka, którą ojciec nazwał Niedźwiedź. Szeroka, o wiele szersza od innych, ale wbrew pozorom nie wydawała się być pokraczna. Była po prostu wielka. Inna. Wyjątkowa i niepowtarzalna, rzeźbiona - zdobił ją bowiem szereg runicznych znaków. Garrick swoją różdżkę bardzo lubił, kiedy ćwiczył tworzenie drewnianych przedmiotów, ta różdżka właśnie służyła mu za wzór doskonałości. Jego zdaniem - niepodważalnie najlepsze dzieło ojca. Spróbował niegdyś wykonać jej replikę, nieco mniejszą, zbyt mocno bał się, że wyjdzie na śmieszną, ale identycznie bawioną, z tym samym ciągiem run i lekką inwencją ze swojej strony - koniec jednej z run przedłużył tak, żeby rycie wyglądało na zadrapanie prowadzące do następnej. Kiedy skończył, całość kompletnie mu się nie podobała. Ojciec nie był aż tak krytyczny, ale zaśmiał się wtedy, że jemu wyszedł Niedźwiedź, jego synowi zaś Niedźwiadek - bardzo go to wtedy ukuło w serce i schował tę szkaradę tak głęboko jak się tylko dało. Dziś... dziś sobie o niej przypomniał, otworzył to pudełko i stojąc przy regale stwiedził, że ojciec miał rację. To był Niedźwiadek, a on był dla siebie wtedy zbyt surowy.

Z tą różdżką właśnie wrócił do Samuela.

- Chwyć ją mocno i machnij - powiedział, podając mu otwarte pudełko. Różdżka leżała na brązowym materiale i czekała na jego ruch. - A pani... - podniósł spojrzenie na jego matkę, czy pamiętała, jak kończyły się te słowa? Jeżeli nie - dokończył za nią mówiąc: niech uważa na głowę. Standardowy tekst rzucany każdemu rodzicowi. Uśmiechnął się.

@Samuel McGonagall @Morpheus Longbottom


no rain,
no flowers
.
przybłęda z lasu
The way to get started is to quit talking and begin doing.
Jasne jak zboże włosy, jasnobłękitne oczy. 183 cm wzrostu, szczupła ale dobrze zbudowana sylwetka. Ubiera się prosto, choć jego rysy zdradzają arystokratyczne pochodzenie. Ma spracowane ręce i co najmniej kilkudniowy zarost.

Samuel McGonagall
#10
01.07.2024, 11:41  ✶  

Może powinien być zestresowany, ale raz że słowa matki go uspokajały, a dwa... och to było takie piękne miejsce, takie spokojne i takie drastycznie odmienne od wszystkiego czego doświadczył w Londynie. Uśmiechnięty mężczyzna wyszedł w końcu z zaplecza i podał mu różdżkę. Czy była za gruba? Czy była nieforemna? Czy była dziwna? Samuel nie wiedział tego wszystkiego, bo jedyne różdżki jakie widział i znał należały do jego rodziców. Chwycił ufną dłonią za rękojeść, marszcząc przy tym brwi w zastanowieniu, po czym nagle wywindowały one ku górze, gdy odwracał się do swojej rodzicielki.

– Mamo to kasztan! – zawołał entuzjastycznie. Znał te drzewa, znał ich dusze. Były takie miejsca w sercu Kniei, gdzie słońce tańczyło przez liście, kryjąc wielkiego kasztanowca i jego dzieci, drzewo którego dusza pulsowała w rytmie wieczności. Jego cicha obecność pozostawała pełna mądrości i opiekuńczego cienia grubych gałęzi, on trwał niezmiennie silny i trwały, podobnie jak dąby, jak buki. Była w tym drewnie jednak inna energia, z jednej strony pozbawiona dostojności, za to skromna życiową prozą i potrzebą elastyczności, akomodacji do zastanych warunków. Kasztanowiec, z korzeniami głęboko zanurzonymi w ziemi, z gałęziami wyciągniętymi wysoko ku niebu, jest silny rodziną, która go otacza. Jego drewno ciepłe i pełne charakteru, noszące ślady czasu i przygód, które doświadczyło. Każda sęka, każda linia, to opowieść o burzach, które przetrwał i promieniach słońca, które go pieściły.

Samuel czuł to wszystko w dotyku drewna kasztanowego, czuł oddech ziemi, jej cierpliwość i siłę. Czuł to wszystko, czym było jego istnienie, prawdę o tym, że piękno tkwi w prostocie i autentyczności. Mimo swojej nastoletniości, mimo oderwania od życia w społeczności czarodziejów, McGonagall w tej krótkiej chwili połączenia usłyszał pieśń kryjącej się w tym drewnie tajemnicy przetrwania i odnowy, przypominającej o tym, że nawet po najciemniejszej nocy wschodzi słońce. Melancholijne włókno testrala jak złowroga przepowiednia niosła ze sobą widmo śmierci ojca i ucieczki matki, ale kasztan otulał je swoją siłą spokoju i codzienności w której miłość jest w stanie zaleczyć każdą ranę, jeśli tylko człowiek pozwoli się nią otoczyć, tak jak włókna drzewa otaczały niewidoczny dla tych, którzy nie widzieli śmierci trzon.

Surowa magia wezbrała w nim. Klątwa ziemi miała obudzić się w nastoletnim ciele za niecałą godzinę, ale to połączenie z różdżką było katalizatorem, wezwaniem ciążącego przekleństwa, otworzeniem ciała na splot. Nic nie wzleciało w powietrze, choć chłopak czuł ekstatyczny napływ mocy, wewnątrz pomieszczenia nic się nie zadziało. Nikt nie widział, że spomiędzy bruku wysunęły się słodkie zielenią winorośla obrastając sklep Ollivandera. Nikt nie dostrzegł pąków i kwiatów, którymi zakwitły przygotowane na zapleczu witki.

Ale Samuel wiedział.

Odchrząknął próbując być dorosły na wyrost.

– To ta matko. Nie chcę innej. Czuję, że to ta. – Nie było pytań o testy, nie było wątpliwości. Nieświadom genezy swojej różdżki, nieświadom tego, że będzie potrzebował czternastu lat, by znów stanąć na progu tego sklepu i prosić uśmiechniętego mężczyznę o to by został jego mistrzem, a różdżka właśnie, mały Niedźwiadek stanie się biletem do jego wielkiej różdżkarskiej przygody... Nieświadom absolutnie niczego wiedział, że nie musi sprawdzać żaden następnej różdżki.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Samuel McGonagall (1761), Bard Beedle (1634), Garrick Ollivander (1604), Morpheus Longbottom (254)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa