15.11.2024, 15:33 ✶
Było niemal południe. Piękny pierwszy dzień września. Trochę chłodniejszy niż jeszcze wczoraj, nieco bardziej wietrzny, ale słoneczny i napawający pewnym optymizmem.
No cóż. Nie na długo. W Ministerstwie takie dni zazwyczaj były całkowitym przeciwieństwem spokoju i radości. Zupełnie tak, jakby niektórzy pracujący tu urzędnicy słabli przez piękną pogodę i próbowali odbudować utracone siły poprzez nasycanie się energią petentów.
Ale o tym Brenna przecież wiedziała, czyż nie? Była na to całkowicie gotowa, prawda? Znała to miejsce, odnajdywała się w nim, więc z powodzeniem mogła wejść w rolę czarownicy po drugiej stronie ministralnego biurka. Nie jako pracownica, lecz jako osoba przychodząca w to miejsce w szczytnym, dobrym celu. Ktoś, kto chciał dawać od siebie jeszcze więcej.
Na nieco pożółkłych, niegdyś białych ścianach korytarza prowadzącego do zamkniętej części Departamentu wisiały wyblakłe plakaty, które kiedyś głosiły chwałę magii a teraz jedynie przypominały o dawnych czasach, gdy instytucja była darzona większym szacunkiem.
Wysoka, szczupła kobieta ubrana w przestarzały, zdecydowanie niemodny, ale bardzo praktyczny strój wyłoniła się zza rogu. Przystanęła w miejscu, przesuwając spojrzeniem po każdej z osób znajdujących się wraz z Brenną w biurokratycznym przedsionku piekła i wreszcie zatrzymując wzrok na twarzy młodej kobiety.
Nawet jeśli w głowie Brenny nie pojawiło się żadne nazwisko, chuda blondynka wyraźnie rozpoznała Longbottom. Zdecydowanym, szybkim krokiem ruszyła w kierunku brygadzistki.
Jej kroki odbijały się echem w dusznej przestrzeni a ich echo zdawało się ześlizgiwać w ponure zakamarki korytarza, wypełniając pomieszczenie stukotem ostro zakończonych obcasów.
- Pani Longbottom, jak mniemam - w jej wypowiedzi ciężko było znaleźć pytający ton, jaki byłby całkiem na miejscu w tych okolicznościach, gdyby nie to, że czarownica bez wątpienia wiedziała, kogo poszukiwała.
Odezwała się szorstkim, trochę chrapliwym głosem zaprawionej w boju palaczki, stając tuż obok młodszej pracownicy Ministerstwa, górując nad nią co najmniej o półtorej głowy - częściowo zawdzięczając to naprawdę wysokim szpilkom wystającym spod szaty, częściowo wysokiemu upięciu jasnych włosów.
- Tilda Avery - przedstawiła się sucho i konkretnie, wyciągając kościstą, zimną dłoń w kierunku rozmówczyni.
Jeśli Brenna zdecydowała się zareagować i uścisnąć rękę urzędniczki, mogła zdziwić się, ile krzepy miała jej, bądź co bądź, koleżanka z pracy. Z tym, że zupełnie nieznana. To, że Longbottom jej nie rozpoznawała mogło co prawda świadczyć o tym, że Tilda dopiero co wróciła do pracy lub była nowym ministerialnym nabytkiem, ale trudno było to stwierdzić.
Mogła mieć równie dobrze dwadzieścia jak i czterdzieści lat a jej postawa świadczyła o tym, że znakomicie odnajdowała się w ciężkiej, nerwowej atmosferze Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof.
- Proszę za mną. Pan Cattermole pani oczekuje - nie czekała na reakcję ze strony Brenny, tylko od razu obróciła się na piętach, ruszając tam, skąd przyszła i znikając za rogiem korytarza jeszcze zanim Longbottom zdążyła wykonać pierwszy ruch.
Nie zamierzała czekać na dziewczynę ani podejmować z nią żadnej lekkiej i niezobowiązującej rozmowy. Szła wyprostowana jak trzcina, patrząc przed siebie w kierunku częściowo przeszklonych drzwi do pomieszczenia na końcu korytarza. Bez słowa machnęła różdżką, by je otworzyć. A następnie odsunęła się na bok, żeby przepuścić Longbottom.
Trafiły do niezbyt dużego pomieszczenia będącego kolejnym przedsionkiem (a może już pierwszym kręgiem?), w którym w centralnym miejscu znajdowało się drewniane biurko a za nim urzędnik, który nawet nie uniósł wzroku na dźwięk otwierających się i zamykających drzwi.
Staro-młody czarodziej siedział przy zagraconym biurku tuż przy samopiszącej maszynie do pisania. W środku pomieszczenia panowała chłodna atmosfera, całkowicie wyzuta z jakiejkolwiek przytulności. Niski sufit przytłaczał nijaką brązową barwą, która, gdyby Brenna bardziej się przyjrzała, nie była jego naturalnym kolorem. Raczej świadczyła o setkach, jeśli nie tysiącach wypalonych papierosów, cygar i fajek.
W powietrzu unosił się zapach dymu, starych papierów i chemicznie cytrynowa woń świeżo wyczyszczonej wykładziny, która również pamiętała czasy swojej świetności. To, że ktoś ewidentnie przed chwilą na nią zwymiotował, bo w pobliskim koszu na śmieci w dalszym ciągu leżały brudne chusteczki, nie poprawiało klimatu.
Urzędnik uniósł wzrok znad stosu dokumentów. Jego twarz była surowa a oczy w kolorze wyblakłego błękitu zdradzały brak zainteresowania czy jakiejkolwiek empatii. Powoli kiwnął głową w stronę kobiet. A gdy znów spuścił wzrok i zajął się papierami, Brenna mogła dostrzec jak palce jego dłoni powoli przesuwają się po kartkach, jakby studiował strukturę papieru zamiast czytać napisane tam treści.
Maszyna w dalszym ciągu pisała a jej klawisze uderzały o papier na podkładce przypominając rytmiczne uderzenia młota w kuźni.
W pewnym momencie, minutę lub dwie po tym jak znalazły się w pomieszczeniu, Avery po raz kolejny prostu obróciła się na pięcie i po prostu wyszła bez słowa, z głuchym łoskotem zamykając za sobą drzwi. Zapadła cisza przerywana wyłącznie szelestem papieru i odgłosami maszyny.
Czas mijał, życie w instytucji płynęło bezlitośnie. Minęły dwie? Może trzy kolejne minuty? Nawet jeśli Brenna usiłowała w tym czasie porozumieć się z mężczyzną, ten ani myślał oderwać się od pracy.
W pomieszczeniu stał rząd krzesełek. Małych, rozkładanych z podnoszącymi się siedziskami. Bardziej niczym wyjętych z sali teatru bądź kina aniżeli urzędowych. Usiadła? Stała w miejscu?
W końcu urzędnik uniósł brwi i skinął na nią głową, wyraźnie wskazując, by podeszła bliżej.
Na chwilę zapadła cisza, w której kobieta mogła usłyszeć dźwięki z zewnątrz. Gdzieś tam na korytarzu nadal panowała wrzawa i zwyczajowy ministralny harmider, ale tu czas zdawał się zatrzymywać i wznawiać, jakby tamte prawa nijak go nie dotyczyły.
- Uzupełni - czarodziej odezwał się bez ostrzeżenia, przesuwając jakąś kartkę po biurku - formularz. Tu - jego palec przypominający bardziej szpon sępa trzykrotnie uderzył w pergamin, niemalże robiąc w nim dziurę - tu i tu. A następnie odda formularz i pozostawi różdżkę w koszyku przed następnymi drzwiami. Przejdzie przez nie. Siądzie na krześle i zaczeka. Pan Cattermole wezwie do siebie - nie pytał czy wszystko jest jasne, po prostu założył, że tak.
Miała wypełnić mu dokument potwierdzający zdanie różdżki (kwestie bezpieczeństwa - głosił jeden z punktów na dokumencie) o konkretnych parametrach. Było to o tyle interesujące, że w koszyku przed kolejnymi przeszklonymi drzwiami nie leżała żadna inna różdżka. Nie było możliwości, by ktokolwiek się pomylił i wziął nie tę, która do niego należy.
Mimo to mężczyzna nie wyglądał, jakby był skory do dyskusji z Longbottomówną. Wręcz przeciwnie. Wrócił do pracy. Jeśli Brenna oddała mu wypełniony formularz i złożyła różdżkę we wskazanym miejscu, mogła przejść przez drzwi na...
...kolejny korytarz. Tym razem z jeszcze dłuższym rzędem krzesełek rodem z teatru po jednej stronie i całą masą drzwi po drugiej.
Jeśli chciała z nim dyskutować o sensie rozbrajania się, jak najbardziej mogła, choć jedno spojrzenie na minę czarodzieja wystarczało, żeby mogła uznać, że nie uzyska zbyt wiele zrozumienia. A przemycenie różdżki ze sobą zdecydowanie nie wchodziło w grę.
Dla kobiety to było zaledwie początkowe starcie w bitwie z biurokratycznym systemem, który mógł ją zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie, mimo że w teorii sama była jego częścią. Była na to gotowa?
No cóż. Nie na długo. W Ministerstwie takie dni zazwyczaj były całkowitym przeciwieństwem spokoju i radości. Zupełnie tak, jakby niektórzy pracujący tu urzędnicy słabli przez piękną pogodę i próbowali odbudować utracone siły poprzez nasycanie się energią petentów.
Ale o tym Brenna przecież wiedziała, czyż nie? Była na to całkowicie gotowa, prawda? Znała to miejsce, odnajdywała się w nim, więc z powodzeniem mogła wejść w rolę czarownicy po drugiej stronie ministralnego biurka. Nie jako pracownica, lecz jako osoba przychodząca w to miejsce w szczytnym, dobrym celu. Ktoś, kto chciał dawać od siebie jeszcze więcej.
Na nieco pożółkłych, niegdyś białych ścianach korytarza prowadzącego do zamkniętej części Departamentu wisiały wyblakłe plakaty, które kiedyś głosiły chwałę magii a teraz jedynie przypominały o dawnych czasach, gdy instytucja była darzona większym szacunkiem.
Wysoka, szczupła kobieta ubrana w przestarzały, zdecydowanie niemodny, ale bardzo praktyczny strój wyłoniła się zza rogu. Przystanęła w miejscu, przesuwając spojrzeniem po każdej z osób znajdujących się wraz z Brenną w biurokratycznym przedsionku piekła i wreszcie zatrzymując wzrok na twarzy młodej kobiety.
Nawet jeśli w głowie Brenny nie pojawiło się żadne nazwisko, chuda blondynka wyraźnie rozpoznała Longbottom. Zdecydowanym, szybkim krokiem ruszyła w kierunku brygadzistki.
Jej kroki odbijały się echem w dusznej przestrzeni a ich echo zdawało się ześlizgiwać w ponure zakamarki korytarza, wypełniając pomieszczenie stukotem ostro zakończonych obcasów.
- Pani Longbottom, jak mniemam - w jej wypowiedzi ciężko było znaleźć pytający ton, jaki byłby całkiem na miejscu w tych okolicznościach, gdyby nie to, że czarownica bez wątpienia wiedziała, kogo poszukiwała.
Odezwała się szorstkim, trochę chrapliwym głosem zaprawionej w boju palaczki, stając tuż obok młodszej pracownicy Ministerstwa, górując nad nią co najmniej o półtorej głowy - częściowo zawdzięczając to naprawdę wysokim szpilkom wystającym spod szaty, częściowo wysokiemu upięciu jasnych włosów.
- Tilda Avery - przedstawiła się sucho i konkretnie, wyciągając kościstą, zimną dłoń w kierunku rozmówczyni.
Jeśli Brenna zdecydowała się zareagować i uścisnąć rękę urzędniczki, mogła zdziwić się, ile krzepy miała jej, bądź co bądź, koleżanka z pracy. Z tym, że zupełnie nieznana. To, że Longbottom jej nie rozpoznawała mogło co prawda świadczyć o tym, że Tilda dopiero co wróciła do pracy lub była nowym ministerialnym nabytkiem, ale trudno było to stwierdzić.
Mogła mieć równie dobrze dwadzieścia jak i czterdzieści lat a jej postawa świadczyła o tym, że znakomicie odnajdowała się w ciężkiej, nerwowej atmosferze Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof.
- Proszę za mną. Pan Cattermole pani oczekuje - nie czekała na reakcję ze strony Brenny, tylko od razu obróciła się na piętach, ruszając tam, skąd przyszła i znikając za rogiem korytarza jeszcze zanim Longbottom zdążyła wykonać pierwszy ruch.
Nie zamierzała czekać na dziewczynę ani podejmować z nią żadnej lekkiej i niezobowiązującej rozmowy. Szła wyprostowana jak trzcina, patrząc przed siebie w kierunku częściowo przeszklonych drzwi do pomieszczenia na końcu korytarza. Bez słowa machnęła różdżką, by je otworzyć. A następnie odsunęła się na bok, żeby przepuścić Longbottom.
Trafiły do niezbyt dużego pomieszczenia będącego kolejnym przedsionkiem (a może już pierwszym kręgiem?), w którym w centralnym miejscu znajdowało się drewniane biurko a za nim urzędnik, który nawet nie uniósł wzroku na dźwięk otwierających się i zamykających drzwi.
Staro-młody czarodziej siedział przy zagraconym biurku tuż przy samopiszącej maszynie do pisania. W środku pomieszczenia panowała chłodna atmosfera, całkowicie wyzuta z jakiejkolwiek przytulności. Niski sufit przytłaczał nijaką brązową barwą, która, gdyby Brenna bardziej się przyjrzała, nie była jego naturalnym kolorem. Raczej świadczyła o setkach, jeśli nie tysiącach wypalonych papierosów, cygar i fajek.
W powietrzu unosił się zapach dymu, starych papierów i chemicznie cytrynowa woń świeżo wyczyszczonej wykładziny, która również pamiętała czasy swojej świetności. To, że ktoś ewidentnie przed chwilą na nią zwymiotował, bo w pobliskim koszu na śmieci w dalszym ciągu leżały brudne chusteczki, nie poprawiało klimatu.
Urzędnik uniósł wzrok znad stosu dokumentów. Jego twarz była surowa a oczy w kolorze wyblakłego błękitu zdradzały brak zainteresowania czy jakiejkolwiek empatii. Powoli kiwnął głową w stronę kobiet. A gdy znów spuścił wzrok i zajął się papierami, Brenna mogła dostrzec jak palce jego dłoni powoli przesuwają się po kartkach, jakby studiował strukturę papieru zamiast czytać napisane tam treści.
Maszyna w dalszym ciągu pisała a jej klawisze uderzały o papier na podkładce przypominając rytmiczne uderzenia młota w kuźni.
W pewnym momencie, minutę lub dwie po tym jak znalazły się w pomieszczeniu, Avery po raz kolejny prostu obróciła się na pięcie i po prostu wyszła bez słowa, z głuchym łoskotem zamykając za sobą drzwi. Zapadła cisza przerywana wyłącznie szelestem papieru i odgłosami maszyny.
Czas mijał, życie w instytucji płynęło bezlitośnie. Minęły dwie? Może trzy kolejne minuty? Nawet jeśli Brenna usiłowała w tym czasie porozumieć się z mężczyzną, ten ani myślał oderwać się od pracy.
W pomieszczeniu stał rząd krzesełek. Małych, rozkładanych z podnoszącymi się siedziskami. Bardziej niczym wyjętych z sali teatru bądź kina aniżeli urzędowych. Usiadła? Stała w miejscu?
W końcu urzędnik uniósł brwi i skinął na nią głową, wyraźnie wskazując, by podeszła bliżej.
Na chwilę zapadła cisza, w której kobieta mogła usłyszeć dźwięki z zewnątrz. Gdzieś tam na korytarzu nadal panowała wrzawa i zwyczajowy ministralny harmider, ale tu czas zdawał się zatrzymywać i wznawiać, jakby tamte prawa nijak go nie dotyczyły.
- Uzupełni - czarodziej odezwał się bez ostrzeżenia, przesuwając jakąś kartkę po biurku - formularz. Tu - jego palec przypominający bardziej szpon sępa trzykrotnie uderzył w pergamin, niemalże robiąc w nim dziurę - tu i tu. A następnie odda formularz i pozostawi różdżkę w koszyku przed następnymi drzwiami. Przejdzie przez nie. Siądzie na krześle i zaczeka. Pan Cattermole wezwie do siebie - nie pytał czy wszystko jest jasne, po prostu założył, że tak.
Miała wypełnić mu dokument potwierdzający zdanie różdżki (kwestie bezpieczeństwa - głosił jeden z punktów na dokumencie) o konkretnych parametrach. Było to o tyle interesujące, że w koszyku przed kolejnymi przeszklonymi drzwiami nie leżała żadna inna różdżka. Nie było możliwości, by ktokolwiek się pomylił i wziął nie tę, która do niego należy.
Mimo to mężczyzna nie wyglądał, jakby był skory do dyskusji z Longbottomówną. Wręcz przeciwnie. Wrócił do pracy. Jeśli Brenna oddała mu wypełniony formularz i złożyła różdżkę we wskazanym miejscu, mogła przejść przez drzwi na...
...kolejny korytarz. Tym razem z jeszcze dłuższym rzędem krzesełek rodem z teatru po jednej stronie i całą masą drzwi po drugiej.
Jeśli chciała z nim dyskutować o sensie rozbrajania się, jak najbardziej mogła, choć jedno spojrzenie na minę czarodzieja wystarczało, żeby mogła uznać, że nie uzyska zbyt wiele zrozumienia. A przemycenie różdżki ze sobą zdecydowanie nie wchodziło w grę.
Dla kobiety to było zaledwie początkowe starcie w bitwie z biurokratycznym systemem, który mógł ją zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie, mimo że w teorii sama była jego częścią. Była na to gotowa?