29.11.2024, 07:56 ✶
Był już wieczór. Ciepły, pozwalający cieszyć się trwającym latem, ale z lekkim powiewem chłodu, który orzeźwiał. Przychodzące i odchodzące deszcze robiły swoje, zmieniając pogodę jakby za pomocą rzutu kością. Raz było niewymownie parno, czasem dało się wyłapać w powietrzu zaledwie niewielki wzrost wilgotności, a innym razem wiatr szarpał się gałęziami, jakby walczył z nimi o życie. Dla niej aktualne zmiany zapowiadały tylko, jak bardzo deszczowa będzie jesień, jakby traktowała aktualny stan zaledwie jako rozgrzewkę. Delikatnie wygrywane preludium, w którym krople deszczu wygrywały znajome staccato.
Podejrzewała, że tego wieczora znowu będzie padać - przynajmniej tutaj, w Hogsmead, którego uliczką szła niespiesznie, przyglądając się sklepowym witrynom. Podświetlone i kolorowe przyciągały spojrzenie, zachęcając do oglądania ich feerią kolorów i durnostojek. Nieprzebrane pokłady słodyczy, zabawek, a między nimi miotły, kociołki, zaklęte lustra, ubrania i antykwariaty. Z oddali dało się słyszeć szczebiot magicznych ptaków, które darły się w menażerii, ale miała wrażenie że był to urok tego miasteczka. Zapracowane i zabiegane, we właściwy dla sprzedawczyków sposób każdy w nim walczył o uwagę potencjalnego klienta.
Cyrkowcy w gruncie rzeczy robili to samo. Rozwieszali może plakaty na ulicach miast, gdzie mieli się pojawić, ale drobne zapowiedzi też organizowali. Jim, który na rogu ulic bawił się ogniem, z wielkim napisem za plecami; Fantasmagoria zaprasza, który był może odrobinę koślawy, bo komuś omsknął się pędzel. Elaine, wyginająca się w stroju, prezentująca przyziemne akrobacje, który miały dać zaledwie przedsmak tego, co można było zobaczyć za połami namiotu, na wielkiej arenie. Niesamowity The Edge i jego urocza partnerka The Tempest zapraszają na opowieść o Pięknej i Bestii w nowym wydaniu!
Pochyliła się nad witryną sklepu ze słodyczami, przez moment przyglądając kolorowym puzderkom, które tkwiły za szybą, szukając między nimi czegoś ciekawego. Zdążyła już zrobić zakupy z listy, którą dostała od Alexandra, uzupełniając tym samym najpotrzebniejsze rzeczy, z których każda kolejna nie stała nawet obok siebie w tym samym sklepie. Musiała więc zwiedzić ich kilka, ale teraz...? Teraz należała jej się za to jakaś nagroda, dlatego po chwili zawahania wślizgnęła się do sklepu i kupiła nieco magicznych fasolek wszystkich smaków. Był to wybór pełen niespodzianek i taki, który mógł zaskoczyć, ale cóż - kto nie ryzykował, ten nie wygrywał. Nawet jeśli wygraną miało się okazać wymiotowanie od wgryzienia się w fasolkę o smaku rzygowin.
Ruszyła dalej ulicą, postanawiając sobie zrobić mały spacer, tym bardziej że robiło się coraz ciemniej, a wieczory zawsze były w jej mniemaniu bardziej urokliwe. Latarnie rozbłysły, oświetlając bruk i coraz mniej przemykających chodnikami sylwetek. Hogsmead robiło się spokojniejsze - przynajmniej tutaj, na odleglejszych alejkach, oddalonych od tętniącego życiem centrum, gdzie znajdowała się większość sklepów.
Layla otworzyła opakowanie fasolek, przez moment patrząc się na drobne kształty skryte w pudełku, jakby zastanawiając się, która na początek wydawała się jej najbardziej bezpieczna. W końcu jednak wybrała jakąś jaśniejszą, chyba żółtą, chociaż to było ciężko stwierdzić bo było ciemnawo, a pomarańczowe światło latarni w niczym nie pomagało, zamiast tego odbarwiając wszystko, na co padał krąg rozlewanego przez nich światła.
Cytrynowa.
Uśmiechnęła się lekko pod nosem, może z odrobiną satysfakcji, bo to był dobry początek, a od tego już blisko do kolejnej właściwej decyzji. Może ta kryjąca się najbardziej w rogu też okaże się smaczna, a nie podstępnie obrzydliwa.
- Przepraszam?
Layla rozgryzła ciemną fasolkę i zakasłała, kiedy posmak pieprzu rozlał się po języku, kąsając kubki smakowe i gardło. Nie spodziewała się. Ani tej rewelacji, ani wysokiego głosu dziecka, które odezwało się do niej zza jej pleców. Była pewna, że była na tej uliczce zupełnie sama, a przynajmniej nikogo do tej pory nie udało jej się wychwycić wśród rosnących po obu stronach domków.
- Przepraszam panią... - usłyszała znowu, krzywiąc się do tego, nie mogąc pozbyć się nieprzyjemnego posmaku. Odwróciła się jednak wreszcie, nie chcąc całkowicie ignorować dziecka i zmierzyła je uważnym spojrzeniem.
Była to dziewczynka, nie starsza niż dziesięć lat, ubrana w aksamitną sukienkę i z długimi, ciemnymi lokami opadającymi na ramiona. Jej oczy, wielkie i błyszczące, spoglądały na Laylę z niepokojem.
- Przepraszam, czy może mi pani pomóc? - zapytała dziewczynka, jej głos drżał lekko. - Zgubiłam się. Nie znam drogi do domu - brzmiała niezwykle rezolutnie jak na nakreśloną sytuację. Starała się ewidentnie zapanować nad drżeniem głosu i może i dłoni, próbując to ukryć wygładzeniem sukienki. Bell przekrzywiła lekko głowę, przyjmując jednak bardzo szybko troskliwy wyraz twarzy, ale oczy zaczepiły się na ubraniu. Dziwnie przykurzonym. Może zgubienie się to było jedno wielkie niedopowiedzenie, bo dziecko wyglądało jakby było w drodze już trochę. Albo jakby ktoś zrzucił jej na sukienkę wiadro kurzu.
- Oczywiście, kochanie. Nie martw się, na pewno wspólnymi siłami dojdziemy do tego, gdzie mieszkasz - uśmiechnęła się do dziewczynki życzliwie. Nie pierwsza i nie ostatnia sierota, którą spotkała na swojej drodze. Przez myśl przeszła jej też myśl, że nawet jeśli nie udałoby się im znaleźć domu, gdzie zguba mieszkała, to zawsze mogła ją zabrać do cyrku. Tam zawsze porzucone dzieci mogły liczyć na odrobinę życzliwości, obiad na stole i rodzinę na całe życie.
Bell pochyliła się, kucając przed dziewczynką, żeby nie wisieć nad nią jak kat nad dobrą duszą. Niestety, nie była Nicholasem, ani nawet Nocturnem, żeby może wyłapać jakieś subtelne sygnały, które sprawiłyby że rozpoznałaby już teraz w dziewczynce ducha. I zamiast bardziej zastanowić się nad sytuacją, przechyliła w jej stronę pudełko z fasolkami.
- Jesteś głodna? Może nie są najbezpieczniejsze, ale na pewno smaczne... - wzruszyła ramionami. Dziewczynka przez moment patrzyła w pudełeczko, aż wreszcie pokręciła głową. - Ciastka? Bułkę? Mam trochę rzeczy... - i nawet przymknęła pudełko z fasolkami i zsunęła nieznacznie torbę z ramienia, żeby zacząć w niej grzebać w poszukiwaniu czegoś innego, co mogła podsunąć nieznajomej. Ale kiedy ta się znowu odezwała, zaraz przestała.
- Nie, nie trzeba. Chciałabym tylko wrócić do domu... - uśmiechnęła się nieśmiało, jakby zażenowana faktem, że musiała o tym przypomnieć.
- No tak... - Layla chyba trochę już spisała całą tę sytuację na straty i dlatego odsunęła szukanie rodziny dziewczyny na dalszy plan. To chyba był ten instynkt Bellów, łowców sierot, wyćwiczony przez lata praktyk i zauważania łatwych celów, o który posądzali ich co bardziej nudni czarodzieje, którzy nie spędzili dnia w życiu na zabawie i widok cyrku przyprawiał ich o jakieś drgawki i utratę umiejętności normalnego myślenia.
- Zacznijmy od właściwego pytania. Jak masz na imię? - wsunęła pudełeczko z fasolkami Bertiego Botta do torby i na nowo wciągnęła ją wygodnie na ramię, a kiedy spojrzała na dziecko, uśmiechnęła się zachęcająco.
- Fiona, proszę pani. Fiona Cape.
- Fiona - powtórzyła za nią, jakby doceniając brzmienie imienia. - Bardzo ładnie. Ja mam na imię Layla. Nie musisz mi też mówić pani, naprawdę... - kolejny uśmiech, tak samo łagodny i chcący przekonać dziewczynkę, że teraz będzie już tylko lepiej i niemal droga prosta do domu.
- Mama zawsze mi powtarzała, że trzeba szanować starszych... - zaczęła Fiona, na co Bell mimowolnie wywróciła oczami.
- Nie martw się tym. Jeśli dorosły mówi, żeby mówić do niego po imieniu, to nie trzeba się krępować. Słowo honoru - podniosła nawet dłoń w geście przysięgania, mając nadzieję, że to dziewczynkę przekona. Nie przepadała za tym, kiedy dzieciaki mówiły do niej pani. Chyba wynikało to z faktu, że w cyrku byli przecież jedną wielką rodziną. Byli braćmi i siostrami, a ich różnica wieku niekiedy była niezwykle znacząca. Z czasem to wszystko się zacierało i konstrukty zewnętrznego świata jakby przestawały obowiązywać w cyrku i dla niej były już nową normą.
- No dobrze. Layla. Też bardzo ładnie.
- Dziękuję. A teraz powiedz mi, kochanie, gdzie mieszkasz?
- W Dworze Cape. To na południe od Hogwartu. Wiem, bo mama mi pokazywała, gdzie będę chodzić do szkoły, jak już dorosnę. To za rok i tak bardzo się cieszę. Ale jak nie wrócę do domu, to nie pójdę do szkoły i mama będzie bardzo smutna. Tata też będzie, bo jemu też strasznie zależy. Chciał, żebym poszła do... do... Ravclowu?
Layla niestety nie znała się zbytnio na domach w Hogwarcie. Wiedziała, gdzie należał Castiel, no i do którego został dopisany Felix, kiedy jeszcze uczęszczał do szkoły. Ale ona nigdy nie miała bliższej styczności z edukacją, nie mówiąc już o systemie szkolnictwa. Dla niej te domy były tak samo istotne jak zeszłoroczny śnieg. Dlatego uśmiechnęła się tylko ślicznie, jakby Fiona powiedziała jej najwspanialszą rzecz pod słońce.
- To cudownie. Wyglądasz na bardzo zdolną i rezolutną dziewczynkę i jestem pewna, że trafisz dokładnie tam, gdzie mówi twój tata i on i mama będą z ciebie dumni.
- Naprawdę?! - zachwyciła się młoda Cape, a jej oczy na chwilę błysnęły wesoło, zanim odrobinę speszyła swoim własnym entuzjazmem. Była pocieszna. W tej swojej aksamitnej, zakurzonej sukieneczce, niby to wytwornym stroju i ze swoją dziecięcą powściągliwością. Layla mimowolnie zaczęła się zastanawiać, że jej rodzice musieli być chociaż odrobinę bogaci. Ubranie wydawało się przestarzałe, ale to chyba było coś właściwego dla czystokrwistych, bogatych rodów - że kurczowo trzymały się przeszłości, także jeśli chodziło modę.
Bell wreszcie wyprostowała się, kiwając jeszcze przy tym głową, żeby zapewnić małą że mówiła jej najprawdziwszą prawdę, a potem rozejrzała się. W okolicy, dokładnie tak samo jak wcześniej, nie było absolutnie nikogo. Światła co prawda paliły się w domach, ale najlepszym rozwiązaniem wydawało jej się wrócić do centrum i tam zapytać o dokładne położenie dworu Cape. Może jakiegoś sklepikarza, a może i brygadzistów, jeśli tacy by się nawinęli pod rękę.
Wyciągnęła dłoń w stronę Fiony, ale kiedy spojrzała na nią... dziewczynki nie było.
- Fiona? - Layla rozejrzała się, marszcząc brwi skonfundowana, nie będąc pewna właściwie, jak tak szybko dziesięciolatka mogła zniknąć. Kichnęła i ją teleportowało? Takie rzeczy chyba nie zdarzały się dzieciakom, nawet jeśli wykazywały jakieś okropne pokłady magiczne i brak kontroli nad nimi. No i nie było kichnięcia, ale to też był najmniejszy jej problem w tym momencie.
Bo odpowiedziała jej cisza. Głucha, przetykana tylko szumem liści z pobliskich drzew, którymi łagodnie poruszał nocny wiatr. Panna Cape pojawiła się dokładnie tak jak zniknęła - nagle i bez ostrzeżenia. Ale nawet jeśli oznaczało to koniec problemów na dzisiaj, Bell postanowiła i tak wrócić do głównych uliczek miasteczka. Do wciąż otwartych sklepów czy kawiarenek, bo ta przedziwna interakcja wyjątkowo ją gryzła.
Pchnęła drzwi do pierwszego lepszego przybytku, którym okazała się niewielka, ale wciąż urokliwa kawiarnia. Parę stolików, gdzie klientów zajmujących miejsca można było policzyć na palcach jednej dłoni, a kobieta znajdująca się za ladą ewidentnie wykorzystywała powolny ruch i próbowała sprzątać, by odjąć sobie roboty po tym jak ostatni klient opuści jej lokal.
Zapytała ją o dwór Cape, ale odpowiedzią było nieco zakłopotane spojrzenie i wzruszenie ramion. Dziewczyna za ladą nie była stąd, ale nigdy też nie słyszała o takim miejscu, sugerując by poszukała informacji gdzie indziej. Bell poszła więc na przeciwko, do starego sklepu z antykami, obiecując sobie że była to jej ostatnia próba zaznajomienia się z tematem - o jedna za dużo, bo skoro dziewczynka i tak zniknęła, to nie miała jej jak pomóc, prawda?
Ale stary antykwariusz też nie powiedział jej wiele. Dwór Cape pozostawał wielką niewiadomą. Mężczyzna zasugerował tylko, że może to jakaś stara legenda, bo przecież tamte okolice usłane są równie starymi ruinami. Trudno. Legenda czy nie, musiała się skończyć w tym momencie, nie ważne jak piękna mogła być, bo Layla nie posiadała w sobie tyle zaangażowania i zaparcia, by gonić za baśniami. Podziękowała więc sklepikarzowi i wyszła, ruszając w dół ulicy.
Doszło do niej w pewnym momencie, że teraz było jej odrobinę cieplej, niż kiedy stała i rozmawiała z dziewczynką. Była noc, więc chłód był oczekiwany, więc wcześniej nie zwróciła na to uwagi, ale był też środek sierpnia. Pogoda szalała, ale mimo wszystko ogólnie można było stwierdzić, że był to ciepły miesiąc. Promienie słoneczne regularnie ogrzewały ziemię, która nocami oddawała ciepło, pozwalając chodzić w zwiewnych ubraniach. Dlaczego więc wtedy było jej tak chłodno? I czemu Fiona była taka zakurzona?
Layla nigdy specjalnie nie interesowała się duchami, ani życiem pozagrobowym. Cyrkowych wywoływaczy traktowała z grzecznym zainteresowaniem, bo od kiedy tylko dawno temu ktoś opowiedział jej o Jęczącej Marcie, zapałała do tych istot jakąś niesprecyzowaną, ostrożną niechęcią. Nie wyobrażała sobie jak można było posyłać dzieci do szkoły pełnej duchów, tak samo jak i nie była w stanie objąć rozumem, jak można było znosić te bardziej nieznośne, lewitujące jednostki. Dlatego spychała je na dalszy plan. Nie myślała o nich, Labirynt Strachów pomagając co najwyżej rozstawić i na tym wszystko się kończyło.
Doszła do końca uliczki i wreszcie złapała się na tym, że chyba odrobinę zwlekała, jakby chciała żeby Fiona wyszła na nią zza rogu - pojawiła się tak samo niespodziewanie, jak wcześniej. Może wyjaśniłaby jej parę kwestii, okazałoby się że żartowała albo się pomyliła. Ale dziewczynki nie było w zasięgu wzroku, a sklepikowe witryny powoli gasły, zamykane dla klientów. Dlatego Layla wreszcie westchnęła nieco zrezygnowana i teleportowała się z cichym trzaskiem.
Wróciła do domu. Do braci i sióstr, wpychając torbę z zakupami pierwszej lepszej osobie, która znalazła się w zasięgu jej wzroku. A potem ruszyła dalej między wozami, szukając Nicholasa, bo miała do niego bardzo, ale to bardzo ważne pytania. Na przykład, na ile prawdopodobne było, że Fiona Cape była tylko duchem, żeby nie powiedzieć wytworem jej wyobraźni. Albo czy to normalne dla nich było, że gubiły się nie wiadomo gdzie i szukały drogi do domu. Kiedy wreszcie go znalazła, przysiadła się do niego pośpiesznie, proponując kupione wcześniej fasolki dla zmylenia go, zanim zasypała go gradem pytań.
I co najważniejsze - czy myśli, że gdyby znaleźli ten jej dworek, to znaleźliby tam coś miłego dla kieszeni.
Podejrzewała, że tego wieczora znowu będzie padać - przynajmniej tutaj, w Hogsmead, którego uliczką szła niespiesznie, przyglądając się sklepowym witrynom. Podświetlone i kolorowe przyciągały spojrzenie, zachęcając do oglądania ich feerią kolorów i durnostojek. Nieprzebrane pokłady słodyczy, zabawek, a między nimi miotły, kociołki, zaklęte lustra, ubrania i antykwariaty. Z oddali dało się słyszeć szczebiot magicznych ptaków, które darły się w menażerii, ale miała wrażenie że był to urok tego miasteczka. Zapracowane i zabiegane, we właściwy dla sprzedawczyków sposób każdy w nim walczył o uwagę potencjalnego klienta.
Cyrkowcy w gruncie rzeczy robili to samo. Rozwieszali może plakaty na ulicach miast, gdzie mieli się pojawić, ale drobne zapowiedzi też organizowali. Jim, który na rogu ulic bawił się ogniem, z wielkim napisem za plecami; Fantasmagoria zaprasza, który był może odrobinę koślawy, bo komuś omsknął się pędzel. Elaine, wyginająca się w stroju, prezentująca przyziemne akrobacje, który miały dać zaledwie przedsmak tego, co można było zobaczyć za połami namiotu, na wielkiej arenie. Niesamowity The Edge i jego urocza partnerka The Tempest zapraszają na opowieść o Pięknej i Bestii w nowym wydaniu!
Pochyliła się nad witryną sklepu ze słodyczami, przez moment przyglądając kolorowym puzderkom, które tkwiły za szybą, szukając między nimi czegoś ciekawego. Zdążyła już zrobić zakupy z listy, którą dostała od Alexandra, uzupełniając tym samym najpotrzebniejsze rzeczy, z których każda kolejna nie stała nawet obok siebie w tym samym sklepie. Musiała więc zwiedzić ich kilka, ale teraz...? Teraz należała jej się za to jakaś nagroda, dlatego po chwili zawahania wślizgnęła się do sklepu i kupiła nieco magicznych fasolek wszystkich smaków. Był to wybór pełen niespodzianek i taki, który mógł zaskoczyć, ale cóż - kto nie ryzykował, ten nie wygrywał. Nawet jeśli wygraną miało się okazać wymiotowanie od wgryzienia się w fasolkę o smaku rzygowin.
Ruszyła dalej ulicą, postanawiając sobie zrobić mały spacer, tym bardziej że robiło się coraz ciemniej, a wieczory zawsze były w jej mniemaniu bardziej urokliwe. Latarnie rozbłysły, oświetlając bruk i coraz mniej przemykających chodnikami sylwetek. Hogsmead robiło się spokojniejsze - przynajmniej tutaj, na odleglejszych alejkach, oddalonych od tętniącego życiem centrum, gdzie znajdowała się większość sklepów.
Layla otworzyła opakowanie fasolek, przez moment patrząc się na drobne kształty skryte w pudełku, jakby zastanawiając się, która na początek wydawała się jej najbardziej bezpieczna. W końcu jednak wybrała jakąś jaśniejszą, chyba żółtą, chociaż to było ciężko stwierdzić bo było ciemnawo, a pomarańczowe światło latarni w niczym nie pomagało, zamiast tego odbarwiając wszystko, na co padał krąg rozlewanego przez nich światła.
Cytrynowa.
Uśmiechnęła się lekko pod nosem, może z odrobiną satysfakcji, bo to był dobry początek, a od tego już blisko do kolejnej właściwej decyzji. Może ta kryjąca się najbardziej w rogu też okaże się smaczna, a nie podstępnie obrzydliwa.
- Przepraszam?
Layla rozgryzła ciemną fasolkę i zakasłała, kiedy posmak pieprzu rozlał się po języku, kąsając kubki smakowe i gardło. Nie spodziewała się. Ani tej rewelacji, ani wysokiego głosu dziecka, które odezwało się do niej zza jej pleców. Była pewna, że była na tej uliczce zupełnie sama, a przynajmniej nikogo do tej pory nie udało jej się wychwycić wśród rosnących po obu stronach domków.
- Przepraszam panią... - usłyszała znowu, krzywiąc się do tego, nie mogąc pozbyć się nieprzyjemnego posmaku. Odwróciła się jednak wreszcie, nie chcąc całkowicie ignorować dziecka i zmierzyła je uważnym spojrzeniem.
Była to dziewczynka, nie starsza niż dziesięć lat, ubrana w aksamitną sukienkę i z długimi, ciemnymi lokami opadającymi na ramiona. Jej oczy, wielkie i błyszczące, spoglądały na Laylę z niepokojem.
- Przepraszam, czy może mi pani pomóc? - zapytała dziewczynka, jej głos drżał lekko. - Zgubiłam się. Nie znam drogi do domu - brzmiała niezwykle rezolutnie jak na nakreśloną sytuację. Starała się ewidentnie zapanować nad drżeniem głosu i może i dłoni, próbując to ukryć wygładzeniem sukienki. Bell przekrzywiła lekko głowę, przyjmując jednak bardzo szybko troskliwy wyraz twarzy, ale oczy zaczepiły się na ubraniu. Dziwnie przykurzonym. Może zgubienie się to było jedno wielkie niedopowiedzenie, bo dziecko wyglądało jakby było w drodze już trochę. Albo jakby ktoś zrzucił jej na sukienkę wiadro kurzu.
- Oczywiście, kochanie. Nie martw się, na pewno wspólnymi siłami dojdziemy do tego, gdzie mieszkasz - uśmiechnęła się do dziewczynki życzliwie. Nie pierwsza i nie ostatnia sierota, którą spotkała na swojej drodze. Przez myśl przeszła jej też myśl, że nawet jeśli nie udałoby się im znaleźć domu, gdzie zguba mieszkała, to zawsze mogła ją zabrać do cyrku. Tam zawsze porzucone dzieci mogły liczyć na odrobinę życzliwości, obiad na stole i rodzinę na całe życie.
Bell pochyliła się, kucając przed dziewczynką, żeby nie wisieć nad nią jak kat nad dobrą duszą. Niestety, nie była Nicholasem, ani nawet Nocturnem, żeby może wyłapać jakieś subtelne sygnały, które sprawiłyby że rozpoznałaby już teraz w dziewczynce ducha. I zamiast bardziej zastanowić się nad sytuacją, przechyliła w jej stronę pudełko z fasolkami.
- Jesteś głodna? Może nie są najbezpieczniejsze, ale na pewno smaczne... - wzruszyła ramionami. Dziewczynka przez moment patrzyła w pudełeczko, aż wreszcie pokręciła głową. - Ciastka? Bułkę? Mam trochę rzeczy... - i nawet przymknęła pudełko z fasolkami i zsunęła nieznacznie torbę z ramienia, żeby zacząć w niej grzebać w poszukiwaniu czegoś innego, co mogła podsunąć nieznajomej. Ale kiedy ta się znowu odezwała, zaraz przestała.
- Nie, nie trzeba. Chciałabym tylko wrócić do domu... - uśmiechnęła się nieśmiało, jakby zażenowana faktem, że musiała o tym przypomnieć.
- No tak... - Layla chyba trochę już spisała całą tę sytuację na straty i dlatego odsunęła szukanie rodziny dziewczyny na dalszy plan. To chyba był ten instynkt Bellów, łowców sierot, wyćwiczony przez lata praktyk i zauważania łatwych celów, o który posądzali ich co bardziej nudni czarodzieje, którzy nie spędzili dnia w życiu na zabawie i widok cyrku przyprawiał ich o jakieś drgawki i utratę umiejętności normalnego myślenia.
- Zacznijmy od właściwego pytania. Jak masz na imię? - wsunęła pudełeczko z fasolkami Bertiego Botta do torby i na nowo wciągnęła ją wygodnie na ramię, a kiedy spojrzała na dziecko, uśmiechnęła się zachęcająco.
- Fiona, proszę pani. Fiona Cape.
- Fiona - powtórzyła za nią, jakby doceniając brzmienie imienia. - Bardzo ładnie. Ja mam na imię Layla. Nie musisz mi też mówić pani, naprawdę... - kolejny uśmiech, tak samo łagodny i chcący przekonać dziewczynkę, że teraz będzie już tylko lepiej i niemal droga prosta do domu.
- Mama zawsze mi powtarzała, że trzeba szanować starszych... - zaczęła Fiona, na co Bell mimowolnie wywróciła oczami.
- Nie martw się tym. Jeśli dorosły mówi, żeby mówić do niego po imieniu, to nie trzeba się krępować. Słowo honoru - podniosła nawet dłoń w geście przysięgania, mając nadzieję, że to dziewczynkę przekona. Nie przepadała za tym, kiedy dzieciaki mówiły do niej pani. Chyba wynikało to z faktu, że w cyrku byli przecież jedną wielką rodziną. Byli braćmi i siostrami, a ich różnica wieku niekiedy była niezwykle znacząca. Z czasem to wszystko się zacierało i konstrukty zewnętrznego świata jakby przestawały obowiązywać w cyrku i dla niej były już nową normą.
- No dobrze. Layla. Też bardzo ładnie.
- Dziękuję. A teraz powiedz mi, kochanie, gdzie mieszkasz?
- W Dworze Cape. To na południe od Hogwartu. Wiem, bo mama mi pokazywała, gdzie będę chodzić do szkoły, jak już dorosnę. To za rok i tak bardzo się cieszę. Ale jak nie wrócę do domu, to nie pójdę do szkoły i mama będzie bardzo smutna. Tata też będzie, bo jemu też strasznie zależy. Chciał, żebym poszła do... do... Ravclowu?
Layla niestety nie znała się zbytnio na domach w Hogwarcie. Wiedziała, gdzie należał Castiel, no i do którego został dopisany Felix, kiedy jeszcze uczęszczał do szkoły. Ale ona nigdy nie miała bliższej styczności z edukacją, nie mówiąc już o systemie szkolnictwa. Dla niej te domy były tak samo istotne jak zeszłoroczny śnieg. Dlatego uśmiechnęła się tylko ślicznie, jakby Fiona powiedziała jej najwspanialszą rzecz pod słońce.
- To cudownie. Wyglądasz na bardzo zdolną i rezolutną dziewczynkę i jestem pewna, że trafisz dokładnie tam, gdzie mówi twój tata i on i mama będą z ciebie dumni.
- Naprawdę?! - zachwyciła się młoda Cape, a jej oczy na chwilę błysnęły wesoło, zanim odrobinę speszyła swoim własnym entuzjazmem. Była pocieszna. W tej swojej aksamitnej, zakurzonej sukieneczce, niby to wytwornym stroju i ze swoją dziecięcą powściągliwością. Layla mimowolnie zaczęła się zastanawiać, że jej rodzice musieli być chociaż odrobinę bogaci. Ubranie wydawało się przestarzałe, ale to chyba było coś właściwego dla czystokrwistych, bogatych rodów - że kurczowo trzymały się przeszłości, także jeśli chodziło modę.
Bell wreszcie wyprostowała się, kiwając jeszcze przy tym głową, żeby zapewnić małą że mówiła jej najprawdziwszą prawdę, a potem rozejrzała się. W okolicy, dokładnie tak samo jak wcześniej, nie było absolutnie nikogo. Światła co prawda paliły się w domach, ale najlepszym rozwiązaniem wydawało jej się wrócić do centrum i tam zapytać o dokładne położenie dworu Cape. Może jakiegoś sklepikarza, a może i brygadzistów, jeśli tacy by się nawinęli pod rękę.
Wyciągnęła dłoń w stronę Fiony, ale kiedy spojrzała na nią... dziewczynki nie było.
- Fiona? - Layla rozejrzała się, marszcząc brwi skonfundowana, nie będąc pewna właściwie, jak tak szybko dziesięciolatka mogła zniknąć. Kichnęła i ją teleportowało? Takie rzeczy chyba nie zdarzały się dzieciakom, nawet jeśli wykazywały jakieś okropne pokłady magiczne i brak kontroli nad nimi. No i nie było kichnięcia, ale to też był najmniejszy jej problem w tym momencie.
Bo odpowiedziała jej cisza. Głucha, przetykana tylko szumem liści z pobliskich drzew, którymi łagodnie poruszał nocny wiatr. Panna Cape pojawiła się dokładnie tak jak zniknęła - nagle i bez ostrzeżenia. Ale nawet jeśli oznaczało to koniec problemów na dzisiaj, Bell postanowiła i tak wrócić do głównych uliczek miasteczka. Do wciąż otwartych sklepów czy kawiarenek, bo ta przedziwna interakcja wyjątkowo ją gryzła.
Pchnęła drzwi do pierwszego lepszego przybytku, którym okazała się niewielka, ale wciąż urokliwa kawiarnia. Parę stolików, gdzie klientów zajmujących miejsca można było policzyć na palcach jednej dłoni, a kobieta znajdująca się za ladą ewidentnie wykorzystywała powolny ruch i próbowała sprzątać, by odjąć sobie roboty po tym jak ostatni klient opuści jej lokal.
Zapytała ją o dwór Cape, ale odpowiedzią było nieco zakłopotane spojrzenie i wzruszenie ramion. Dziewczyna za ladą nie była stąd, ale nigdy też nie słyszała o takim miejscu, sugerując by poszukała informacji gdzie indziej. Bell poszła więc na przeciwko, do starego sklepu z antykami, obiecując sobie że była to jej ostatnia próba zaznajomienia się z tematem - o jedna za dużo, bo skoro dziewczynka i tak zniknęła, to nie miała jej jak pomóc, prawda?
Ale stary antykwariusz też nie powiedział jej wiele. Dwór Cape pozostawał wielką niewiadomą. Mężczyzna zasugerował tylko, że może to jakaś stara legenda, bo przecież tamte okolice usłane są równie starymi ruinami. Trudno. Legenda czy nie, musiała się skończyć w tym momencie, nie ważne jak piękna mogła być, bo Layla nie posiadała w sobie tyle zaangażowania i zaparcia, by gonić za baśniami. Podziękowała więc sklepikarzowi i wyszła, ruszając w dół ulicy.
Doszło do niej w pewnym momencie, że teraz było jej odrobinę cieplej, niż kiedy stała i rozmawiała z dziewczynką. Była noc, więc chłód był oczekiwany, więc wcześniej nie zwróciła na to uwagi, ale był też środek sierpnia. Pogoda szalała, ale mimo wszystko ogólnie można było stwierdzić, że był to ciepły miesiąc. Promienie słoneczne regularnie ogrzewały ziemię, która nocami oddawała ciepło, pozwalając chodzić w zwiewnych ubraniach. Dlaczego więc wtedy było jej tak chłodno? I czemu Fiona była taka zakurzona?
Layla nigdy specjalnie nie interesowała się duchami, ani życiem pozagrobowym. Cyrkowych wywoływaczy traktowała z grzecznym zainteresowaniem, bo od kiedy tylko dawno temu ktoś opowiedział jej o Jęczącej Marcie, zapałała do tych istot jakąś niesprecyzowaną, ostrożną niechęcią. Nie wyobrażała sobie jak można było posyłać dzieci do szkoły pełnej duchów, tak samo jak i nie była w stanie objąć rozumem, jak można było znosić te bardziej nieznośne, lewitujące jednostki. Dlatego spychała je na dalszy plan. Nie myślała o nich, Labirynt Strachów pomagając co najwyżej rozstawić i na tym wszystko się kończyło.
Doszła do końca uliczki i wreszcie złapała się na tym, że chyba odrobinę zwlekała, jakby chciała żeby Fiona wyszła na nią zza rogu - pojawiła się tak samo niespodziewanie, jak wcześniej. Może wyjaśniłaby jej parę kwestii, okazałoby się że żartowała albo się pomyliła. Ale dziewczynki nie było w zasięgu wzroku, a sklepikowe witryny powoli gasły, zamykane dla klientów. Dlatego Layla wreszcie westchnęła nieco zrezygnowana i teleportowała się z cichym trzaskiem.
Wróciła do domu. Do braci i sióstr, wpychając torbę z zakupami pierwszej lepszej osobie, która znalazła się w zasięgu jej wzroku. A potem ruszyła dalej między wozami, szukając Nicholasa, bo miała do niego bardzo, ale to bardzo ważne pytania. Na przykład, na ile prawdopodobne było, że Fiona Cape była tylko duchem, żeby nie powiedzieć wytworem jej wyobraźni. Albo czy to normalne dla nich było, że gubiły się nie wiadomo gdzie i szukały drogi do domu. Kiedy wreszcie go znalazła, przysiadła się do niego pośpiesznie, proponując kupione wcześniej fasolki dla zmylenia go, zanim zasypała go gradem pytań.
I co najważniejsze - czy myśli, że gdyby znaleźli ten jej dworek, to znaleźliby tam coś miłego dla kieszeni.
Koniec sesji