Jezioro
Wesele zniszczyło ją psychicznie.
To znaczy nie zniszczyło, bo Mildred Moddy była jebanym karaluchem i nic nie było w stanie jej zniszczyć psychicznie, nic bardziej niż ona sama. Liczne konfrontacje z przeszłością i teraźniejszością, ale przede wszystkim maska, jaką nałożyła na twarz wraz z magicznym makijażem i suknią, która sprawiała, że czuła się naga, choć wcale nie, bo przecież materiał ciasno zakrywał jej ciało i duszę... Ogólnie miała przejebane, no najprościej było określić to w taki sposób. Następnego dnia miała ze swoimi przyjaciółmi świętować urodziny, a takie daty niestety też zachęcały do niewygodnych przemyśleń. Kim była do kurwy nędzy? O co jej chodziło? Czy widziadła kiedyś się skończą? Dlaczego nie mogła być normalna? Czy chciałaby być normalna?
O poranku woda w jeziorze była akceptowalna, więc zasuwała w te i we wte, przecinając taflę prostym cięciem. Plask plask plask, szybki kraul rozruszał jej zmartwiałe witki. Pobyt w lecznicy dusz (trzy pierdolone miesiące! No dobrze, dwa, bo pierwszy to była śpiączka i kolejne to ponoć niezbędna rekonwalescencja) wyniszczył jej ciało, czuła się taka słaba. Po przepłynięciu kilkudziesięciu metrów już dostawała zadyszki. Chwile nie patrzeć! A może to wiek?
Plusk plusk plusk tym razem żabka. Było nieco lepiej, wolniej, miarowiej, kurwa nudniej. Jak pływała żabką to wtedy miała wrażenie, że wszystkie jej wątpliwości i obawy oblepiają ją nie gorzej niż żabi skrzek, czy też ten paskudny śluz, którym były pokryte. Yayks!
W końcu wypełzła na plażę, drobna, wychudzona, o bladej, lekko różowiącej się od chłodu i wysiłku skórze. Czarne włosy przylepione były do ciała i twarzy, sięgały jej niemal pasa. Wyglądała jak upiór, topielica, która postanowiła wyjść na żer za dnia. Chwyciła za ręcznik i zaczęła powoli wycierać skórę zastanawiając się czy Bertie znowu zrobi śniadanie na słodko. Oby nie...
Millie przyzwyczajona była, że o tej porze nad jeziorem nawet w miejscu wyznaczonym do pływania nikogo nie zastanie. Jakże się myliła...