Wrzosowiska
jeden dzień
Poprosiła o jeden dzień tylko dla siebie, dostała obietnicę całego życia. To nie było trudne, gdy serce wyrwane ze swych korzeni, wyrwane z opuszczonej od miesięcy leśniczówki, rwało do jasnowłosej panny Figg, jak nigdy przedtem. Całe te niesnaski, które powitały go o poranku w Londynie odeszły dawno w niepamięć (a przecież to tak niedawno było!), bo oto rozpoczął się absolutnie nowy etap w życiu Samuela.
Zaczął budować dom.
Teraz powód aby posiadać warsztat w Dolinie, aby zarabiać pieniądze, aby się starać, cywilizować, aby być jednym z ludzi, normalnych, przyjętych do społeczności, stał się tak silny, że McGonagall sam się sobie dziwił jak wiele robił i jak mało spał. Fundamenty na murach Warowni wskazane przez Brennę okazały się w dobrym stanie, w miasteczku nastąpiło poruszenie w związku z faktem, że dobry duch który od trzech miesięcy reperował ludziom szafki za przysłowiowy słoik konfitur w końcu postanowił osiąść. Ludzie przychodzili i wspierali, czasem siłą mięśni, czasem jadłem dla pracowników, czasem sami coś podziałali, poczarowali, czy też odsłonili spalone słońcem przedramiona i pomogli wznieść ścianę. Był też oczywiście Nikolai, który współdzielił to szczęście pokrewieństwem nie tyle genów, a niedźwiedziej duszy, a Samuel odkrył że nie ma nic lepszego niż dzielić z kimś szczęście, bo ono wtedy się straszliwie szybko namnażało.
Zaczął walczyć z klątwą.
Choć może nie walczyć, ale podjął próbę zrozumienia jej. Pani Bulstrode powiedziała – kształtowanie. Więc kształtował. Rankami, zaraz o świcie, gdy oporządził Białkę i Miłkę, gdy skosił kolejne połacie zieleni, gdy zawalczył z kompostem, aby ten nikogo nie zjadł. Kształtował o zmierzchu, choćby to nawet było utkanie z magii zielonej kuli, zielonego serca, które chciał złożyć u stóp swojej ukochanej. Kształtował, bo w końcu zrozumiał, że ataki pnączy to nie jest sprawka Kniei, więc nie czuł tą działalnością, że sprzeniewierzałby się swojemu bóstwu. Oczywiście pozostała kwestia wielkiego dysonansu w głowie dotycząca spraw związanych z jego matką i tym co mu do tej głowy kładła, ale może to nie teraz, nie dziś, nie kiedy tyle rzeczy jest do zrobienia, a doba choć długa, była zdecydowanie krótka na wszystko co planował uczynić.
W końcu przyszła sobota, dzień najświętszy, dzień spotkania z Norą i jej śliczną córeczką. Wszystko miał zaplanowane. Jadło od Lizzy, kompot w słoiku i ciasteczka, które sam spalił upiekł. Miał kanapki, miał mięsiwo od Malwy i ser, miał w końcu śmieszne serweteczki i zaklęty dzban z ciepłą herbatą. Poprosił tez Nikolaia, bo planował niespodziankę, ale też dlatego, że chciał przedstawić Norze swojego przyjaciela, chciał by tak jak on stawał się częścią jej życia, tak ona zasmakowała jego. Inaczej niż kiedyś, gdy oboje trzymali swój związek w tajemnicy. Inaczej, znaczyło bowiem lepiej.
– To tu! – pokazał po długim spacerze od Warowni na skraj Doliny Godryka połacie fioletu pośród których rosły zęby dawnych domostw pierwszych osadników. Gdzieś w oddali cierpiąca Knieja mogła patrzeć na nich w chwili radości, Sam gdyby mógł zabrałby je na pierwszej randce do lasu, ale nie teraz, nie gdy las ten był przeklęty. Wrzosowiska jednak były najbliżej, szara strefa, bezpieczna, choć pachnąca wiekowym igliwiem, pełna zielonego poszumu i magii tchnącej spomiędzy drzew.
– Teraz najważniejsze pytanie... Chcecie najpierw jeść... czy się ścigać? – nic nie mówił wcześniej o niespodziance, ale cała twarz kraśniała mu z ekscytacji. Był ogolony, włosy miał przycięte niemalże jak na potancówce, na której głupia piosenka popchnęła ich ku sobie i o to różnymi dziwacznymi drogami dotarli w to miejsce. Westchnął i spojrzał na ludzi, którzy pół roku temu nie istnieli w jego przestrzeni wcale, a teraz proszę... Czy mógł ich nazwać swoją rodziną, czy byłoby to jeszcze zbyt szybko?