08.06.2024, 23:28 ✶
25.08
Mur okalający Warownię Longbottomów
Już Nie Fundamenty
Mur okalający Warownię Longbottomów
Już Nie Fundamenty
Dzień był ciepły i parny, ale Samuel McGonagall nie zaprzestawał wysiłków, by zbudować swoje życie na nowo. Zaskakującym był fakt, że jeszcze dwa tygodnie temu postanowił umrzeć, zatracając się w żałości po utraconej miłości, upokorzony przez nią na śniadaniu z gospodarzami zza muru. Zaskakujące było to, że mógł wtedy to zrobić, ale los dwukrotnie postawił na jego drodze tajemniczych mężczyzn, diabła i anioła, którzy zmusili go do powrotu do Kniei, do Doliny. A potem kichnął i trafił do Londynu. Zaskakujące było to, że nagle gdy więcej było przytulenia podczas mówienia, to klątwa ziemi nie przyszła do nich, Knieja pozwoliła mu mówić. Zaskakujące było to, że zielone serce okazało się pokłosiem pracy jakiegoś maga, że to jednak klątwa a nie błogosławieństwo jego ukochanej puszczy. Zaskakujące było to, że jego matka okłamywała go całe życie, ale on teraz własnymi rękoma budował to życie od nowa, z sercem tętniącym miłością do Nory i jej małej córeczki, z miłością do jego brata niedźwiedzia, z miłością do mądrej Brenny i głową wypełnioną zadaniami, które dostał od Florence i Rose. W przerwach ćwiczył kształtowanie (to przecież miało mu pomóc poradzić sobie z klątwą) a tak całe dnie spędzał na zbudowaniu warsztatu. Tylko na moment? już w to nie wierzył, coraz bardziej dochodziło do niego, że nie wróci do Kniei, że jego serce przeniosło się kawałek dalej do Doliny, że ktoś, a raczej dużo ktosiów pomagało mu się ucywilizować kawałek po kawałku. Nawet brodę podgolił, włosy zaczesywał, nawet kupił sobie nową koszulę...
A teraz siedział na ławce przed wzniesionymi ścianami parteru, gdzie miała mieścić się pracownia i kuchnia z izbą do przyjmowania gości. Dziś wylali schody, za kilka dni miała przyjechać więźba na poddasze. Nie stać go było na umagicznienia na razie, ale najważniejsze, że w Warowni był kominek, a on był prostą drogą do innego domu pachnącego drożdżowym ciastem i białą, kwietną skórą jego ukochanej. Budynku rodziny jego dobrodziejki nie było widać co prawda z tego miejsca i trzeba było spory kawałek przejść, żeby w ogóle dojść do bramy (albo przefrunąc w dziesięć sekund mur i potem i tak była niemała odległość, żeby dotrzeć przez lasek i ogród do zamieszkałej części), ale czuł się dobrze, nie zastanawiając się więcej nad tym, czy jest pracownikiem, domownikiem czy sąsiadem tej oryginalnej zgrai. Zamiast tego palił ziele, żeby się odprężyć i zmusić mięśnie do rozluźnienia. Słońce było już nieco nisko, bardzo powoli przychodził przyjemny wieczorny chłód. Nie był głodny, zapominał o jedzeniu podczas pracy, ale sięgnął do torby i znalazł tam zawinięte w płótno drożdżowe bułeczki i kawałek sera. Oczy momentalnie zeszkliły mu się wzruszeniem. Odłożył ćmiącą się fajkę i nadgryzł świeżego, doskonałego wypieku myśląc sobie w ciszy o tym, jak piękne było jego życie.